A, B, C, D, E. Elsa rozprostowała palce.
„A” i „E”. Anna i Elisabet. Zgięła kciuk i mały palec.
A pomiędzy nimi „B”, „C”, „D”. Briette Falsen, Cecilie Aubert, Dorete Reventlow. Imiona jej dam dworu, w porządku alfabetycznym, wyłącznie p r z y p a d k i e m prawie-się-rymowały, ale jak do tej pory nikt poza nią nie zwrócił na to uwagi (tylko Peterssen uśmiechał się pod nosem). Zresztą nikt poza nią nie wymieniał ich też jednym tchem – były prostsze od nazwisk, kiedy powiedziało się je wystarczająco szybko, brzmiały jak jedno, i nie zmuszały jej do gry w dobieranie do nich twarzy.
Mogła je wezwać, pomyślała nawet, że może powinna, kiedy przeszła obok drzwi gotowalni i przypomniała sobie o wszystkich zapięciach wszystkich staników wszystkich swoich sukienek. Pewnie pomogłyby jej jakąś wybrać, bo tylko to potrafiły – ładnie wyglądać i trajkotać. Idealne damy, najprawdopodobniej idealnie śpiące teraz w idealnie zaścielonych przez pokojówki łóżkach.
Elsa swoje słała sama, codziennie. To był jeden z jej sposobów na rozpoczęcie dnia, nadanie mu takiego kształtu, jakiego sobie życzyła. Ale później opuszczała pokój i nic już nie było bezpieczne, znajome ani takie, jak chciała i jak była na to przygotowana. A teraz w jej sypialni była Anna i nawet tego nie mogła zrobić.
Potrzebowała rękawiczek.
Potrzebowała rękawiczek?
Pomyślała o niewidzialnej magii trolli, jak w przypadku pierwszej pary wierzyła, że ich zaklęcia wplecione są w każdy szew. Jej klątwa bolała, nie mogąc się wydostać spod cienkiej satyny, bo – jak jej się wydawało – skrępowana przez moce o wiele potężniejsze od niej. Ale przynajmniej nie krzywdziła nikogo innego. A ojciec tylko na nią patrzył – ze zniecierpliwieniem, ze słabo tłumionym rozdrażnieniem; przez całe dnie podpisywał dokumenty, był zły i zmęczony – i w żaden sposób tego nie komentował. Zawsze głuchł na słowo „magia”. W końcu zamiast życzeń dobrej nocy dostawała od niego już tylko nowe rękawiczki, bez kolejnych wizyt u trolli i ze strzępkami metek domu mody w Paryżu.
Elsa zaczęła po kolei zginać pozostałe palce.
„B”, „C”, „D”. („A” i „E”.)
I znowu „B”. Zamarła z wycelowanym w drzwi palcem wskazującym, wytężając wzrok w półmroku. Czuła, jak ból głowy ponownie wzbiera gdzieś za jej oczami.
Słoje w drewnie były niemal niewidoczne, ukryte pod grubą warstwą farby. Zastanawiała się, jak długo wpatrywała się w nie jej siostra. Ile czasu zajęło jej nauczenie się wzorów, w jakie się układały, na pamięć. Jak ciężkie musiało być dla niej to trzynaście lat.
Ah-ah-ah-ah…
Elsa popchnęła drzwi.
„B” jak Bjorgman.
Przez uchylone okno do gabinetu wsączała się noc; ładna, ale nadal zbyt chłodna, żeby mogła przynieść otuchę. Poszarpane srebrzyste szczyty gór wspinały się w stronę ubywającego księżyca. Na podłodze ścielił się jej własny cień.
Podeszła do okna i przez nie wyjrzała, mimowolnie, odruchowo, zanim zasunęła ciężkie kotary. Kryształy w dole wyglądały jak rozbita szyba. Łatwo było sobie wyobrazić, że to sprawka dzieci grających w piłkę.
Nie magii. Żadnej magii.
Ah-ah-ah…
Patrząc na pełną resztek topiącego się śniegu przestrzeń wokół siebie, miała ochotę wybuchnąć płaczem. Ale chociaż pozostało jej żałośnie mało dobrych wspomnień – bo dotyczyły głównie pierwszych dziewięciu lat jej życia, z których pamiętała ledwie połowę – to wiedziała, że wiosna zawsze przecież powraca – a Doliny Żywej Skały zima nigdy nie sięga.
Lord Bjorgman — myślała, starając się zapamiętać, i powtarzała to jak zaklęcie. Jak z ukrywajnieprzeżywaj – trzeba je było powtarzać. Czasami wystarczyło raz na tydzień, czasami trzeba było to robić nawet kilka razy dziennie. Tylko to dawało poczucie utrzymywania klątwy w ryzach. Bjorgman, Bjorgman, Bjorgman.
Tym razem świeża pościel była bielsza niż oppas*, i pachniała jak kwiaty albo owoce, których nazw nawet nie znał. Róż plątał się już tylko w ostatnich smugach zorzy za oknem.
Dębowe łóżko zatrzeszczało prawie tak głośno jak jego kręgosłup, kiedy Kristoff przewrócił się na bok. Przez chwilę leżał bez ruchu, wsłuchując się w dźwięk wiatru gnającego przez fiord, nie potrafiąc oprzeć się wrażeniu, że ktoś, kto spał w tym miejscu przed nim, musiał być bardzo szczęśliwy.
Światła za szybą ubywało i przybywało w nieustępliwym rytmie, a każda kolejna godzina odciskała na nim piętno zmarnowanego czasu, aż nagle Irina stanęła w drzwiach sypialni i zapytała:
— Jak pan spał?
Zdążył już zauważyć, że tylko udaje, że puka.
— Jak dziecko — odparł bez cienia uśmiechu.
Świt nadszedł szybciej niż sen.
— Ano mówiłam, białka dyć najlepsze. Pan taki uparty, a toć by pan mi tera na oczy nie przeźrzał, jak bym mu na spanie okładu nie zrobiła. Jak na psie się potem goi, Oskarek mój tyż taka gorąca głowa, to po nim wiem. Ale jeszczem słyszała, że zimoziół…
— Uch, nie — jęknął Kristoff. Cioteczka Astrid kiedyś próbowała leczyć mu ból żołądka naparem z zimozioła północnego po tym, jak matka prawie potruła ich wszystkich sporyszem. (Nie umiała gotować i nie była nawet diehtti**, ale to nie przeszkadzało ludziom w Wiosce w nazywaniu jej szeptuchą; fakt, że była, skąd była, wystarczał.) — Obejdzie się.
Gdyby poszedł w góry, przyłożyłby sobie lód.
Gdyby faktycznie p o s z e d ł w g ó r y , nie potrzebowałby lodu.
— No nic. — Irina tylko wzruszyła ramionami. Nie ciągnęła tematu, za co był jej wdzięczny. — A jak się o tego mojego starego rozchodzi – wrócił właśnie, i gada, że pan Bert przyjechał. To ja na herbatę nastawię, a pan to niech wstaje, ino prędziutko! — Przez chwilę jeszcze patrzyła na niego z dziwnym, szorstkim wyrazem twarzy, który kojarzył mu się z czułością. — Rozmiłował się pan chyba w tym swoim nowym pokoju, hę?
To nie był j e g o pokój. To był p o k ó j , k t ó r y c h w i l o w o z a j m o w a ł , ale Kristoff jej nie poprawił, tylko pod wpływem nagłego impulsu zerwał się na równe nogi.
Deszcz spływał po zasłoniętej szybie, wydając nieprzyjemny, bębniący odgłos w zetknięciu z parapetem. Elsa poczuła, jak wzdłuż jej kręgosłupa przebiega dreszcz. Chociaż po zamkowych korytarzach hulał wiatr, nie wywołało go zimno – jej nigdy nie było zimno.
Strach — pomyślała. Bo strach będzie twoim wrogiem.
Patrzyła, jak materiał spódnicy zmienia się w zaspy. Czuła, jak temperatura z każdą godziną spada.
Bo tak naprawdę nic się nie zmieniło, bo miłość, która potrafiła roztapiać nie była ani trochę bardziej prawdziwa niż bajki na dobranoc, którymi okłamywali je rodzice.
Ale Elsa próbowała wmówić sobie, że jest lepiej, że poświęcenie Anny coś zmieniło, coś jej dało, p o m o g ł o – bo gdyby miała zsumować wszystkie pary rękawiczek gnieżdżące się w kufrze na strychu, wszystkie łzy, które przymarzły do jej policzków, wszystkie ukrywaj, nie przeżywaj – jakakolwiek inna konkluzja byłaby nie do zniesienia.
Nie mogła dopuścić do siebie myśli, że życie pełne wyrzeczeń, w zamknięciu – że to wszystko było tylko daremnym wysiłkiem.
— Je cherche Monsieur Bjorgman — powiedział „pan Bert” Iriny, który okazał się mister Bairdem, wciąż jeszcze nie ściągając prawej stopy ze schodka dorożki. Lewa zawisła nad kałużą. — Savez-vous où se trouve Monsieur Kristoffer Bjorgman?***
Był synem albo mężem jakiejś podrzędnej arystokratki z Południowych Wysp, który próbował piąć się po arendellskiej drabinie społecznej już od czasów króla Agnarra, ostatnio przepieprzył pół majątku na giełdzie i na pewno nie liczył awans, jaki go spotkał.
Przyjechał z walizką, która tkwiła w powozie jak poczucie winy, czekając, aż ktoś wreszcie ją z niego wyciągnie, bo mister Baird, chociaż krzepki i z sylwetką sportowca, nie wyglądał na człowieka, który kiedykolwiek musiał zajmować się własnym bagażem.
— Łożeż kuuurwa — skomentował Jostein Stenberg – przez zaciśnięte zęby, przeciągle, na wdechu – kiedy po nią sięgnął. Od kiedy objawił się w promieniach świtu i oparach spirytusu, niewiele więcej powiedział. Kristoffa przywitał w dokładnie ten sam sposób.
Skóra na jego żylastych przedramionach miała fakturę przetartej skórzanej rączki, a stawy skrzypiały przy każdym ruchu jak zardzewiałe zawiasy.
— To ja — powiedział Kristoff, mając nadzieję, że trafił z odpowiedzią. — Kristoff Bjorgman.
Patrzył, jak mister Baird ściąga cylinder i uwalnia palce od rękawiczek, żeby uścisnąć mu rękę, mrużąc oczy w bladym słońcu. Za jego plecami ciemniały chmury.
Sprawiał wrażenie człowieka, na widok którego dobrze wychowane panienki mdleją z zachwytu – z uśmiechem handlowca, gładko zaczesanymi do tyłu włosami i ubraniami rażącymi nowością. I najprawdopodobniej był też człowiekiem z rodzaju tych, przed którymi jeszcze niedawno Kristoff musiałby pochylać głowę.
— Bram — odparł i wrócił do świergolenia po francusku, z każdym zdaniem coraz głośniej i wolniej, aż chyba dotarło do niego, że Kristoff n a p r a w d ę nic nie rozumie, a nie tylko nie nadąża, niedosłyszy albo jest zwyczajnie złośliwy. — Ależ zimno! — powiedział wreszcie złamaną przez duński norweszczyzną. — Zawsze tutaj tak zimno?
— Tylko przez osiem miesięcy, potem zima się kończy — zaśmiał się Prawdopodobnie Ole, prawdopodobnie ten od ubitej kaczki, zatrzymując się na chwilę w drodze do stabbur. — No, chyba że się akurat naszej miłościwie panującej… — ale przełknął resztę komentarza razem ze śliną, kiedy Kristoff na niego spojrzał.
Na Lodowych Polach za dużo już się nasłuchał o temperaturze poszczególnych części ciała królowej, spekulacji na temat „przełamywania lodów” i sposobów, w jaki dobiera sobie pokojówki; wszystkie zawsze zaczynały się od podobnego uśmieszku, mrugnięcia i komentarza na temat pogody. Teraz nie miał ani czasu, ani ochoty znów się z tym użerać.
Ale mister Baird wyraźnie się ożywił.
— Och, tak! Wszyscy tak wychwalają naszą królową! — Usta Prawdopodobnie Olego zamarły w kształt niewypowiedzianego pytania „ K t o ? ” , dokładnie tego samego, które Kristoff sam miał ochotę zadać. — Jest bardzo piękną kobietą, prawda? — Może i była. Przynajmniej tak wszyscy mówili. Poza tym Kristoffowi nie przychodziła do głowy żadna inna pochwała pod jej adresem. — I pomyśleć, że lada chwila ona sama też tu zawita! Z pewnością ludzie z Północy z rozrzewnieniem będą wspominać to jeszcze przez wiele, wiele lat!
Ludzie z Północy.
— Ja pierdolę.
— A ten, hm, ten… renne… reindeer… jest pański, prawda? — ciągnął mister Baird, à propos niczego, zupełnie ignorując jego mruknięcie.
Kristoff odwrócił się, żeby spojrzeć w tym samym kierunku, co on.
— Renifer? — To było zbyt duże uproszczenie, ale dla świętego spokoju przytaknął. — Mhm.
— Piękny okaz! Imponujący… — kiedy nie znalazł odpowiedniego słowa w żadnym z języków, które znał, mężczyzna wykonał zamaszysty gest dłońmi. — Jak to się mówi, r e n i f e r y nie zmieniają rogów, co?
— To ino porzekadło — wtrąciła Irina (To prawda — pomyślał Kristoff), stając w drzwiach i przewracając oczami. — Wszedłby już pszepan z panem do średka!
— To nie zmieniają? — dopytywał mister Baird. Zapach pomady z jego włosów płynnie przeszedł w zastałą woń smalcu unoszącą się w kuchni.
— Tylko krowy.
— K r o w y ?
— To znaczy samice.
— Samice zmieniają?
— N i e , tylko samice nie.
— Och! Ale to chyba musi je boleć, prawda? Samce…?
— Byki.
— Byki! A to dopiero! Ale cóż, w każdym razie musi być to… nieprzyjemne, mam rację?
Elegancki duński akcent ciągnął wszystkie słowa mister Bairda dół, z powrotem do gardła, jakby ktoś miażdżył mu krtań.
— Nie wiem, Sven się nie skarży.
Może dlatego byli w stanie się dogadać, bo Kristoff brzmiał teraz podobnie, sepleniąc przez rozciętą wargę i płat surowego mięsa, który Irina podetknęła mu pod nos, gdy tylko zajął miejsce w bawialni.
Wcześniej myślał, że to salon, ale okazało się, że salon to dokładnie to samo, co bawialnia, z tym, że on nie był przeznaczony dla gości, tylko dla domowników. (Kristoff miał przeczucie, że sam w związku z tym nigdy z niego nie skorzysta.) Więc siedzieli w b a w i a l n i , przy stoliku z okrągłym blatem, pod ścianą prawie niewidoczną pod wszystkimi świętymi obrazkami i litografiami.
Mister Baird zasugerował, że lepszy byłby kwas borowy. Spojrzenie Iriny zasugerowało, że lepiej by zrobił, gdyby się nie odzywał, więc grzecznie spuścił wzrok i objął parującą filiżankę, jakby próbował ogrzać dłonie. Jego palce, o wiele zbyt duże, przez chwilę niezgrabnie tańczyły wokół uszka, aż wreszcie zdecydował się sięgnąć prawą dłonią po pióro i zmienić temat.
— A ile pan zarabia? Zarabiał — poprawił się szybko, jakby bycie wydobywcą lodu należało już do przeszłości.
— Czterdzieści, może pięćdziesiąt koron.
Stalówka zaskrzypiała jak ptasie szpony orzące twardą ziemię.
— Miesięcznie, jak rozumiem?
Kristoff parsknął.
— Rocznie.
Mister Baird aż się zatchnął. To chyba zrobiło na nim wrażenie. Kristoff widział obliczenia mnożące się w jego oczach. Bo co można sobie kupić za pięćdziesiąt koron? Sukienka Anny – tylko trochę falban i haftu – już po przejściach kosztowała pięćdziesiąt pięć (przynajmniej według tego kanciarza Oakena).
Nie pamiętał nawet, jak w niej wyglądała, ale cena wypaliła mu się w pamięci do grobowej deski.
Pięćdziesiąt pięć koron. „Dżentelmeńska umowa” Peterssena była warta prawie dziesięć razy tyle.
Już to powinno było go skłonić do pójścia po rozum do głowy.
— Mon Dieu — skwitował mister Baird i Kristoffowi przez chwilę wydawało się, że zaraz się przeżegna, żeby zakląć tę przerażającą nędzę i utrzymać ją od siebie z daleka.