Ariana dla WS | Blogger | X X X
Fagra, grýttur land, heimr Árnadalr
piękna, kamienna ziemia, dom Arendelle.

27.11.22

Rozdział 63. Smak straty

_______________

styczeń 1857

— MERETE-MARGIT!

Mari poderwała głowę znad chustki, której zawartość wytrząsała nad dołkiem w ziemi. Grzebała w talerzu, kiedy tłuszcz jeszcze był gorący, udając, że je, aż oddzielił się od kości, które lśniły teraz na tle buolža* jak wylizane do czysta.

Przestraszyła się, że to ciotka Jorunn, straszniejsza od wszystkich diabłów, która przyjechała do nich w Midvinter**, w dniu, kiedy licho szaleje, jak twierdził pappa, i od razu zaczęła wprowadzać swoje porządki.

W tym roku obchodzili Boże Narodzenie „jak Bóg przykazał”, od dwudziestego czwartego grudnia do trzynastego stycznia.  Mama się nie kłóciła, bo i tak prawie niczego nie dała rady przygotować i jeszcze mniej jadła, bo wciąż było jej niedobrze. Wymiotowała praktycznie nieprzerwanie, odkąd zaczęła się szkoła i zamiast się zaokrąglać, tylko chudła.

Ciotka utrzymywała, że to dlatego postanowiła z nimi zostać – wcale nie dlatego, że stryjek Steinar miał jej już serdecznie dość i szukał tylko wymówki, żeby się jej pozbyć – żeby pomóc, i przy porodzie, i z przygotowaniami do świąt – w końcu nikt nie potrafi zrobić lepszej smalahove*** od niej.

„Ale przecież ty nie masz dzieci”, zauważyła Mari nieroztropnie, bo Geir stał za daleko, żeby ją uszczypnąć, ale kiedy zobaczyła minę ciotki, nie odważyła się już nic dodać na temat świątecznego jadłospisu. Przynajmniej nie jej, świeżo konfirmowanej i już dorosłej, przypadł zaszczyt wydłubywania oka z owczej czaszki. (Geir, jak przystało na prawdziwego mężczyznę, prawie zemdlał.)

Kiedy ostatniego ranka drzwi wejściowe wreszcie stanęły otworem, żeby Boże Narodzenie mogło opuścić dom, Mari skorzystała z okazji i przemknęła obok resztek świątecznych potraw, którymi ciotka Jorunn próbowała faszerować ich jak gęsi, bo po dwudziestu dniach jedzenia jej też już na sam ich zapach robiło się niedobrze.

Zabrała ze sobą wszystkie porcje mięsa, których nie udało jej się wyrzucić od czasu wizyty w kościele, a nawet jedną porcję Geira, bo była dobrą siostrą, przez całą drogę żałując, że nie mają psa, który wybawiłby ich wszystkich od kulinarnych talentów ciotki.

Przez chwilę zastanawiała się nawet, czy nie poczęstować psa Bjorgmanów, ale szybko zrezygnowała z tego pomysłu – on by jej nie pogryzł, ale kto wie, co zrobiliby właściciele.

Pan Bjorgman wydawał się co prawda czarujący, każdej kobiecie kłaniał się, jakby była królową, ale czasem dobre słowa przyjmował jak obelgę.

Pod względem obrażalskości Kristoffer był do niego podobny, tylko do tego jeszcze wstrętny.

Przed świętami Jens Havik, równie paskudny, przyznał się, że to on przybił jej warkocz do ławki – za co dostało mu się, a przy okazji i Mari – bo prowokuje chłopców! Tym, że ma, podobnie jak ci chłopcy zresztą,  w ł o s y !  – od frøken Østergaard – ale Mari była przekonana, że nie tylko on jest winny, bo na tym etapie dręczenie jej stanowiło już ich wspólną tradycję.

W myślach nazywała ich zbiorczo Skjorta i Ræva****, bo czasem trudno było jej oddzielić jednego od drugiego.

— Natasza chce kolejną dziewczynkę, że mięsa nie je? — To na szczęście nie była ciotka Jorunn, tylko stara szeptucha Trulte, dość upiorna, ale jednak mniej przerażająca. — Powiedz, chciałabyś siostrzyczkę?

Mari nie wolno było z nią rozmawiać, więc nic nie odpowiedziała, chociaż właściwie to wolałaby mieć siostrę niż kolejnego brata, gdyby wolno jej było o tym decydować, bo może wreszcie miałaby się z kim bawić.

Geir był dobrym starszym bratem, naprawdę – przynajmniej na ogół – ale nie był dziewczyną. Mari nie miała zbyt wielu rówieśniczek w okolicy, a te starsze albo młodsze nieszczególnie za nią przepadały. Najdłużej bawiła się z Olgą, córką drwala z Rjukan, ale kiedy Mari udało się wspiąć na drzewo wyżej (o wieeele wyżej) niż jej, wysyczała z dołu „bladź”, jedno z niewielu rosyjskich słów, które Mari znała, i ich przyjaźń zakończyła się tak szybko, jak szybko szyszki posypały się na głowę Olgi.

— Widziałaś już dzieciątko? — dopytywała Trulte, podchodząc bliżej.

Mari uznała, że nikt ostatecznie nie zabraniał jej na nią patrzeć, więc tylko spojrzała na Trulte jak na wariatkę – przecież nie dało się zobaczyć żadnego dziecka, zanim się urodzi, nawet ona to wiedziała – i wytarła tłuste palce w śnieg.

— Nie wierzysz mi — zaśmiała się Trulte. — Ale to prawda! Czasami widać rączkę, a czasami nóżkę, jak dobrze pomacasz, to może nawet wyczujesz główkę!

...

Mama miała błękitne oczy, śniadą cerę i brwi ciemne jak skrzydła kruka. Mari odziedziczyła po niej tylko piegi; przez całe dzieciństwo wydawała jej się nierealnie, oszałamiająco piękna.

Lubiła dotykać włosów mamy; tak długich, że mogła na nich usiąść. Była zachwycona, kiedy mama pozwalała się uczesać, bo warkocz miała gruby jak nadgarstek. Pomoc przy ubieraniu i przygotowywaniu kąpieli Mari lubiła o wiele mniej, ale posłusznie podsuwała jej drewniaki, wiązała tasiemki fartucha i wlewała kolejne wiadra wody do balii.

A woda ciągle się wylewała, bo Mari wciąż nie mogła zapamiętać, że za każdym razem powinno jej być odrobinę mniej.

Nagle mama krzyknęła. Woda zachlupotała, a jej brzuch i piersi wynurzyły się na powierzchnię jak odłamki lodu. Mari też krzyknęła.

— Spo… spokojnie, Meroczka! — wydyszała mama. — To tylko łapuszeczka zaczyna kopać.

Łapuszeczka, łapuszka. Mari znała te słowa od Geira. Pojawiały się w każdej rozmowie dotyczącej dziecka, podobno o niej też tak mówili. Nijako.

Geir twierdził, że to mniej więcej tyle, co kotek „czy coś w tym rodzaju”, w końcu nadal nie wiedzieli, czy będą mieli brata czy siostrę, i może faktycznie się nie mylił, w końcu każdy kotek – koszka, kotik – miał też łapki.

A łapki kończyły się pazurami.

Mari stała jak skamieniała, nie odrywając wzroku od napęczniałego brzucha mamy. Od pępka w dół biegła ciemna, krwawa linia. Czekała, aż zobaczy jakieś poruszenie, odruchowo dotknęła własnego, spróbowała zebrać odpowiednio gruby fałd skóry między palcami, ale było jej za mało. Czy mama miała więcej skóry? Czy pazurom łapuszki uda się przez nią przedrzeć? Już przecież zaczęły drapać od spodu.

— Chyba aż tak cię nie przestraszyłam? — dopytywała mama, mokra i drżąca. — Meroczka?

— Nie — wymamrotała Mari, walcząc z zawrotami głowy. — Tylko skarpety mi przemokły.

Na potwierdzenie swoich słów zatupała głośno w kałuży, która rozlewała jej się pod stopami.

Równie głośno tupała na schodach, przeskakując po kilka stopni na raz, byle jak najdalej, jak najszybciej.

marzec 1857

Ojciec miał dwa zapachy.

Był zapach kawy, tytoniu i śniegu topniejącego na beasce. Kristoff wdychał go przez te krótkie chwile, kiedy pappa wracał do domu i podnosił go do góry, a później zawsze zarzekał się, że to już ostatni raz, bo robi się coraz cięższy, ale on rósł głównie wzdłuż, więc to nigdy nie był ostatni raz.

A później znów znikał.

I był zapach pijaństwa. Unosił się w powietrzu z każdym nieskładnym ruchem rąk ojca, a Kristoff nigdy nie umiał stwierdzić, czy wyczuwa w nim więcej gorzałki czy rzygów. Czasami ojciec się przewracał, a on nie miał siły go podnieść, więc leżał tylko tam, gdzie akurat upadł, krzycząc o małych ludzikach, które chcą go wciągnąć do piekła i upiec na rożnie.

Wracał i odchodził, aż pewnego dnia zamiast niego w progu Granly zjawił się lensman.

Kristoff siedział właśnie na podłodze i kłócił się z Henrikiem o to, jaki kształt ma mieć zagroda dla jego drewnianych zwierzątek, którą budowali z zapałek. Ledwo co postawiona brama się przewróciła, kiedy ktoś zaczął walić do drzwi.

Cioteczka Astrid wytarła dłonie o fartuch i poszła otworzyć, ale ryk Henrika zagłuszał wszystkie słowa, ledwo było słychać trzaśnięcie drzwi. Cioteczka wróciła dziwnie pobladła i z drżącymi wargami.

— Zamknij się — syknął Kristoff i zwrócił się do niej: — Kto to był?

— Lensman. — Cioteczka poprawiła obrus, który wcześniej podniosła Aino, żeby napalić w piecu. — Mówił coś, że dusza jest w niebie, a ciało w Tinne.

Kristoff poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy.

— Co? — usłyszał własny głos. — Czyje ciało?

— Leifa.

Pappapappa nie żyje? — Kristoff chciał wstać, ale ugięły się pod nim nogi. Na podłodze skorzystał z okazji, żeby trzepnąć ryczącego Henrika w ucho, bo prawie nic przez niego nie słyszał. — Cioteczko… czy ty w ogóle rozumiesz, co mówisz?

— Jak to? — Cioteczka zmarszczyła czoło i wyciągnęła rękę, żeby oderwać mu od kołnierza luźną nitkę. — Nie, przecież to nie chodziło o naszego Leifa.

...

Chodziło o ich Leifa.

Lensman mówił, że lód na Tinne był zbyt cienki; nawet na Lodowych polach zaczynał się już uginać. Było ciemno, a w ciemności łatwo o błąd.

Zwłaszcza, jeśli jest się pijanym — pomyślał Kristoff, bo od chwili, gdy Ivar zidentyfikował zwłoki  ( I v a r ,  który wyglądał, jakby ktoś zawlókł go do piekła i z powrotem, kiedy wrócił, i tego nikt nie mógł z niego ściągnąć – chociaż to powinien być  o n ,  mięczak Kristoff, nawet na tych swoich żałosnych nogach z galarety) i nie można było udawać, że ich to nie dotyczy, wolał myśleć, że to wina ojca, jego głupoty i braku odpowiedzialności. Że ma prawo winić go za to, że go zostawił, bo złość była łatwiejsza do przełknięcia niż smutek.

...

Kiedy dziadek dostał wiadomość o śmierci ojca, po prostu się przewrócił.

A później już nigdy nie wstał o własnych siłach.

Ragnie Kristoff sam powiedział, kiedy spotkali się po drodze do Hilde, bo on był ponury, a ona uśmiechnięta, z koszykiem pod pachą, i Mørk od razu do niej pobiegł. Może wciąż pachniała trochę ojcem (pappą), bo zaczął ją obwąchiwać i wyglądał, jakby było mu przykro.

Tak wyszło, od słowa do słowa, Mørk-bo-mnie-przewrócisz, czemu-nie-jesteś-dziś-w-szkole-Kristoffer, a-ty-co-robisz, paskudna-pogoda-co, no-paskudna-ojciec-nie-żyje.

Najpierw powiedziała:

— Nie żartuj sobie ze mnie. Leif nie może nie żyć — a on spojrzał na nią jak na idiotkę, bo kto normalny żartuje w ten sposób? I chyba zrozumiała, bo zaczęła płakać, ale nie wydała przy tym z siebie żadnego dźwięku. Osunęła się tylko na kolana, jak marionetka – jakby ktoś nagle przeciął sznurki, które przytrzymywały ją w pionie.

Kristoff pomógł jej wstać. Była lekka, ciążył mu tylko jej żal, ale prawie się przewrócił, kiedy wypaliła znienacka, podobnie jak on chwilę wcześniej:

— Ale ja jestem w ciąży — jakby to stanowiło argument.

I znów wybuchnęła płaczem, już takim prawdziwym – coś, na co sam nie umiał się zdobyć – ale, mimo wszystko, byli siebie warci.

Bliskość stała się warunkowa. Mari mogła przytulić się do mamy tylko, jeśli.

Jeśli akurat stała nad balią z mydlinami – do jej pleców. Ale szybko przestała zmywać, bo ciotka Jorunn powiedziała, że jak ciężarna kobieta obleje sobie brzuch, dziecko będzie pijakiem, „a takich to u was we wsi nie brakuje”.

Jeśli przychodziła ucałować ją na dobranoc – Mari mogła objąć ją za szyję, kiedy się schylała.

Jeśli dziergała kolejne śpioszki dla łapuszeczki i cerowała pończochy – wtedy najłatwiej było oprzeć się o jej nogi, siadając na podłodze, i rozwiązać zadania z rachunków tylko dla chłopców, te trudniejsze, których frøken Østergaard i tak nigdy jej nie sprawdzi.

Ale brzuch rósł i zabierał coraz więcej mamy. Nie zostawało miejsca na zbyt wiele „jeśli”. Nie dało się przytulać do mamy, nie przytulając się do brzucha.

Wciąż marzyła o siostrze, ale żywa, różowa jak wschód słońca dziewczynka nie była tym samym, co nabrzmiały brzuch z mieniącą się w świetle półprzezroczystą kreską, jakby ślad po zadrapaniu zaczął się zabliźniać.

...

Rozgoryczona Mari pośliniła właśnie koniec nitki, żeby przewlec ją przez oczko igły, które nawet dla niej – z drobniejszymi dłońmi bez spuchniętych nadgarstków – wydawała się maciupeńka jak ziarnko piasku, kiedy mama zapytała:

— Co się dzieje, Meroczka?

Igła spadła z brzękiem na stół. Mari nie odpowiedziała.

Mama wciąż była śliczna, i dobra, i taka kochana. Zawsze była bliżej z Geirem, ale tylko odrobinkę, może dlatego, że był starszy – często zamykali się razem w kuchni, gdzie nad parującą kawą łatali mu serce, łamane wciąż od nowa.

Mari nie była o to zazdrosna. Nie była właściwie nawet zazdrosna o łapuszeczkę, nie mogła być, kiedy brzmiało to tak ślicznie, jak podmuch wiatru albo szelest liści, i kiedy wiedziała, że do niej mama musiała kiedyś zwracać się w ten sam sposób.

Ale brakowało jej chwil, kiedy pappa wracał z pracy i całował mamę w czoło – a później ich, bo siedzieli razem z nią w kuchni, Mari na kolanach, a Geir opierał się o podłokietnik krzesła, i słuchali, jak śpiewa albo opowiada im baśnie o skutej lodem krainie, w której łyżki podobne do tych, które wisiały w kuchni, mogły zmienić się w instrumenty, podobnie jak carewna w żabkę.

Teraz nie mogła doczekać się chwili, w której łapuszeczka zmieni się w siostrzyczkę (albo braciszka, jeśli już musi) i wszystko wróci do normy. 

— Nic się nie dzieje — odparła, podnosząc igłę, ale ona wyślizgnęła się jej z palców. Spróbowała jeszcze raz, ale dłoń za bardzo się jej spociła, więc oparła ją płasko o blat i się rozpłakała.

...

U progu marca mama zostawiła zimowe robótki i zajęła się czymś, o czym nie chciała powiedzieć jej aż do chwili, gdy usiadła na krześle obok niej i dotknęła jednego z jej warkoczy. Mari czuła, jak mocno bije jej serce.

— To dla ciebie, Meroczka. — Położyła na stolę laleczkę z ciemnymi warkoczami i haftowaną czerwoną kamizelką od bunadu, zupełnie jak jej własna. Oczy z ciemnych guzików lśniły jak dno lasu po deszczu. — Wątpię, żeby umiała wskazać drogę w ciemności, ale na pewno ci pomoże.

Mari sprawdziła, czy zmieści się w kieszeni, tak jak w baśni o Wasylisie Pięknej, która dla niej zawsze była Mądra.

Zupełnie jak mama.

...

Nazwała lalkę Dunia i przytulała ją każdej nocy, obiecując sobie, że niedługo zamiast niej będzie mogła znów objąć mamę.

Kristoff wsunął palec do ust i splunął.

Znów uniknął odpowiedzi pod tablicą, bo frøken Østergaard stwierdziła, że ma brudne ręce. Przyniosła z kantorka szczotkę do paznokci i tarła jego dłonie tak długo, aż między skórkami a paznokciami pojawiła się krew, ale ona i tak nie była zadowolona. Kristoff wiedział, dlaczego: bo tego, co denerwowało ją w nim najbardziej, nie dało się wytrzeć.

Według niej zawsze miał brudne ręce, w połowie nordhuldriańskie nie mogły być przecież czyste.

Czekała chyba, aż się rozpłacze, bo podczas połajanki patrzyła mu w twarz zamiast na to, co robi, ale on nigdy nie płakał, a ona musiała go wreszcie puścić, kiedy strąciła dzwonek z blatu biurka i reszta dzieciaków zaczęła podnosić się z miejsc.

Frøken Østergaard, wysoka, ciemnooka i paskudna, przypominała trolla, chociaż Kristoff nie lubił tak o niej mówić – głupia Mari Helland twierdziła, że pierwsza użyła tego porównania, o co był na nią zły, bo sam w myślach nazywał frøken Østergaard trollem o wiele, wiele wcześniej – i, zupełnie jak trolli, szczerze jej nie cierpiał, ale ssanie pozdzieranych palców przynajmniej na moment tłumiło uczucie głodu, więc chwilowo nie cierpiał jej odrobinę mniej.

Wymknął się z domu naprawdę wcześnie, bo jeszcze zanim cioteczka Astrid zaczęła krzątać się po kuchni, żeby oszczędzić jej kłopotu kłamania, że jedzenia mają wystarczająco. Wiedział, że nie mają. Było ich teraz w Granly ośmioro, prawie ośmioro i pół.

Zresztą ostatnio odpowiadało mu burczenie w brzuchu, łatwo było się na nim skupić, jak na wszystkich innych czysto fizycznych odczuciach. Kiedy skurczony żołądek przyklejał się do krzyża, nie zostawało wiele miejsca na żałobę.

Odgryzł odstającą skórkę z kciuka, która zaczęła ciągnąć się jak nitki babki lancetowatej, aż za knykieć, przez co natychmiast tego pożałował, ominął wzrokiem widoczne przez okno stadko rozchichotanych dziewczynek, które nigdy nie wychodziły na przerwę, kiedy padało, i zobaczył, jak przy drzwiach wejściowych falują na wietrze śnieżyczki, prawie niewidoczne wśród na wpół stopionych zasp.

Później zobaczył, jak Susanna Pastorówna zrywa jedną z nich – pewnie znowu będzie plotła z nich wianek, wariatka – i przeniósł spojrzenie na leżące poniżej w rowie truchło owcy. Mokre od šlahtti***** kruki oblepiły je jak brudne, jesienne liście.

Krew z własnego ciała smakowała zupełnie inaczej niż w slåbbå****** babci (a może tam wcale nie było krwi, może Gauri po prostu znów był złośliwy, kiedy to mówił) i ani trochę nie syciła.

Właściwie dobrze, że Jens zachorował, bo dzięki temu nie było w szkole. Pewnie próbowałby podzielić się z nim drugim śniadaniem  –  o n !  najłakomszy z łakomych – a to byłoby upokorzenie, którego Kristoff by nie zniósł.

Właściwie dobrze, że Jensa nie było jeszcze z powodu jego otwartej wojny z frøken Østergaard, którą wypowiedział jej, kiedy po raz pierwszy zbiła go do krwi, co skomentowała: „Szczerze dziwi mnie, że nie cieknie z ciebie smalec”.

Kristoff wytarł krwawiący palec o rozprutą kieszeń w spodniach i pomyślał, że koniecznie musi ją zacerować, zanim babcia zauważy.

Znowu splunął i bardzo się ucieszył, że zrobił to akurat w tej chwili, bo kiedy uniósł głowę, zauważył, że w jego stronę zmierza właśnie ten gnojek Viggo Groven.

— A ty dzisiaj w szkole, Bjorgman? Myślałem, że raczej będziesz stawiał płot, bo jak wasza chabeta znowu…

— W dupę se możesz ten płot wsadzić — przerwał mu Kristoff, który miał teraz zupełnie inne rzeczy na głowie niż przejmowanie się tym, z którego pastwiska Kull je trawę, pokrzepiony zapewnieniami Gauriego, że „wszystkie Groveny to przecież pizdy”.

Gauri mówił dużo różnych rzeczy, ale był dokładnie w tym samym wieku, co Anders, starszy brat Viggo, razem przystępowali do konfirmacji, i obaj skończyli szkołę krótko po tym, jak Kristoff zaczął do niej chodzić – więc w tej jednej sprawie mógł mu chyba wierzyć.

— Coś powiedział?

— Schyl się, to ci pokażę — zaproponował brawurowo Kristoff, a później niepotrzebnie spojrzał w górę, żeby stwierdzić, że chociaż Viggo pod każdym względem jest malutkim człowieczkiem, to jednak kiedy tak się nad nim pochyla, z dłońmi zaciśniętymi w luźne pięści i tymi swoimi dwoma latami przewagi, wygląda na wyjątkowo wielkiego.

Opierał ciężar ciała na wysuniętej do tyłu nodze, łokcie miał uniesione na wysokość żeber i przypominał rysia gotowego do rzucenia się na ofiarę.

Kristoff odskoczył, kiedy prawa pięść uderzyła w pień drzewa, o które się opierał.

— Żebym cię jutro lepiej zobaczył ze sztachetami w łapach, bo…

Bo co? Kristoff walczył z instynktem, który kazał mu odsunąć się jeszcze dalej, w napięciu czekając, aż dokończy zdanie, żeby szybko coś odpyskować, jakieś o-już-się-boję byle co, żeby Viggo wiedział, że tak w ogóle to może mu naskoczyć.

Naprawdę się nie bał. Bo co najgorszego mógł mu zrobić, jednak trafić?

No, bo co? — ponaglił go w myślach, a Viggo, zupełnie jakby go usłyszał, potrząsnął głową. Opuścił ręce i obnażył zęby.

— Lepiej, żebym cię jutro zobaczył ze sztachetami — powtórzył. Cedził słowa powoli, ostrzegawczo. Jego ton brzmiał jak uniesiony palec. — Twój stary miał się tym zająć, zanim się zachlał, ale on to chyba nic w życiu, poza flaszką wódki, skończyć nie potrafił, co?

Kristoff otworzył usta, ale nie słyszał, co mu odpowiada. Dzwonienie w uszach wszystko mu zagłuszało; było tak głośne, że prawie zobaczył pod powiekami zorzę.

Nie czuł, jak poruszają się jego stopy, nie był świadomy wijącej się spirali, którą zaczęły tworzyć wokół nich pozostałe dzieciaki, które wyszły na podwórze, jak wąż Midgardsorm oplatający się wokół samego siebie.

Patrzył tylko, jak Viggo się odwraca, zbyt pewny siebie i niewystarczająco szybki, a później, jak czyjaś zakrwawiona pięść spada na jego głowę z przyprawiającym o mdłości łoskotem.

Porażone siłą uderzenia palce zsunęły się po plecach koszuli, pozostawiona przez nie szkarłatna smuga kontrastowała z jasnym materiałem jak odpryski czerwonej farby na białym płocie.

Wszystko wydarzyło się w mgnieniu oka. Stopy Viggo ugrzęzły w błocie, kolana ugięły się w pół kroku, a on wylądował twarzą prosto w samotnej plamie muohtariekta*******.

Kristoff przez chwilę mu się przyglądał, zszokowany i niepewny, czy jest nieprzytomny, czy martwy, i na co właściwie miałby większą nadzieję, ale wtedy Viggo wrzasnął:

— Zajebię cię! — Oczy błyszczały mu żądzą mordu, kiedy uniósł dłoń do skroni i chwiejnie usiadł. — Ty…

Znów coś krzyknął, na pewno nic gorszego, bo chyba nie dałoby się już powiedzieć nic gorszego, ale umysł Kristoffa nie potrafił złapać jego słów i nadać im znaczenia.

Nie, to  o n  go zabije.

Wyobraził sobie, że Viggo stanowi tylko grubą lodową pokrywę, jak na Lodowych Polach w środku zimy, jeśli na niej pojawiały się jakieś pęknięcia, nie trzeba było się ich bać, bo mróz wkrótce znów je zamykał.

Dłonie Kristoffa były teraz piłą i świdrem, musiały strzaskać geardni********.

Rzucił mu się na plecy, zanim zdążył się podnieść, kłykcie idealnie wypełniły przestrzenie między wystającymi kręgami. Kolano wwierciło się w mostek jak wiertło, but przyszpilił dłoń.

Viggo wierzgał, starając się uwolnić, widział, jak stara się użyć drugiego ramienia, żeby go uderzyć, wije się pod nim, żeby go kopnąć, ale kąt, pod jakim leżał sprawiał, że dosięgnięcie Kristoffa, który zmienił się teraz w guobla, było niemożliwe.

Kristoff z trudem oddychał. Wszystkie żyły pulsowały mu oszołomieniem na widok tego, co zrobił. Cios za ciosem, kiedy kłykcie przyciskały się do śladów, które zostawiły opuszki, zupełnie zapomniał o bólu w dłoniach.

Viggo coś krzyknął, jakieś imię – ale nie jego, chociaż słyszał też, że ktoś woła  j e g o  – Kristoff przeniósł wzrok na jego usta, próbując wyczytać z krwi znaczenie, jak noaidi.

Viggo kiwnął głową i nagle ktoś szarpnął Kristoffa za kołnierz na karku.

Din lille jævel!*********

Zatoczył się, ale utrzymałby równowagę, gdyby ktoś nie podciął go w kolanach. Upadł w coś tak miękkiego, że ugięło się pod nim i przez chwilę czuł się, jakby spadał. Dotarł do niego jakiś słodkawy zapach. Ten sam wyczuwał w Heimsett, ten sam snuł się po Wiosce zawsze, kiedy ktoś leżał na marach.

Śmierć.

Tak pachniała śmierć.

— Wstawaj, pyse********** — warknął Anders Groven, mierząc go lodowatym spojrzeniem. Też był wysoki, wyższy niż Viggo. I barczysty. A do tego beaska, w której ciągle paradował, nawet z dala od Lodowych Pól i długo po zakończeniu zimy, dodawała mu kilka tommer w obwodzie.

Kristoff popatrzył na niego, pomyślał o wielkim szarym niedźwiedziu stojącym na tylnych łapach, i jeszcze przez chwilę klęczał bezradnie w – teraz to do niego dotarło – rozbabranych wnętrznościach owcy. Oderwane od żerowiska kruki podniosły lament, biły wściekle skrzydłami. Pomyślał, że może jako kolejne zaniosą do gniazda jego oczy.

— Nie? — warknął znów Anders; brudne od snusu krople śliny osadzające się na zębach przypominały wijące się na ziemi larwy. — To ci może, kurwa, pomogę.

Jego palce zacisnęły się na łopatce Kristoffa, połamane paznokcie wbiły w przerwy między kośćmi. I pociągnął do góry.

Mocno.

Ale Kristoff wcale nie wstał.

Tylko jego ręka się uniosła. W górę, w bok, do tyłu, aż wreszcie prawy łokieć ustawił się pod kątem prostym i dotknął krzyża.

To było bardzo dziwne uczucie, przypominało mu wyciąganie korka z butelki. Puk! Ramię oddzieliło się od barku i nagle stało się przerażająco bezwładne.

Kiedy jego własna opadająca dłoń uderzyła go w udo, Kristoff się zachwiał i runął na twarz w breję o konsystencji kaszy, równie nierównej, grudkowatej i kleistej. Ale żadna kasza, nawet ta przypalana przez ojca, nigdy nie cuchnęła tak bardzo.

Czuł swoje zimne, szorstkie palce, ale kiedy spróbował nimi poruszyć, żółć podeszła mu do gardła.

Niezdolny przesunąć się bardziej, podniósł tylko głowę, oparł czoło kilka tommer dalej, o śliską trawę, gdzie pod omdlewająco słodkiego zapachu padliny przebijała się kwaśnawa woń gnijącej słomy.

Zwymiotował, wyrzucając z siebie kolejny zapach drażniący nozdrza i żołądek – więc zwymiotował jeszcze raz.

Kiedy zamykał oczy, wciąż widział jeszcze drwiąco zadarte w górę czubki kommagar Andersa; gdzieś pod nimi jęczał Viggo.

Mrug.

Na policzku usiadła mu mucha. Wzdrygnął się i wylądował we własnych rzygach. Kiedy wymiotował po raz kolejny, do ust prawie wpadła mu druga.

Mrug.

Zadźwięczał dzwonek, dzieciaki cichły i oddalały się coraz bardziej, nawet głosy Grovenów – kipiący i zbolały – nie były już tak wyraźne. Kristoff z trudem się obrócił. Przed jego nosem wzniósł się do lotu kruk, przepędzony drobną dłonią z haftowaną chusteczką w palcach.

Zmarszczył brwi. Ruszył lewym ramieniem, żeby otrzeć kącik ust, do których znów podjeżdżał mu pusty flak żołądka i zobaczył, jak Mari Helland ze zdartymi kolanami klęka obok. Jej fartuszek stanowił jaśniejącą wyspę wśród oceanu padliny, krwi i wymiocin. Chusteczka drżała, ale ona nie opuszczała ręki.

Kristoff chciał unieść własną, żeby ją odtrącić, ale zdążył już zapomnieć, że prawa nie zadziała, i znów upadł.

A później jeszcze raz, bez słowa, aż w końcu, nadal milcząc, udało mu się podnieść. Składał się jak akordeon – na łokieć – au! nie, lewy łokieć, tylko lewy – na kolana, oba. I do góry – au – spokojnie, jeszcze raz, hop! – a teraz krok. Do przodu – nie, do góry, jeszcze do góry, musiał wyjść z rowu – i w lewo, w stronę ścieżki.

Mari też się do niego nie odezwała. Nawet się nie podniosła, ale trzymała teraz fartuszek oburącz, ręce się jej trzęsły, widział to po ich wydłużonym cieniu, który kładł się na drodze.

Kristoffer nie przyszedł do szkoły ani następnego dnia, ani nawet w następnych tygodniach. Mari widywała tylko czasem, jak spaceruje z tym swoim reniferem po lesie i lewą ręką – prawą miał na temblaku – rzuca psu patyki, ale nie odważyła się podejść.

kwiecień 1857

Dziadek siadywał na progu w Granly, ktoś zawsze wynosił dla niego bujany fotel, który sam zrobił i na którym kiedyś obrabiał huby i sprzedawał za kilka øre za sztukę.

Płozy skrzypiały jak szron, podobnie jak napinająca się skóra na dłoniach dziadka. Zwykle poza niezdarnym pykaniem fajki wetkniętej w prawy kącik ust stanowiło to jedyny dźwięk, bo dziadek rozmawiał tylko z Ragną – nawet z babcią nie bardzo. Lubił też, kiedy Juhani się do niego przysiadał, bo cisza w jego towarzystwie nie domagała się, żeby ją przerwać.

Dlatego Kristoff tak się zdziwił, kiedy cioteczka powiedziała, że dziadek chce mu coś powiedzieć. Usiadł na zydlu i wpatrywał się w niego niewidzącym spojrzeniem, we wszystkie zmarszczki, cień wąsa i oczy w kolorze lodu, i miał wrażenie, że ostatnie troski odebrały mu twarz.

— Obiecaj — powiedział dziadek, i chociaż lewa dłoń leżała bezwładnie na pikowanym kocu, prawa zacisnęła się na jego nadgarstku jak chwytak do lodu, a z rozedrganego ruchu ust Kristoff wywnioskował resztę zdania: mi coś.

Po plecach przebiegł mu dreszcz. Jednocześnie nie miał pojęcia, co zaraz usłyszy i jakby tylko na to czekał.

— Nie pójdziesz… na wydobywcę — lodu.

— Ale Juhani jest wydobywcą! — zaprotestował Kristoff. — Jemu nic takiego nie mówiłeś?

— Juhani…

Kristoff czekał, aż dziadek dokończy i liczył kółka z fajki unoszące się w stronę nieba, które powoli traciło swój błękit.

— Juhani jest synem swojego ojca. A ty jesteś synem swojego.

Dym unosił się pośród szarości topniejącego śniegu i czarnego błota na podwórzu. Kristoff chciał rozprostować palce, ale nie udało mu się wyszarpnąć z uścisku dziadka, więc tylko złapał za róg koca. Był równie zielony jak żyły na przezroczystych dłoniach dziadka.

— Obiecujesz?

— Ja… — Złapał wystającą nitkę między serdeczny i środkowy palec i ciągnął tak długo, aż udało mu się ją wyszarpnąć, a oddech dziadka zwolnił i uścisk osłabł, aż musiał się nad nim pochylić – ale wtedy tylko zasnął.

Kristoff rzucił się pędem z powrotem do domu, tak szybko, jak tylko pozwalał mu na to ciężar niespełnionej obietnicy.

maj 1857

Mama krzyczała tak długo, aż nie zemdlała. Jej ból odbijał się od oczu Duni, którą Mari postawiła na stołku przy łóżku – a później przestał, bo lalka spadła, kiedy ciotka Jorunn wstała, żeby zawołać Geira.

Mari schyliła się, żeby podnieść Dunię i zobaczyła, że prześcieradło robi się coraz bardziej czerwone.

Pappa pojechał po doktora, Geir miał biec po akuszerkę. Ciotka Jorunn gotowała wodę, wyciągała czyste prześcieradła, ocierała mamie czoło i szeptała rzeczy, których Mari nie rozumiała. A ona mogła tylko siedzieć i trzymać mamę za rękę, bo nie było nikogo, kto zwolniłby ją z tego obowiązku, dopóki uścisk samoistnie nie osłabł.

Dopiero kiedy zdyszany Geir wrócił i przepuścił przed sobą akuszerkę, ona wykrzyknęła:

  — Jezus Maria, co to dziecko tutaj robi? — A Mari przez chwilę miała nadzieję, że może to łapuszeczka wreszcie się rodzi, ale kobieta wskazała na nią palcem i nakazała bratu: — Natychmiast ją zabierz!

Geir podszedł do Mari z oczami okrągłymi jak brzuch mamy, położył jej drżącą dłoń na ramieniu i pociągnął w stronę drzwi.

Coś kazało jej się zatrzymać w progu, ale nie była w stanie się zmusić do obejrzenia. Chciała coś powiedzieć, ale pomyślała, że mama pewnie i tak jej teraz nie usłyszy. A zresztą – na pewno wiedziała.

...

Na schodach usłyszeli jeszcze:

— Dziecko źle się ułożyło.

— Co to znaczy? — szepnęła Mari, ściskając dłoń brata. Wydawało jej się, że robi to tak mocno, jak wcześniej mama.

Geir przełknął ślinę. Nawet w półmroku zauważyła, że pobladł.

— Nie wiem — odparł. — Chodź już. Jak wracałem do domu, widziałem twoich kolegów. Może do nich pójdziesz?

— Ale ja przecież nie mam kolegów.

— Meroczka,  b ł a g a m  cię.

...

Więc poszła.

Skjorta i Ræva siedzieli pod płotem w Neset i grali w kulki, ale z jakiegoś powodu było jej już głupio tak ich nazywać.

Kristoffer był odwrócony do niej bokiem, bandaże zniknęły, ale krzywił się za każdym razem, kiedy mocniej machnął prawą ręką. Później się reflektował i przy następnym rzucie używał lewej; przegrywał.

— Mogę z wami zagrać? — zagadnęła Mari.

— Nie — odpowiedzieli chórem. Żaden nie podniósł głowy.

— Bo co?

Dwie małe kulki zaturkotały w piasku i zderzyły się z większą. 

Mari czuła w sobie dziwną energię, a jednocześnie wściekłość i przerażenie, których nie dało się od siebie oddzielić. Podeszła bliżej, zacierając granice wyrysowane na ziemi.

— Bo co?! — powtórzyła i nadepnęła na największą z kulek.

Kristoffer tylko uciekł wzrokiem. Jens poczerwieniał i aż wstał, wzdychając ciężko.

— Bo-o-o — zaczął wyliczać, po kolei rozkładając palce — jesteś dziewczyną, jesteś głupia, dziewczyny nie umieją grać w kulki, a poza tym to my tu dużo przeklinamy, a dziewczyny nie przeklinają, i zaraz pewnie polecisz na skargę.

— Ja też przeklinam!

Wymienili spojrzenia, bardzo poważne, a ona chwilę za późno zrozumiała, że cała ta powaga poprzedza żart, bo Jens parsknął śmiechem (Kristoffer uniósł dłoń do twarzy, więc jego reakcji nie była pewna), wziął się pod boki i stwierdził:

— Ahaaa. Pewnie nawet nie wiesz, co to znaczy „pikk”. A to i tak jedno z  ł a d n i e j s z y c h  słów, jakich używamy.

Mari prychnęła.

— Tak się składa, że  d o s k o n a l e  wiem, co to znaczy! Mogę się nawet założyć, że znam o wiele więcej słów na kutasa niż wy dwaj razem wzięci.

— Jaaasne.

— A chcesz się założyć?

— A chcesz przegrać?

Jens z powrotem usiadł. Pokręcił głową z rozbawieniem i szturchnął przyjaciela w ramię.

— Co powiesz, Kristoff? — Mari zmarszczyła nos. Było coś dziwnego w tej wersji jego imienia. Nie słyszała, żeby ktokolwiek inny tak go nazywał. Jakby w tej jednej brakującej sylabie zawierało się coś jeszcze. — Pozwolimy, żeby się upokorzyła?

— Jak jej tak zależy. — Kristoffer wzruszył ramionami i jęknął.

...

Mari wygrała. Żaden nie znał słowa „kuśka”.

...

Miała ręce i sukienkę brudną od piasku i trawy, na którą przewróciła Jensa (z trudem, bo z trudem, ale udało się), kiedy odmówił uznania jej wygranej. Pomyślała, że lepiej będzie, jeśli najpierw się umyje, zanim wróci do domu, żeby nie wysłuchiwać gderania ciotki.

Przy studni minęła się z doktorem. Nawet nie wiedziała, jak się nazywa. U nich nikt nigdy nie chorował. Pamiętała, jak był w Wiosce Wydobywców tylko raz, kiedy Kristoffer zniknął na kilka dni i wrócił ze złamaną ręką, i wszyscy mówili, że w głowie mu się poprzestawiało.

Woda ściekała doktorowi po przedramionach, które uniósł przed siebie w obronnym geście, aż do szlaczków krwi na podwiniętych mankietach. Pokręcił głową.

Nie była pewna, czy nie zrozumiała, czy tak naprawdę nie chce rozumieć, co ma jej do przekazania.

...

Nie pamiętała, kto powiedział to pierwszy: mama nie żyje.

Pamiętała tylko, że ciotka Jorunn, zadziwiająco miła jak na nią, powiedziała, że nie żyje też Dymitr. Podała jej przy tym szklankę wody, przez co w pierwszej chwili Mari nie odróżniła żałoby od pragnienia.

Wtedy dowiedziała się, że miała – mogła mieć – brata. Że dostałby imię po dziadku ze strony mamy, jedyne wolne, które jeszcze im zostało.

Oni umarli, a ona w tym czasie grała w kulki.

...

— Oj tak, poród pośladkowy, jak to się mówi — mądrze pokiwała głową Trulte, kiedy tylko ją zobaczyła. Mari udało się uniknąć jej pod sklepem, ciotka Jorunn złapała ją wtedy za rękę i przeszły na drugą stronę drogi. Mamrotała o niespełnionych ambicjach i zabobonach, że po coś jednak pozwolili akuszerkom się kształcić, i że ta kobieta Boga się nie boi.

Ale później zaniosły zakupy do domu, Mari już dawno zebrała jajka z kurnika, więc kiedy ciotka zaczęła liczyć, czy na pewno wystarczy jej mąki na ciasto na stypę, została sama ze sobą.

Geir gdzieś przepadł, więc wróciła w miejsce, gdzie grali w kulki i zebrała wszystkie, które przeoczyli chłopcy i poszła nad Tinne, żeby wrzucić je do rzeki. Kiedy tak stała na mostku, pojawiła się Trulte.

— Nikt cię nie pytał — warknęła w odpowiedzi.

— Ano nie — przytaknęła szeptucha. Zbliżyła się leniwym krokiem i znienacka złapała ją za rękę. — A szkoda. Bo wiesz, co się w takich przypadkach robi?

Mari się szarpnęła, bez skutku.

— Obraca się dzieciątko. — Uniosła jej własną, zastygłą dłoń z rozczapierzonymi jak skrzydła ptaka palcami, do oczu. — A nie każdy ma takie małe rączki, jak ty, Merete-Margit.

...

Długo śniła o morzach zakrwawionych prześcieradeł, których nie mogła przepłynąć. Łapuszeczki porastające dno chwytały ją za kostki i wciągały pod powierzchnię. Wołała mamę, która siedziała uśmiechnięta na brzegu i udawała, że jej nie widzi.

Od czasu pierwszego snu bała się już spać sama. Nawet kiedy nazywała Dunię Eudokią, nie czuła się wcale doroślejsza i mniej przerażona.

Rano pappa podniósł ze szmacianego dywanika pod łóżkiem dwa guziki.

 — Głupio się na mnie patrzyła — chlipnęła Mari. Później płakali już razem.

Wszyscy płakali.

Słyszała szloch Geira przez uchylone drzwi, ale kiedy nacisnęła na klamkę, rozszlochał się jeszcze bardziej.

— Powinienem się tobą opiekować, Meroczka! Co ze mnie za mężczyzna?

Ale on przecież nie był mężczyzną, był tylko chłopcem, dopiero co skończył piętnaście lat, nie znalazł jeszcze pracy. Mężczyzną był pappa, trzy razy starszy, który też płakał. Od razu wyszedł z domu, żeby zbić trumnę. Nie było zimno, ale łzy lśniły w jego gęstej brodzie jak kryształki lodu.

— To było straszne, naprawdę straszne — powtarzała ciotka Jorunn, która myła i ubierała mamę przed pogrzebem. I Dymitra, nie mogli zapominać, że prawie-był też Dymitr, chociaż Mari łatwiej byłoby się pogodzić z tym, że łapuszeczka znika niż z tym, że traci brata. Miała oczy tak zapuchnięte od płaczu, że wyglądała, jakby ktoś ją uderzył.

W nocy Mari zaczęła wczołgiwać się do łóżka pappy. Wciskała nos w jego szyję, która była mniej szorstka niż zwykle, tylko mokra.

Wszyscy płakali.

...

Pogrzeb mamy odbył się dwa dni po Bjørnevåk***********; zaledwie pięć po śmierci. Cerkiewne pieśni, które intonował batiuszka Tichon, kruszyły Mari serce, chociaż niewiele rozumiała – nie tylko z nich, w ogóle. Wszystko działo się tak szybko, że realne wydawało się tylko, kiedy dostrzegała w tłumie bladą twarz Kristoffera, który wciąż jeszcze nie pogrzebał ojca.

Rzuciła garść ziemi na wieko trumny, a później odsunęła się z powrotem do miejsca, gdzie stali wcześniej. Pappa trzymał ich dłońmi o czarnych paznokciach tak, jakby byli kulami, bez których upadnie. Jej położył rękę na głowie, Geirowi na ramieniu. Ciotka Jorunn chlipała gdzieś w tle.

To była teraz jej rodzina.

...

Pogrzeb pana Bjorgmana był w kolejną niedzielę. Do tego czasu na grobie mamy i Dymitra zdążył już stanąć krzyż, i choć pappa zapalił świeczkę w małej grocie z kamieni, którą ustawił Geir, żeby chronić ogień przed wiatrem, Mari jeszcze nie zbliżyła się na tyle, żeby odczytać napis.

Wiedziała, co jest napisane o mamie: Byłaś moją miłością, ale nie byłaś własnością, więc musiałem oddać Cię Bogu. Nie wiedziała, czy jest jakiś napis dotyczący brata, którego nigdy nie poznali, tęsknota za którym objawiała się w mrowieniu nad górną wargą, jakby zaraz miała zemdleć. Może ciemne kropki poniżej to tylko skazy na drewnie?

Geir nie mówił, a ona nie pytała.

Tylko wiatr szeleścił w gałęziach bzów, burząc spokój cmentarza. Wrzosowo-białe ramiona wyciągały się nad nimi. W tym roku zakwitły wyjątkowo wcześnie. Ona była za niska, ale brat zahaczył o nie głową, kiedy przechodzili przez bramę, a one jak czułe palce przeczesały mu włosy.

Kiedy Mari zadarła głowę do góry, wziął ją na ręce, żeby mogła zerwać gałązkę. Ręka w rękę, położyli ją przy zimnej kamiennej płycie, ona bardziej różową, on tak purpurową, że prawie czarną.

Wszystko było nie tak; wokół wyrastała wiosna, nowe życie zbliżało się nawet tam, w miejscu wiecznego spoczynku ludzi.

— Nie chcę zakładać bunadu — zaprotestował Kristoff, ojciec na pewno by się z nim zgodził, ale z cioteczką Astrid nie było dyskusji. — Będę wyglądał jak pajac.

Zerknął błagalnie na babcię, zajętą krochmaleniem koszuli. Jeszcze nie skończyła, a koszula już wyglądała na tak sztywną, że mogłaby stać o własnych siłach. Wyobraził sobie, że on zostaje w domu, jego ubranie wybiera się na pogrzeb i jest tak, jakby nic w ogóle się nie wydarzyło.

Od dwóch miesięcy żyli w zawieszeniu, czekając na roztopy, aż ziemia zmięknie wystarczająco, żeby wbić w nią łopatę. Trumna stała w szopie, pod którą wył Mørk, jakby coś go opętało, ciało ojca było w środku – ale za każdym razem, kiedy mijał Tinne, Kristoffa przebiegał dreszcz. Powierzchnia rzeki była gładka i spokojna, ale przestał mieć pewność, co kryje jej toń.

— Trochę ciasno — zmartwiła się babcia, pomagając mu przełożyć prawe ramię przez otwór w kamizelce. — No nic, nie będziesz zapinał ostatniego guzika.

— Może pod szyją zawiążemy mu chustę? — zasugerowała Aino, jakby go tam nie było.

Wszystkie miały schrypnięte od płaczu głosy, ale suche oczy. Cioteczka powiedziała, że nikomu nie będą sprawiać przyjemności i nie pokażą się w kościele popuchnięte i zaczerwienione, a on poczuł się przez to odrobinę lepiej, bo jako jedyny nie uronił ani jednej łzy. Nawet dziadek płakał, chociaż tylko dobrą połową twarzy.

— No to przynajmniej kapelusza nie! — jęknął Kristoff. — Nawet nie podniosę ręki tak wysoko, żeby go założyć — skłamał, bo oczywiście, że mógłby podnieść. Mógł nawet jeszcze z ręką na temblaku – próbował. Bolałoby jak diabli, ale mógłby.

— Ja ci chętnie pomogę — zaproponował Gauri, też cały biało-czarno-czerwony i długonogi jak bocian, a później wcisnął mu rondo aż na oczy.

...

Ale nie zasłaniał się już bólem ręki, kiedy pastorowa złapała go przed wejściem do kościoła i zwróciła uwagę, że w Domu Bożym nie wolno mu nosić kapelusza.

— Ciekawe, że akurat pani to mówi — mruknął, z pogardą łypiąc na plątaninę wstążek powiewającą na szerokim rondzie kapelusza jak na karuzeli, którą widział kiedyś w gazecie.

...

— Największe zło to takie, które popełnione zostaje w ukryciu, i największym grzesznikiem jest ten, który chowa się pod płaszczem diabła i szydzi z Boga — grzmiał pastor z ambony, patrząc mu w oczy. — Ale nie myślcie, że wasze grzechy pozostają niezauważone, bo Pan widzi i Pan karze.

Kristoff siedział w pierwszej ławce, z hardo uniesionym podbródkiem i nie spuszczał z niego wzroku ani na chwilę, chociaż ludzie dookoła skłonili głowy i bielone ściany wypełnił cichy, jednostajny pomruk wyznawanych grzechów.

Już mu się przypomniało, dlaczego nigdy nie bywali w kościele.

Pastor odczytał fragment Ewangelii według świętego Marka.

 

Nie masz nic na zewnątrz poza człowiekiem, co by wchodząc w niego, mogło go skalać, lecz to, co wychodzi z człowieka, to kala człowieka.

 

— Daj spokój, Stine, nie będę tego słuchał!

Huknęły wierzeje kościelnych drzwi. Mari odwróciła się, żeby zobaczyć, co się stało, ale ciotka Jorunn szarpnęła ją za ramię.

— Havik wyszedł! — szepnął czyjś oburzony głos z tyłu.

Mari dyskretnie zerknęła na panią Astrid, która siedziała kilka rzędów dalej po lewej stronie, bo na tyle mogła sobie pozwolić, nie narażając się ciotce. Usta jej drżały, Mari zobaczyła to dokładnie, kiedy pochyliła się nad swoim ojcem, a on wypuścił z dłoni laskę, która leżała w przejściu do końca mszy jak wąż.

 

Albowiem z wnętrza, z serca ludzkiego pochodzą złe myśli, wszeteczeństwa, kradzieże, morderstwa,

Cudzołóstwo, chciwość, złość, podstęp, lubieżność, zawiść, bluźnierstwo, pycha, głupota;

Wszystko to złe pochodzi z wewnątrz i kala człowieka************.

Kristoff w kapeluszu przesiedział całą mszę i podążył za trumną.

Na znak szacunku ściągnął go dopiero, kiedy była spuszczana do ziemi i już nie założył z powrotem, bo ten widok kosztował go zbyt wiele sił.

Wszyscy byli eleganccy i poważni, zupełnie jak na pogrzebie mamy. Wszystkie kobiety – z wyjątkiem pastorowej – ubrane były w bunady, ciemne spódnice łopotały na tle nieśmiałej majowej zieleni. Niektórzy mężczyźni też włożyli bunady: ci, którzy nie pracowali jako wydobywcy lodu. Wydobywcy pocili się w beaskach, pewnie zwłaszcza Anders Groven, który swojej nie ściągał chyba nigdy od czasu, gdy zaczął pracę; Mari minęła go z pogardliwą miną.

— Idź złożyć kondolencje — poleciła ciotka Jorunn, kiedy wysunęli się na przód kolejki oczekujących, wbijając jej kłykcie pod łopatkę.

Mari zerknęła w miejsce, w którym stał Kristoffer. Nie miał chusteczki, miał pusty wzrok, ani razu nie pociągnął nosem i wyglądał, jakby w ogóle nie płakał. Nigdy w życiu.

Pomyślałaby, że nic go nie obchodzi, gdyby nie widziała go wtedy pod szkołą. Wyglądał dokładnie tak samo, jakby wewnątrz zwijał się z bólu, ale nie umiał tego wyrazić. Gdzieś pod powierzchnią, głęboko w środku   m u s i a ł o  go boleć.

Jej samej czasem wydawało się, że umarła razem z mamą, a przecież jej rodzina miała szczęście.

Tak się na to mówiło. Mieli szczęście, bo mogli pochować mamę od razu, nawet wcześniej, niż Kristoffer ojca. Nie musieli żyć w domu śmierci, które wyrastały zimą w całej Wiosce, kiedy pękała kra albo schodziła lawina.

Mieli szczęście, bo batiuszka Tichon wygłosił piękne kazanie, w języku wiatru, trzaskających płomieni i płatków śniegu, i nawet, jeśli powiedział coś, czego nie wypadało, i tak tego nie zrozumieli. (No, może Geir.)

Mieli szczęście, bo kondolencje wydawały się szczere, Mari nie słyszała, żeby ktoś za ich plecami krzywił się z pogardą albo mówił „pijak” tym samym tonem, co ciotka Jorunn, jakby to słowo samo w sobie usprawiedliwiało przedwczesną śmierć.

Pappa nachylił się do niej i powiedział:

— Życie już na ziemi chłopa nie oszczędzało — chłodno i cicho, tak że stojąca najbliżej Mari ledwo usłyszała. — Daj mu spokój chociaż po śmierci.

Mieli szczęście, bo inni mieli gorzej i przynajmniej tym mogli się pocieszać.

— Co chcesz? — zapytał groźnie Jens, kiedy Mari się zbliżyła. Nie zwróciła na niego wcześniej uwagi; teraz zrobił krok do przodu, niziutki i okrąglutki jak największa szklana kulka, jakby chciał zasłonić sobą patykowatego Kristoffera, pół głowy niższy niego, możliwe, że nawet trochę od niej, i może nawet by się zaśmiała na ten widok, gdyby nie okoliczności.

— Złożyć kondolencje. — Im Kristoffer nie składał; mówiła pani Astrid, a on stał obok, przyciśnięty jej dłonią na głowie, i patrzył w ziemię.

— Odczep się od niej, Jens — powiedział teraz. Jego głos przypominał ciche westchnienie. Przeniósł na nią zrezygnowane spojrzenie. — No, dawaj.

Zabrzmiało, jakby szykował się na cios.

Mari zerknęła przez ramię na ciotkę Jorunn, zobaczyła, jak wyrzuca ręce do góry i pospiesznym krokiem oddala się w stronę pastorowej, pewnie żeby z nią ubolewać nad upadkiem ludzkim.

Upewniła się, że jest już poza zasięgiem słuchu, zanim wypaliła:

— Z tego pastora to kawał chuja, co?

Kristoffer zamrugał rzęsiście, jakby coś wpadło mu do oka.

— Ajuści — odparł powoli. Wydał się odrobinę niepewny.

Uśmiech błąkał się po jego ustach jak wieczór w górach po dniu dobrej pogody, ale Mari nie zobaczyła go w pełni. Oprócz twarzy nic się w nim nie poruszyło; lewa ręka pozostała wciśnięta w kieszeń kusych spodni, prawa zwisała bezwładnie wzdłuż boku. Tylko kapelusz odrobinę przekrzywił się na wietrze.

I właśnie wtedy Mari pomyślała, że jest w tym dziwnym, ponurym chłopcu coś, co sprawia, że chce, żeby następnym razem uśmiechnął się do niej naprawdę. Że chce sprawić, żeby w ogóle uśmiechał się częściej.

_______________

Buolža (płn.-lap.) – twardy śnieg lub lód pokrywający wzgórze.

** Midvinter – dzień środka zimy (utożsamiany z dniem przesilenia zimowego, 21 grudnia).

*** Smalahove – „owcza głowa”, pieczona, wędzona lub gotowana. Tradycyjna potrawa z zachodniej Norwegii, najczęściej jedzona w okresie przedświątecznym.

**** Skjorta og ræva (nor.) – koszula i dupa.

***** Šlahtti (płn.-lap) – deszcz ze śniegiem.

****** Slåbbå – tradycyjne samskie naleśniki z dodatkiem krwi renifera.

******* Muohtariekta (płn.-lap) – płat śniegu na gołej ziemi.

******** Geardni (płn.-lap) – skorupa śnieżna, skorupa lodowa.

********* Din lille jævel (nor.) – ty mały gnojku.

********** Pyse (nor.) – ciota, mięczak.

*********** Bjørnevåk – „przebudzenie niedźwiedzia”, w kalendarzu runicznym 22 maja.

************ Cytat z Ewangelii św. Marka za Biblią Warszawską.


(Przepraszam za taką mnogość przypisów, nie dało się inaczej!)

W krajach skandynawskich 13 stycznia, czyli dwunasty dzień po Bożym Narodzeniu, jest uważany za ostatni dzień świąt. A Mari jest prawosławna, dla niej święta zaczynają się 6 stycznia.

Łapuszka/łapuszeczka to po rosyjsku dosłownie „łapka” („łapeczka”), ale z tego, co wyczytałam, używa się tego słowa również w kontekście „kochanie”, „skarbie”.

I linkuję rosyjskie łyżki.

27 komentarzy

  1. Cześć!

    Przebiegłam ten rozdział wzrokiem i wydaje mi sie być bardzo długi! I to zdecydowanie bardzo dobrze. Czas start! Należy mu się dokładnie przyjrzeć! Ach i proszę nie przepraszać za przypisy! To jedna z moich ulubionych rzeczy tutaj :)

    Och, nie spodziewałam sie teraz wielkiego powrotu Merete-Margit! Ale jest to niezwykle miłe zaskoczenie. Nadal bardzo ją lubię. I do tego pojawia się jeszcze wujek Steinar i cóż... ciotka Mari... pamiętam ją z rozdziału z Kristoffem. Ona straszna jest.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A właśnie chwila! Czy mam tutaj do czynienia z retrospekcją? Bo z kontekstu rozumiem, że mama Mari jeszcze żyje. To super fajnie! Bardzo lubię tego typu retrospekcje. Aż nie mogę się doczekać co dalej! Chociaż chwila, to że mama Mari i Geira zamiast się zaokrąglać chudnie i nie ma siły, żeby przygotować Boże Narodzenie chyba niezbyt dobrze zwiastuje. Brzmi to wręcza bardzo niepokojąco... a jeśli coś jej się stanie? Nie, nie wyobrażam sobie tego. To niemożliwe! Chociaż... przecież kiedyś ona zmarła prawda?

      I Mari wspomina o Bjorgmanach, ale chyba jeszcze nie są w żadnych dobrych stosunkach. To akurat już mnie strasznie ciekawi, chciałabym zobaczyć początki ich przyjaźni! I widzę, że Kristoff jest wstrętny, a jego ojciec niezwykle szarmancki. Tutaj wszystko by sie zgadzało!

      Usuń
    2. Jak to przybili jej warkocz? I jeszcze pani stwierdziła, że to ona chłopców prowokuje? Dobre sobie... to już jest bardzo zły stereotyp, nadal się z nim spotykam w mojej szkole. Wiem, że to było jeszcze wcześniej, ale zawsze mnie burzy ten argument. Swoja drogą to zupełnie nie dziwi mnie, że nie lubi zarówno Kristoffa jak i Jensa. Co za wstręciuchy! Ale widzę, że Mari świetnie sobie z nimi radzi. Określenie, które do nich zastosowała wprost idealnie pasuje!

      Trulte z imienia już brzmi przerażająco, a to co mówi zdaje się być jeszcze straszniejsze niż ona sama. I sprawa się wyjaśnia - mama Mari jest w ciąży, która na dodatek wygląda na trudną. I martwię się, że chyba mam już dostatecznie wiele szczegółów, żeby zacząć rozumieć dlaczego nie żyje...

      Usuń
    3. Trochę szkoda mi Mari kiedy myślę o tym, że miała właściwie tylko jedną koleżankę, która to jeszcze z powodu zazdrości zarzuciła ich wspólną znajomość. To podłe. I ma starszego brata, z którym ma najwyraźniej mocną więź i... zaraz. Moment... to brzmi strasznie znajomo jak... Kristoff i Ninni! O rany! Ale super połączenie! Jestem zachwycona!

      I a propos Trulte... czy ona właśnie sugeruje małej dziewczynce w jakiejś pewnie ciemnej i strasznej pogodzie, że jak Mari sie postara to przez brzuch zobaczy kończyny jej przyszłego brata albo siostry? Przecież to straszne! Jak można w taki sposób i w takich okolicznościach mówić do dziecka. Przerażające.

      Usuń
    4. Matka Mari musiała być niezwykle piękną i czuję, że dobrą i kochającą kobietą. Pasuje mi to zarówno do niej jak i do męża, którego wybrała. Muszę tutaj wspomnieć, że nadal jestem wielką fanką Tora. I to strasznie urocze jak określa się u nich dziecko, które dopiero co przyjdzie na świat! A faktycznie szczególnie w tedy - skąd wiedzieć jakiej będzie ono płci.

      Mam bardzo silne wrażenie, że ciąża matki zdecydowanie przytłacza Mari i jest to dla niej absolutnie za dużo. Że dziewczynka nie umie tego podźwignąć i jest jakby takim zwiastunem, małą osóbką czującą już teraz i z każdym kolejnym dniem, że coś jest zdecydowanie nie tak. Że w tym wszystkim coś idzie nie tak jak powinno. Jakby miała szósty zmysł do takich rzeczy. Mari wydaje się być doszczętnie przerażona.

      Usuń
    5. Po tym opisie ojca wnoszę, że może ale tylko MOŻE mam tutaj do czynienia z małym Kristoffem... czy to może być prawda?

      T A K

      Przepraszam, że ujmę to aż tak bezpośrednio ale czuję się niezwykle rozpieszczona obfitością Kristoffa w ostatnich rozdziałach!

      Czytając o ojcu Kristoffa z jego perspektywy wyczuwam ogromną miłość z jego strony do taty, a równocześnie pewien dystans, jakby trochę się go bal kiedy jest upity. Równocześnie nie wydaje mi się, żeby jego ojciec był złym człowiekiem tylko sama nie wiem... niezwykle pechowym? W pewien sposób. Jakby coś kiedyś w życiu mu się nie udało, zachował optymizm, ale i smutek zamienił na alkohol.

      Usuń
    6. Moment. jak to dusza w niebie, a ciało w Tinne? To znaczy, że... o nie. Chyba nie. Ale wydaje mi się, że jednak zdecydowanie tak. O nie... I cioteczka, przecież ona jest jego siostrą! To musiało być dla niej e Kristoff jujak grom z jasnego nieba, z resztą widać po niej jak to w nią uderzyło, jakby w ogóle nie rozumiała tego, co się dookoła dzieje. To jest straszne! Jest mi tak niemożliwie przykro z powodu Astrid, Kristoffa, całej ich rodziny i... och... a co z Ragną? Przecież on spłodził dziecko więc może już jest Ninni i jeszcze one dwie i... aż nie potrafię pozbierać myśli. Jak to? Nie byłam gotowa na tak mocny rozdział (ale to dobrze, że się pojawił, już wiem, że jest poruszający!).

      Biedny Ivar musiał go zidentyfikować! Kristoff absolutnie nieb powinien mieć do siebie pretensji, ale też takie zachowanie niemożliwie mocno mi do niego pasuje. Natomiast jeśli chodzi o Ivara... przecież on musiał przeżyć koszmar! To jest niewyobrażalnie straszne. I dziadek - ojciec Leifa, przecież stracił syna. To musi być niemożliwym wręcz koszmarem.

      Usuń
    7. I a propos jest Ragna! Aż czuję ciarki ze strachu kiedy mam to przeczytać. Dobrze, oficjalnie mnie zatkało, żeby nie powiedzieć, że zmiotło z mojego fotela. mam ochotę płakać razem z nimi, bo łzy zaczynają szkleć mi się w kącikach. Czyli wychodzi na to, że Ragna jest z Ninni dopiero w ciąży! O nie, przecież Ninni w takim razie nigdy nie poznała ojca! A Ragna zostaje sama z dzieckiem. Żeby było tego mało jeszcze pewnie nie ma z Leifem ślubu, przecież to będzie gigantyczny skandal na całą wioskę i wszyscy będą wytykać ją palcami, a tez nie będzie nawet najmniejszej wątpliwości, żeby schować się w ramionach ukochanego przed drwinami! To mi zniszczyło mój umysł i jeszcze ten psiak, który tak do niej podbiegł...

      Powiem krótko, ciotka Jorunn mogłaby sobie darować komentarze na temat pijaństwa, tym bardziej, że przed chwilą zmarł ojciec Kristoffa. Pewnie o tym nie wie, ale ja wiem i mnie to denerwuje.

      Usuń
    8. Im dalej czytam tym bardziej nabieram pewności, że Merete ma duży problem z ciążą mamy. Nic osobistego, ale czuję, że od teraz Mari może się nabawić jakiegoś głębokiego strachu przed dosłownie każdą ciążą. I ten opis, że brzuch pożera jej mamę, myślę, że kiedy jej siostra albo brat się urodzi to wszystko wróci do normy, to bardziej jakby mała Mari miała z samym w sobie procesem ciąży problem.

      Widzę tą piękną scenę, jak Tor wraca do domu i całuje ich wszystkich, mama opowiada bajki i historie i bardzo gdzieś w wolnym czasie angażuje się w rozmowy z synem, a małej Mari pewnie szyje lalki i haftuje ubrania. Jestem pewna, że to był taki piękny obrazek!

      O i faktycznie! Dostała lakę od swojej Mamy! To takie strasznie słodkie i widzę tą małą dziewczynkę z warkoczami jak tuli się do lalki myśląc o mamie i czekając, aż wszystko będzie takie, jakie było przed jej ciążą! Na pewno już niedługo dojdzie do rozwiązania i wszystko wróci do normy!

      Usuń
    9. Pani, która uczy Kristoffa w szkole jest równie straszna co ta jędza, która na początku rozdziału rozmawiał z Mari i straszyła ją tym, co może zobaczyć przez brzuch mamy! To brzmi niezwykle rasistowsko, że chciała wytrzebić z Kristoffa brud jego pochodzenia doprowadzając do tego, że krwawią mu palce. Co za straszne babsko! Podoba mi się, że Kristoff juz od dziecka jest dumny i nikomu nie pozwala wejść sobie na głowę!

      I ważna informacja! Kristoffer nie lubi trolli, musze to koniecznie zapamiętać, chociaż patrząc pryzmatem poprzednich rozdziałów nie sądziłam, że mogłoby być inaczej. Hmmm i głupia Mari... oczywiście Kristoff, zobaczymy co za parę lat o niej powiesz.

      Usuń
    10. Jak tylko przeczytałam "pastorówna" to już jestem pewna, że określenie jej wariatką przez Kristoffa wcale nie było powiedziane na wyrost. Swoją drogą przyuważam, że kristoff momentami zachowuje się jak mała Ninni. Prycham śmiechem pod nosem kiedy to widzę. Swoją drogą kiedy już wspomniałaś o Jensie zastanawiam się, który z nich to "dupa", a który to "koszula". Bo chciałam powiedzieć, że jednemu druga połowa się gdzieś zgubiła przez chorobę!

      I jeszcze raz podnoszę temat nauczycielki. Jak można powiedzieć, że z Jensa to mógłby ciec smalec. Jestem w absolutnym szoku.

      Do Kristoffa właśnie podchodzi chłopak, który to ma na nazwisko Groven. Zupełnie jak Anders! A to zdecydowanie zwiastuje duże kłopoty. Tym bardziej kiedy pamiętamy o tym, że Kristoff właśnie mu splunął pod nogi!

      Usuń
    11. Dobrze, jasne... widzę, że robi się bardzo poważnie, a przez śmierć ojca Kristoff stracił resztki instynktu samozachowawczego i przetrwania. Nie wiem jak wygląda ten chłopiec, który najwyraźniej szuka zaczepki, ale coś mi mówi, że to będzie ten przypadek kiedy to on jednak jest mocniej zbudowany, a na pewno nie jest głodny jak Kristoff i właśnie to już mu daje nad nim przewagi.

      Ale to wszystko nie zmienia fakty, że Kristoff jest dla mnie absolutnym mistrzem w kwestii pyskowania innym ludziom i używania ciętych ripost. Boję sie o niego, a równocześnie chce jak szalona zagrzewać go do walki, bo potyczki słowne wygrywa z palcem w nosie i Groven nawet do pięt mu nie dorasta!

      Usuń
    12. CO

      C O

      C O O N P O W I E D Z I A Ł

      Przecież taki argument z ta butelką wódki jest absolutnie poniżej pasa, szczególnie wobec chłopaka, który właśnie stracił ojca nie mając poza nim nikogo aż tak bliskiego. Nie wierzę, że on to na prawdę powiedział. Wprawiłaś mnie Autorko w ogromne osłupienie. Teraz przepraszam za moje słownictwo, ale co to za parszywy gnojek! Nie mówi się czegoś takiego! Kristoffie, popieram przemoc od dzisiaj, zniszcz to parszywe plugastwo, Gauri się nie mylił.

      PIĘKNIE! Brawa dla Kristoffa proszę za absolutnie i jestem pewna w stu procentach najmocniejszy cios w jego dotychczasowej karierze. To jak mu przyłożył jest dla mnie czymś niesamowitym! I dalej mu nie odpuszcza i go tłucze! Cudownie!

      Usuń
    13. O nie... o nie, przyszedł ktoś, kto czuję, że zrobi coś gorszego z Kristoffem niż to, co on zrobił z Viggo.

      To Anders! No a któż by inny mógł się tutaj pojawić. Widzę, że przyszedł wielce bronić swojego... sama nie wiem, może to jego brat? Jeśli tak to jakie to jest niemożliwie żałosne. Sam sprowokował Kristoffa, ten mocno go potłukł i teraz Anders ma go ratować. Co za wstyd, przecież to jest żałosne. I Anders też wydaje mi się trzymać poziom Viggo jeśli chodzi o żałosność. Chodzić cały czas w beasce, żeby się chwalić? Czy to nie jest przekomiczna przesada?

      Czy on go wrzucił prosto w gnijące szczątki owcy? Jak to musi niemożliwie śmierdzieć! Bardzo Kristoffowi współczuję. To okropne! I czy Anders właśnie wyrwał Kristoffowi rękę z barku. Ała, to musiało niemożliwie mocno boleć. Nic dziwnego, że biedak zwymiotował. Na prawdę, aż ciężko mi sobie wyobrazić jak bardzo mocno dumny Kristoff musiał sie poczuć upokorzony. Tak bardzo mu współczuję, że aż brak mi słów. I Jensa przy nim nie było! Tak to mieliby choć ciut większe szanse.

      Usuń
    14. Pojawia się Mari i podaje mu na dodatek chusteczkę! Kristoff to pewnie odebrał za obrazę, ale ona jako jedyna wyciągnęła do niego pomocną dłoń. Widzę ich tak razem i nie umiem tego wytłumaczyć, ale jest mi tak nieprawdopodobnie smutno z ich powodu. Bardzo chciałabym, żeby życia tej dwójki były dużo, ale to zdecydowanie dużo szczęśliwsze.

      Obietnica jakiej wymagał dziadek Kristoffa budzi we mnie straszny smutek. Wiem, że powiedział to wyłącznie z troski o niego, ale tak przykro mi się to czyta. Mam wrażenie, że dziadek czuje sie winny i że skoro nie potrafił zadbać o bezpieczeństwo własnego syna to zadba chociaż o swojego wnuka. I pragnę zauważyć - Kristoff niczego mu nie obiecał.

      Usuń
    15. Wracam do Mari do... porodu. Piszę to z trzykropkiem, bo po tym dotarło do mnie właśnie, że tutaj raczej nie będzie dobrego zakończenia. Że przeczucia Mari najprawdopodobniej były słuszne. Jakie to musi być koszmarne, wydaje mi się, że sama już miał problem, żeby zrozumieć to co się dzieje, a także pewien strach albo odrzucenie wobec matki, które ją ogarniało, a teraz... Na pewno słyszała krzyki, a i też widział mnóstwo krwi, boję się, że te wspomnienia zostaną z nią już na zawsze.

      Szkoda mi też Geira i Tora. To jak są spanikowani i to z jaką szybkością próbują ściągnąć kogo się da do rodzącej mamy Mari wcale nie napawa mnie optymizmem.

      Czy właśnie jestem świadkiem tego jak rodzi się przyjaźń pomiędzy Jensem i Kristoffem a Mari? Nawet nie mażyłam, że na prawdę będę miała szansę zobaczyć początki ich znajomości. To takie ekscytujące! To znaczy okoliczności są absolutnie straszne, ale cieszę się, że mogę sobie na to popatrzeć. Też ich rozmowa jest właściwie dokładnie taka jaką widziałabym w ich wykonaniu. I ten atakujący Jens, który równocześnie broni dostępu do swojego najlepszego przyjaciela. To coś niesamowitego! I te zarzuty, tak typowe kiedy dziewczynka chce się bawić z chłopcami! Cudo!

      Usuń
    16. Zakład na nieładne słowa! Doskonale pasuje mi to do tej trójki, ten pomysł jest wprost jak znalazł dla nich! I czy tylko mnie nie dziwi, że to właśnie Mari odniosła miażdżące zwycięstwo? Rezolutna dziewczyna! I jeszcze na dokładkę pobiła Jensa na sam koniec. Rany ależ ja jestem z niej dumna, dziewczynka z zasadami, mocną ręką i ciętym językiem to jest to.

      Tutaj widzę drobną literówkę w akapicie "Przy studni [...]". Czy nie powinno być "złamaną ręką", zamiast "złamaną rękę"? To taka drobna uwaga.

      Wracając do tematu Mari. Ja tak bardzo żałuję, że gdzieś tam dobrze myślałam, że mama Mari umrze. Jest mi tak bardzo przykro z tego powodu. Do tego umarło jeszcze dziecko. To jest tak bardzo niesprawiedliwe, że aż nie wiem co napisać. I została ona sama, Tor i Geir i... to na prawdę jest takie straszne! I na dodatek biedna Mari sie jeszcze obwinia przez to wszystko, że grała w kulki. Ale to nie tak i och... na prawdę nie wiem co powiedzieć poza tym, że jest mi nieprawdopodobnie przykro.

      Usuń
    17. Oficjalnie chciałabym powiedzieć, że Trulte jest chora na głowę. Jak można powiedzieć coś takiego małej dziewczynce, która właśnie straciła matkę. Że miałaby niby włożyć w nią ręce i obrócić dziecko? Przecież to jest niepojęte, to tylko mała dziewczynka, nie można na nią zrzucać takich sugestii. Nie zdziwiłoby mnie gdyby sama przez to wszystko nigdy nie chciała mieć dzieci.

      Na prawdę nie jestem w stanie wyobrazić sobie tego przez jakie oceany smutku musi teraz przejść rodzina Hellandów. Przecież to jest tak niemożliwie przykre, że aż nierealne. Widzę wielkiego Tora, który tylko może ronić łzy, Geira który za wszystko się obwinia i małą mari, która wyrywa lalce oczy. Jest mi tak bardzo przykro.

      Ach no tak! Przecież ojciec Kristoffa też zmarł i właściwie jakkolwiek to nie zabrzmi to w jednym sezonie oni oboje utracili swoich rodziców. Nie zdziwię się jeśli to ich ze sobą zbliży. Przecież jest to niewyobrażalna strata. I niemożliwie rozczula mnie obraz Geira nadal dbającego o wszystko i Tora i rany, na prawdę zaraz będę beczeć.

      Usuń
    18. Jestem absolutnie pewna, że jak Kristoff ma Svena tak jego ojciec miał Morka. Jak on nieprawdopodobnie musi tęsknić za swoim właścicielem, do tego jeszcze cały czas czuje jego zapach. Nie wyobrażam sobie tego.

      Nie wiem czy znowu nie nadinterpretuję, ale czy to, że Kristoffowi nie dopina się guzik pod szyją nie wskazuje na to, że po prostu wyrósł ze swojego bunadu a jego rodziny nie stać na nowy? I podoba mi się reakcja jego ciotki na całą sytuację, nie tylko on jest dumny, ale cała jego rodzina jest!

      Wiedziałam, że pastorowa to zło wcielone! Ja to po prostu wiedziałam! Że też ma czelność czepiać się chłopca, który ledwo co stracił ojca, a sama jest ubrana jak na odpust pański. Okropna kobieta.

      Usuń
    19. Bardzo dobrze, że Ivar wyszedł, nic dziwnego, kto mógłby znieść takie idiotyzmy na temat własnego przyjaciela. Idąc tym tropem nieprawdopodobnie mocno zastanawia mnie pastor i jego postępowanie. Jak można na czyjść pogrzeb wybrać kazanie, które niejako samo przez się mówi, że zmarły jest sobie winien i jedyne na co może liczyć po śmierci to piekło. Przecież to jest okrutne i straszliwie przy tym nie na miejscu. Jak to jest w ogóle możliwe, że on postanowił powiedzieć coś takiego. Nie umiem na tę chwilę wymyśleć dlaczego też pastor miałby tak właśnie się zachowywać ani o cóż też takiego mogłoby mu chodzić. Czym Leif mógłby zajść zwykłemu pastorowi za skórę. Nie mam pojęcia.

      Pogrzeb jest wyjątkowo straszną i nieprzyjemna ceremonią. Ale niezwykle doceniam, że wszyscy (poza tą jędzą pastorową) są pięknie ubrani w bunady, a wydobywcy w beaski, aby uczcić ojca Kristoffa. To tak uroczysty i piękny gest. Niezwykle mi się on podoba.

      Usuń
    20. O rany, dotarło do mnie jak strasznego pecha faktycznie miał Kristoff. To przerażające, że musiał mieszkać z trupem własnego ojca w szopie i to wstrętne kazanie i pomruki towarzystwa. Przecież to jest tak silny cios, że nawet nie potrafię sobie wyobrazić jak chłopiec mógłby się po nim tak po prostu, od tak, pozbierać.

      Jakie to jest nieprawdopodobnie słodkie, że Jens tak mocno broni Kristoffa! To się nazywa prawdziwy przyjaciel!

      Usuń
    21. A kondolencja Mari jest chyba najczystrzą i najbardziej szczerą kondolencją z jaką kiedykolwiek się spotkałam! Jeśli jeszcze na kulkach nie zaczęła się ich przyjaźń to teraz z pewnością. I bardzo zastanawia mnie zakończenie, które jest piękną klamrą, że Mari postara się, żeby zaczął się szczerze uśmiechać. Brzmi to jak wstęp do czegoś naprawdę pięknego.

      Usuń
    22. Na sam koniec chciałabym jeszcze dodać w ramach podsumowania, że żaden rozdział do tej pory nie poruszył mnie tak bardzo, żeby wszystko we mnie zadrżało ze smutku. Jest to bardzo dobry i niezwykle dopracowany obraz przeszłości Kristoffa jak i Mari. Niezwykle dobrze nakreślasz swoich bohaterów, nadajesz im mocne fundamenty i przeszłość, która choć straszna to jest nieprawdopodobnie interesująca, dobrze wprowadzona, a przy tym nie czuję, że wymuszasz na mnie jako czytelniku silne emocje. Tutaj nie ma nic wymuszonego, smutek i współczucie, które towarzyszą mi podczas czytania są silne i szczere, mało które dzieło literackie potrafi mnie tak poruszyć jak to, co tutaj napisałaś. Jestem pewna tego, że jest to jeden z czołowych najlepszych rozdziałów jakie napisałaś, a dla mnie najlepszych jakie gdziekolwiek i w czymkolwiek czytałam w życiu. Nadal nie potrafię się pozbierać.

      Usuń
    23. Na koniec chciałabym jeszcze dodać, że niezwykle jak zawsze już podziwiam ilość dobrze wprowadzonego słownictwa obcego i jego dobrego zastosowania. A jeśli chodzi o rosyjskie łyżki to nie miałam pojęcia ani o ich istnieniu, ani tym bardziej o tym, że można na takich grać!

      Jeszcze raz powtórzę krótko, że na prawdę podziwiam to, co tutaj powstało.

      Pozdrawiam!

      Anonimek :)

      Usuń
    24. P.S. Nie wiem czy już gdzieś o tym wspomniałam, ale bardzo przepraszam za taki ilościowy spam moimi komentarzami. Niestety Microsoft Word, mój laptop i platforma blogspot są przeciwko mnie i podjęły pomysł anarchii rodem z Francuskiej Rewolucji. W związku z powyższym, nie mogę wklejać zbyt długich komentarzy, a nie chcę też dzielić całych strof z akapitów. Mam nadzieję, że Ci to, Autorko, nie przeszkadza.

      Pozdrawiam! :)

      Usuń
    25. O rany rany, te komcie są chyba długości połowy rozdziału jak nie lepiej :0
      Od razu przepraszam, bo pewnie nie uda mi się równie wyczerpująco odpowiedzieć – ale chciałabym zaznaczyć, że spam absolutnie mi nie przeszkadza, doceniam każdy komentarz, jeśli łatwiej ci je w taki sposób rozdzielać to nie ma problemu! Ich ilość trochę mnie przytłoczyła, ale w jak najbardziej pozytywny sposób ♥♥♥

      To na początek najłatwiejsze – od kolejnego akapitu ten komentarz będzie pewnie coraz bardziej chaotyczny i wyrywkowy – cieszę się, że przypisy jednak nie zdominowały rozdziału, i że we wszystkim się odnalazłaś, trudno byłoby mi z czegoś zrezygnować :D
      (A ja takie rosyjskie łyżki znalazłam kiedyś na jakimś targu z antykami i innymi bibelotami i dopiero przy pisaniu tego rozdziału dowiedziałam się, do czego służą, myślałam wcześniej, że mają być po prostu ładne xD)

      I kurczę, ten rozdział zaczęłam pisać w zeszłym roku, miałam gotową znaczną część Kristoffa, ale nie za bardzo było ją gdzie wcisnąć. Później dopisałam kawałek Mari i myślałam, że może uda mi się zawrzeć historię całej ich relacji w jednym rozdziale, ale okazało się, że jest tego zdecydowanie za dużo, więc okroiłam go do roku śmierci rodziców – i dopiero przy okazji pobytu Kristoffa w Wiosce Wydobywców nadarzyła się dobra okazja, żeby wrzucić to do akcji (w każdym razie mam nadzieję, że była dobra). Wydaje mi się, że takie leżakowanie wyszło temu rozdziałowi na dobre, miałam czas go jeszcze trochę przemyśleć, bo było w nim sporo trudnych emocji, które – znów, mam nadzieję – jak najbardziej realistycznie przedstawiłam
      Jeśli nie czujesz, że cokolwiek było wymuszone, to nie mogło być lepiej <33
      Przepraszam, że nie rozpisuję się bardziej, to troszkę za dużo komplementów, żebym mogła zebrać myśli :D ale OMGGGGG


      Mari pewnie pojawi się jeszcze kilka razy, bo jest ważną częścią backstory Kristoffa, więc cieszę się, że lubisz jej postać/narrację (: Oni ogólnie mieszkali po sąsiedzku, ale na tym etapie dziewczyny były jeszcze fu :D Inna sprawa to XIX-wieczna narracja, której fanką nie jestem, podobnie jak tej pożalsięboże nauczycielki DDD:

      Nie wpadłam na to, że Geir i MM mogą kojarzyć się z Kristoffem i Ninni, ale to bardzo pozytywne skojarzenie! Geir nie jest co prawda aż tyle starszy, ale uważam, że jest strasznie kochanym bratem <3 W ogóle lubię strasznie wszystkich Hellandów i nie podoba mi się to, co im zrobiłam, ale to dla fabuły ;_;
      Natasza jest cudna, Tor nie mógłby mieć innej żony – ale wydaje mi się, że jest też trochę idealizowana przez małą Mari; w ogóle chciałam trochę nakreślić kontrast między jej stosunkiem z matką a Kristoffa z ojcem – Kristoff też bardzo go kochał, ale jednocześnie w nim było dużo więcej negatywnych emocji niż w Mari, dlatego mniej uczuciowo opisywałam żałobę w jego przypadku, próbował sobie wszystko racjonalizować, żeby żałoba nie była aż tak trudna; łatwiej powiedzieć, że to wszystko wina ojca

      Trulte pozwolę sobie nie skomentować, nawet mnie krindży strasznie cała jej postać D:
      Nie bardzo chcę wchodzić w okołoporodowe szczegóły w tym przypadku – i z tego powodu błogosławię niewinny, wykluczony z całego procesu POV 9-letniej Mari – ale zakładałam, że ciąża Nataszy nie była szczególnie obarczona ryzykiem, podobnie przechodziła ją z Geirem i Mari, a największe komplikacje zaczęły się już przy samym porodzie. Myślałam o porodzie pośladkowym; ostatecznie stanęło na dystocji barkowej (na poziomie barków dziecko się klinuje), no i no :C
      A z podejściem Mari do ciąży masz totalną rację, nigdy wcześniej nie miała z nią tak bliskiej styczności – a teraz zdecydowanie już nie będzie chciała jej mieć; i nie chodzi o jej matkę, przyszłe rodzeństwo, tylko sam proces, który ją odrzuca

      A Tor to ♥♥

      Usuń
    26. Bardzo się cieszę, jeśli w POV-ie Kristoffa czuć jego miłość do ojca! Już wyżej o tym pisałam, ale ogólnie ja też mam z Leifem skomplikowaną relację, nie uważam, żeby był złym człowiekiem, na swój sposób nie do końca uważam też, żeby był jakimś strasznie złym ojcem, chociaż sporo zawalił – a do tego, co mu w życiu nie wyszło, zamierzam jeszcze gruntownie wrócić w jakiejś retrospekcji, żebyśmy mieli pełny obraz, bo trochę tych czynników alkoholizmo-gennych wystąpiło D:


      Wszyscy są biedni, już sama nie wiem, czy Kristoff, Ragna – bo zgadza się, Ninni urodziła się już po śmieci Leifa; Leif nawet nie wiedział, że Ragna jest w ciąży – Astrid, Ivar czy Eivind najbardziej, ale mnie i tak pieska szkoda przede wszystkim :C

      Nauczycielka Kristoffa jest gdzieś na szczycie złoli tego opowiadania, ugh
      Przynajmniej pokolenie Ninni ma już nową

      Swoją drogą pisanie małego Kristoffa jest zupełnie odrębnym procesem niż pisanie Ninni, ale to dobrze, że widać między nimi podobieństwa <33 Głównie to pyskowanie, prawda :D

      Pff, Viggo Groven to chyba nawet ten gorszy Groven, mam wrażenie D:
      O Andersie tyle dobrego można w tej sytuacji powiedzieć, że przynajmniej bronił młodszego brata – ale błagam, przed 11-latkiem? Anders to też kawał gnoja DDD:
      (I wiadomo, że się chwali, w końcu jest Dorosły przez wielkie D i już pracuje i jest przecież Wydobywcą Lodu i dziewczyny na niego lecą, tak)

      I potwierdzam, Kristoff ma wybity bark, a truchło owcy i oferta pomocy ze strony Mari dopełniły upokorzenia D:

      To duża ulga, że początki przyjaźni tej trójki nie zawiodły oczekiwań :D Od początku miałam plan na coś takiego, wątpię, że w innym przypadku chłopcu pozwoliliby, żeby Mari się z nimi bawiła. Do relacji całej trójki będę jeszcze wracać, na wszystko nie starczyło mi tutaj miejsca – więc ograniczyłam się do wszystkiego, co wiązało się ze śmiercią Leifa/Nataszy

      Tak, Kristoff wyrósł z bunadu - mam wrażenie, że rzadko miał ubrania w sam raz; albo były na wyrost, donaszane po kuzynach, albo trochę za małe, póki jeszcze się w nie jako-tako mieścił

      Jeśli chodzi o pastora to to dłuższa historia i w ogóle trauma pokoleniowa, od razu mogę sprzedać ci mały spoiler, że raczej go nie polubisz, pasuje do żoneczki idealnie :DD

      Z pogrzebami wydobywców przyświecał mi trochę taki górniczy vibe – inni wydobywcy są w ubraniach „roboczych”, a cała reszta wioski w jak najbardziej eleganckich ubraniach, czyli bunadach właśnie – i w ogóle nie wiem, jaką wariacją na ten temat miał być strój Kristoffa z Przygody Olafa, ale ja jestem zdecydowanie za czerwoną wersją kolorystyczną

      Z grubsza to chyba tyle, dobicie długością do twojego komentarza graniczy z niemożliwym :D Ale – znów się pewnie powtórzę – to że nie na wszystko odpowiadam nie znaczy, że coś zlewam, po prostu zawsze im więcej komplementów, tym trudniej mi się do czegoś odnieść, ale pławię się w nich :DDDD

      I dziękuję też za wytknięcie błędu, już poprawiony! :)
      <333333

      Usuń