NIE MOGŁA CHYBA OCZEKIWAĆ, że tak po prostu, z miejsca, bez mówienia komukolwiek, wybiorą się do trolli, jakby nie było pomiędzy nimi całej tej nagłej, dziwnej niezręczności – tej sprzed chwili i tej, która nastąpiła wraz z końcem lata – prawda?
Cóż. Trochę chyba jednak mogła, bo teraz, w połowie prywatnych schodów, które wychodziły bezpośrednio na dziedziniec przy stajniach, poczuła się zawiedziona.
Stąd niedaleko było już do otwartych na oścież bram, gdzie będą musieli się zatrzymać, bo on będzie musiał iść, a ona nie będzie mogła.
Kristoff był bardzo ostrożny w deklaracjach, jakby bał się składać obietnice, których nie będzie w stanie dotrzymać. To, jakkolwiek nieprzyjemne, wydawało się uczciwe i sprawiało jednocześnie, że miała ochotę podać mu swój karnet balowy i kazać wpisać tam dokładną datę i godzinę wizyty w Dolinie Żywej Skały. Żeby niczego nie mógł się później wyprzeć – i trochę też po to, żeby zobaczył, że dwa z pięciu tańców obiecała już księciu Magnusowi (co było w głównej mierze zasługą Jej Zołzowatości Ja-Nie-Tańczę, ale to nie miało znaczenia).
Tylko że gdziekolwiek go zostawiła, zapomniała go stamtąd zabrać.
— Nie wierzę, że nigdy wcześniej nie byłeś na Høsttakkefest! — powiedziała więc, chcąc odwrócić swoją uwagę, ale tylko zrobiło jej się żal, że wszystko go ominie, i że wszystko znów się zepsuło. Ona już na samą myśl o festiwalu czuła się tak, jak wtedy, gdy po raz pierwszy pozwolono jej wypić szampana – oszołomiona.
Z Arendal do Rosendal było dokładnie siedem mil*; znała każdy zakręt na drodze, bo spędziła godziny na wpatrywaniu się w mapę w poszukiwaniu idealnego miejsca na baronię dla Kristoffa.
Konno to jakieś osiem godzin. Nie wiedziała, ile czasu na pokonanie takiego dystansu będzie potrzebować renifer – ale tak czy siak, jeśli Kristoff chciał zdążyć przynajmniej na późną kolację, pewnie powinien wyjechać około południa.
Około teraz.
Nigdy nie uważała na geografii tak bardzo, jak wtedy, kiedy wypytywała herr Moena o to, czy w Rosendal naprawdę są róże – bo wyobrażała sobie całe zagony, i porośnięte pnączami kamienne mury wyłaniające się jakby prosto z krajobrazu, i powietrze duszne od zapachu kwiatów.
Prawie, jakby tam była.
— Ty też nie — wytknął jej Kristoff.
— Ale mnie nie było wolno! Jaką t y masz wymówkę?
— A potrzebuję jakiejś?
Właściwie to może i nie potrzebował. Same się znajdowały – jak spotkanie z zarządcą majątku, a później z Elsą, która podobno zaraz po festiwalu miała odwiedzić Lodowe Pola.
Anna postanowiła nie mówić mu, jakie ma doświadczenia ze słownością Elsy, bo siostra przecież przynajmniej się s t a r a ł a wywiązywać ze wszystkich zobowiązań, a to i tak było więcej, niż to, na co mogła z jej strony liczyć przez większość życia.
Musieli iść bliżej siebie niż początkowo jej się wydawało – poczuła to, kiedy chciała go szturchnąć. Dzieląca ich odległość była tak niewielka, że jej ręka nie zdążyła nabrać impetu i tylko ześlizgnęła się po jego ramieniu, gdy Anna uderzyła biodrem o jego udo.
Kristoff złapał ją za łokieć, kiedy straciła równowagę – i już – nagle, tak po prostu, znów go dotykała.
Zacisnęła wolną dłoń na jego nadgarstku i wspięła się na palce, żeby go pocałować, ale on się nie schylił. Usta Anny musnęły tylko krawędź jego szczęki, bo nie sięgnęła wyżej. W tamtym miejscu pachniał mydłem.
— Ugh, nie mógłbyś być niższy? — mruknęła.
Uniósł brwi i spojrzał na nią z góry, co w jego przypadku nie było trudne, naprawdę, i zapytał:
— To rozkaz?
Wyglądał na odrobinę zaskoczonego, ale to, co powiedział, było czymś najbliższym flirtu (czy Kristoff w ogóle umiał flirtować?), o co mogłaby go posądzić: droczył się z nią.
Chociaż z drugiej strony, Anna nie była zbyt dobra w interpretowaniu jego reakcji; uświadomiła to sobie, kiedy całowali się po raz drugi (co było z jakiegoś powodu o wiele bardziej niezręczne niż całowanie się po raz pierwszy, i o wiele, wiele lepsze niż trzeci, bo ostatni) i Kristoff jęknął, a ona przez chwilę była z siebie taka dumna – chociaż zdziwiona – przekonana, że czytanie romansów naprawdę się opłaca, bo najwyraźniej stała się w tym już naprawdę dobra – a później zdała sobie sprawę, że po prostu ugryzła go w wargę.
W ogóle raczej mało się całowali; trzy razy w ciągu trzech miesięcy. Tak na poważnie, nie licząc skradzionych całusów na dobranoc i do widzenia.
Nie, żeby liczyła. (Nie, żeby było co liczyć.)
Zastanawiała się, czy istnieją jakieś standardy częstotliwości całowania się – tylko że nie za bardzo miała z kim o tym porozmawiać. Z Elsą? Z jej dwórkami? Z dziewczynami z kuchni? Albo może z Gerdą (w końcu powiedziała o nim „przystojniacha”)? – bo wydawało jej się, że to o wiele za mało.
Po obu stronach mostu zamajaczyły strzeliste sylwetki kolorowych domków. Pewnie w ich kuchniach, podobnie jak w zamkowej, rąbało się głowy cukru albo przypalało fårikål**, i obściskiwało w ciasnych komórkach, i…
Po prostu go zapytaj — nakazała sobie w myślach Anna.
Och, zapyta go.
Musi go zapytać.
Umrze, jeżeli nie zapyta.
Co więcej, zapyta go t e r a z .
Wyciągnęła rękę. Kristoff nawet tego nie zauważył, bo rozglądał się akurat gdzieś nad jej głową. Ale odwrócił się, zanim jej dłoń dotarła do celu. I odsunął gwałtownie, kiedy omal nie wyłupiła mu oka.
— Co ty wyprawiasz?
— Przepraszam! — szepnęła. — Chciałam tylko… się pożegnać.
Pewnie, że nie zapytała.
Już i tak nadwerężała jego cierpliwość.
Obręcze kół wozu zaturkotały na kostce brukowej i dołączył do nich mlaszczący i pachnący sianem Sven. Kristoff westchnął i znów zacisnął zęby, tak mocno, że miała wrażenie, że kości jego żuchwy potną jej twarz – a później pocałował ją w czoło.
Ten gest był czuły. Prawie intymny. Zbyt niewinny, żeby przypisała mu dreszcz, który nagle nią targnął.
— To cześć, Ania — szepnął Kristoff, wszystko psując. To ją zirytowało. Co znowu zrobiła?
Przełknęła ślinę. Spróbowała zdmuchnąć grzywkę z czoła. Zacisnęła pięści i zabębniła kłykciami jednej dłoni o kłykcie drugiej. Odchrząknęła. Nie przyszło jej do głowy już nic więcej, co pozwoliłoby zdobyć jeszcze kilka sekund razem.
— Do widzenia, K r i s t o f f e r — zrewanżowała się więc pełną formą jego imienia, tą, którą wiedziała, że lubi najmniej. On tylko zmarszczył brwi, potrząsnął głową, ale nic nie powiedział.
— Serwus! — powiedział za to Rudi Madsen, jej okazjonalny, ośmioletni, ulubiony i jedyny właściwie partner do wolanta. Wyłonił się zza wozu i zza torebki lukrecjowych cukierków. — Pappa cię szuka.
Wyszczerzył czarne zęby i zajął się głaskaniem Svena, któremu najwyraźniej podobało się to o wiele bardziej niż Kristoffowi.
— Co? — zapytała Anna z roztargnieniem. — M-mój…?
— Nie, no mój. — Rudi zachichotał, kiedy renifer zaczął jeść mu z ręki. — Mamma powiedziała, że przynajmniej dzisiaj mógłby się mną zająć, bo ona ma s p r a w u n k i , a niania wolne. No to do niego poszedłem, a on dał mi øre i powiedział, że dołoży jeszcze jedno, jak cię znajdę.
Po krawędziach wozu zatańczyły zajączki z powierzchni kieszonkowego zegarka przechodzącego obok mężczyzny.
— Już? — jęknęła Anna. Wyszła z kaplicy najszybciej jak mogła, msza zaczęła się o ósmej, n i e m o ż l i w e , żeby minęło już południe – ale wtedy, jak na zawołanie, odezwały się dzwony od świętego Olafa i od świętej Sunnivy, a później zawtórował im szept odległych dzwonów wszystkich innych kościołów w Arendal, a może i dalej.
Tylko że wcale nie biły południa.
Była trzynasta.
Elsa zacisnęła pięści. Na jej paznokciach zawisły sople lodu. Kolejny dzień – wiecznie zatroskana twarz ojca przemknęła jej przez myśl – kolejne rozczarowanie.
Westchnęła.
Zawahała się na moment przed naciśnięciem na klamkę – później jej dotknęła, starając się nie wyobrażać sobie, jak cały mechanizm pokrywa się z lodem – i jeszcze raz wyliczyła wszystkie kłamstwa, które przygotowała.
Powie o wdzięczności. Powie o zbiorach.
Sople spadły u jej stóp, kiedy rozpostarła dłoń.
Sięgnęła po plik notatek, których nikt poza nią nie miał przecież zobaczyć, ale które i tak dwa razy przepisała, bo zrobiła błąd i mimo że pozbyła się go przy pomocy skrobaka, kartka nie wyglądała już tak estetycznie, jak wcześniej, nawet z przecinkiem w złym miejscu.
Kartki rozłożyły się delikatnie jak skrzydła motyli, które czasami wpadały do jej pokoju. Nie chciała ich wypuszczać, bo były jedyną żywą rzeczą, która nie mogła jej zostawić – ale później patrzyła, jak odlatują, podczas gdy ona tkwiła uwięziona, w swojej sypialni i swoim życiu.
A jednak przecież to było jedyne miejsce w zamku, gdzie odgrodzona od najbliższej żywej osoby czterema ścianami i zamkniętymi drzwiami, mogła rozluźniać stężałe w uśmiechu wargi. (Przestać udawać?)
Nawet się nie odwróciła, kiedy jej zła dłoń jakby sama wyciągnęła się z powrotem w kierunku klamki – ale szybko się zatrzymała. Odwrót nie wchodził w grę.
Jednak wahanie nie było widoczne wyłącznie w jej ruchach.
Rozejrzała się po labiryncie twarzy w dole, tak odległych, jak jeszcze nigdy, bez rysów, bez wyrazu. Zastanawiała się, jak wiele osób połączy jej przybycie z nagłym podmuchem wiatru.
Potrząsnęła głową.
Jej drżący głos zaczął kreślić rozchwiane litery w chłodnym powietrzu.
Wdzięczność.
Plony.
Wszyscy na pewno są jej w d z i ę c z n i za zamrożenie lipca i skazanie większości upraw na śmierć, przez co ziemniaki stały się wymuszonym daniem narodowym. Zwłaszcza panowie lordowie w swoich lśniących cylindrach, tacy jak diukowie Hemnes albo Våler, którzy zawsze mieli najwięcej do powiedzenia na temat jej niepewnej pozycji i złych decyzji – rozbijający się po palarniach opium, zmieniający kochanki jak rękawiczki i narzekający na mierny repertuar w teatrze albo brudne ulice.
Jacy oni byli pretensjonalni. Jacy roszczeniowi. Rozpuszczeni.
A czy ona sama nie była rozpieszczona? Stała sobie na balkonie, ponad nimi wszystkimi, w sukni wartej więcej niż miesiąc pracy zwykłego robotnika, której jedynym zadaniem było przywodzić na myśl jej matkę, i której nawet sama na siebie nie włożyła.
Obecność małych dzieci nagle ją zirytowała. Były takie… nieproduktywne i zależne, trzeba było pilnować ich przez jakieś dziewiętnaście lat, poświęcać uwagę i zapewniać nie tylko edukację, ale też ochronę przed złem i radością zewnętrznego świata – dopiero później można było zacząć czegokolwiek od nich oczekiwać. Ale nawet wtedy nie można mieć pewności, że staną się dobrymi władcami.
Ukrywaj. Nie przeżywaj.
Pomyślała o rodzicach: popiele, prochu, pyle, nicości.
Spojrzała w niebo i chciała powiedzieć, że gdyby tylko trzy lata wcześniej wyglądało tak samo, jej życie – ich życia – byłyby teraz zupełnie inne. Ale to nie miało sensu, nie pasowało.
Z jej ust wydobył się tylko bulgoczący odgłos.
Tonęła.
„Pomocy”. To słowo było gdzieś tam, w jej głowie, ale nie mogła go znaleźć. Nie mogła zmusić się do tego, żeby go poszukać.
Dłoń Anny była ciepła i lepka, kiedy znienacka wsunęła się w jej palce. Poczuła na skórze koronkowe brzegi chusteczki do nosa, co przynosiło ulgę, ale na dłuższą metę było bez znaczenia. Otaczał je słodkawy zapach jesieni, ostatnich kwiatów, zbutwiałych liści i śmierci.
To nie miało prawa przetrwać.
— Dziękuję — wykrztusiła i jakimś cudem udało jej się ścisnąć całe to słowo i swoje upokorzenie w jednej sylabie.
Na korytarzu Anna poczuła nagły powiew chłodu, którego nie mogła już przypisać pogodzie. Sprawił, że zjeżyły jej się włoski na karku.
Elsa zapewniła, że nic jej nie jest, chociaż wyglądała na bledszą niż zwykle. Jak duch. Mechanicznie pokręciła głową – ale z trudem, jakby coś się w niej zacięło, nie tylko głos.
Stwierdziła, że zabawa na pewno będzie „…żywa”, z wyraźnym trzykropkiem i wyrazem twarzy, który zdawał się mówić, że to coś okropnego, że bale, festyny i bankiety nie powinny być żywe – i że ona nie weźmie w niej udziału. (No, nie f i z y c z n i e . )
Anna podejrzewała, że siostra po prostu boi się, że ktoś zobaczy, jak płacze. Nie miała pojęcia, dlaczego, ale tak po prostu było.
— Hej, Elsa? — zaryzykowała. — Mogę… potem do ciebie przyjść?
I wzdrygnęła się, kiedy lodowata dłoń dotknęła jej przedramienia. Natychmiast pożałowała swojego odruchu – pożałowała, że zrobiła taką minę, że zrobiła ruch, jakby chciała wyszarpnąć rękę z uścisku, a wreszcie tego, że nie włożyła rękawiczek. Pewnie zostały tam, gdzie karnet.
Elsa uśmiechnęła się, przepraszająco, jakby ją to bolało, i prawie natychmiast odsunęła. Anna chciała sięgnąć w jej stronę, ale szybko zrezygnowała z tego zamiaru, bo bała się, że tym razem siostra nie wyrazi już zgody na jakąkolwiek bliskość.
— Oczywiście — powiedziała tylko Elsa. Mogła powiedzieć „pewnie” albo „jasne”, ale ona powiedziała „oczywiście”. Granica między siostrą a królową zaczęła się zacierać. — Potem.
Drzwi balkonowe się otworzyły i dołączył do ich lord Peterssen, który, jak to ujęła ze zbyt dużą jak na gust Anny dozą autoironii, skończył „naprawiać szkody”. (Prawda była taka, że lord Peterssen u w i e l b i a ł naprawiać szkody. Wciąż pamiętała burę, jaką zebrali z Kristoffem, jakby lord Peterssen był odpowiednią osobą do zwracania uwagi innym, po tym, jak pół kraju plotkowało o jego domniemanym romansie z babką Ritą, tak samo, jak pamiętała oświadczenie wydane w sprawie „skandalu w dokach”. Jakoś wtedy zaczęła postrzegać go bardziej jako szarą eminencję zamku niż członka rodziny. Kristoff mówił, że mu nie ufa, a ona ufała Kristoffowi, ale to wszystko było zbyt skomplikowane i niejasne.)
Do sali balowej weszła już królowa Elsa.
Vermoulues*** – tak mówili, kiedy myśleli, że nie słyszą, a może już przestali się tym w ogóle przejmować, w końcu bramy stały otworem dopiero od lipca. Że takie się już urodziły, z szemranego pochodzenia księżniczki, od samego początku na kruchej pozycji.
I do tego ten b a r o n , na potrzeby którego stworzyła zupełnie nowy tytuł! (Jeszcze raz: po co, poza świętym spokojem, ona się w ogóle na to zgodziła?)
Elsa miała księcia z Weseltonu w zamku i bardzo delikatną kwestię do załatwienia, ale nie spała praktycznie całą noc i...
Tkwiła gdzieś pomiędzy dźwiękami kadryla i plotkami tak niedyskretnymi, że Anna ze swojego miejsca na parkiecie również musiała je słyszeć.
— Ale cóż, przynajmniej nie jest złodziejem. W Coronie na takie rzeczy przymyka się oko.
— Tak. I przynajmniej nie jest mordercą.
— No, to się jeszcze okaże.
— Cóż, przynajmniej nie jest a k t o r k ą — szepnął książę Magnus do Anny, kiedy ponownie stanęli twarzą w twarz – ale spojrzał przy tym prosto na nią, na E l s ę .
Elsa stwierdziła nagle, że imię Magnus brzmi prawie jak manus****. Idealnie. Tak samo idealnie, jak odgrywał swoją rolę: utrapienie.
Kilka osób zebranych przy fontannie z fondue wydało z siebie zaskoczone okrzyki, kiedy ser i czekolada zakrzepły.
Pocieszała się, że nędzny aktor, który swą rolę przez parę godzin wygrawszy na scenie, w nicość przepadnie*****.
Na dłuższą metę nic nie miało przecież prawa trwać wiecznie.