NIKT NIE WIEDZIAŁ, że Boże Narodzenie 1850 roku będzie ostatnim Bożym Narodzeniem króla Ingvara, ale Hans włożył tyle pracy w przygotowania do przedstawienia, które mieli wystawić z braćmi, jakby miało być j e g o ostatnim.
Felix proponował Corneille’a i złożenie ofiary z sześciu dziewic.
— W tym pałacu tylu ich nie znajdziesz — zauważył Lars i miał rację, zostało ich tylko pięciu; Søren miał złamany obojczyk, a Niels i Gustav nabawili się duru brzusznego na Złotym Wybrzeżu i nie zeszli nawet na wigilijną wieczerzę.
— A może coś rodzimego? — zasugerował wuj Sigvard. Jego warg nie dało się dostrzec spod szwoleżerskiego wąsa, ale oczy błyszczały w ten sam sposób, co u ciotki Sigrid, której drżały kąciki ust. — Oehlenschlägera na przykład?
— Och tak, Anne-Luise wprost u w i e l b i a Axla i Valborg! — przyklasnęła.
— Maman ma na imię Marie-Louise — zauważył cierpko Frederik.
— A nie tak powiedziałam? — zdziwiła się prawie-szczerze, otwierając szeroko oczy i trzepocząc rzęsami jak wachlarzem. — No już, doudou*, nie dąsaj się. Mogę dać ci przymierzyć moje perły, chcesz?
I tak Frederik uparł się, że nie zagra nikogo innego niż Valborg, bo tylko Valborg pasowały klejnoty – a ponieważ nikt nie chciał całować Frederika, Axlem został oczywiście Hans („I tak byli spokrewnieni”, pocieszał go nieprzekonująco Erik).
Chère maman wyszła z salonu, kiedy tylko usłyszała tytuł sztuki, a Hans walczył ze łzami aż do ostatniego aktu, kiedy już jako śmiertelnie ranny tragiczny kochanek, po raz pierwszy pozwolił sobie na płacz na oczach tak wielkiej publiczności.
Dostał owację na stojąco. Nie pamiętał wyrazu twarzy dziadka, tylko pierścienie na palcach dłoni, którą trzy miesiące później musiał ucałować po raz ostatni, bo zastanawiał się, czy nie boli go, kiedy tak energicznie klaska.
Dłonie stojącego krok za nim ojca ledwie się zetknęły.
— Masz prawdziwy talent, chłopcze — powiedział król. Hans zgiął się w głębokim ukłonie. Wcześniej pisał tylko w głowie scenariusze do Kriegsspil**, ale to nie było to samo. Łzy wysychały w cieple pochwały. — Umiesz zwodzić ludzi.
Oderwane od ludzi głosy brzmiały nienaturalnie donośnie, dzwoniły w uszach, tętniły w żyłach, a ona ze wszystkich sił starała się ignorować protesty lodu, ale usłyszała, jak sędzia powiedział:
— Proszę wprowadzić pierwszego świadka — co nie miało żadnego sensu, w końcu mieli tylko jednego, wiedziała, kto nim będzie, oglądanie go było ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzyła, i już na samą myśl o tym jej serce zaczęło bić jak oszalałe.
Ah-ah, ah-ah, ah-ah…
Dźwięków było za dużo. Ludzie nie przestawali szeptać, szurać nogami i szeleścić ubraniami. Chrząkali i parskali, a wszystkie wydawane przez nich odgłosy kłębiły się wokół niej i narastały. Wzdrygnęła się, kiedy dołączył do nich odgłos kroków i skrzypnięcie drzwi. Poczuła przeciąg. Lodowate powietrze zatkało jej gardło. Miało zapach wody kolońskiej Gresetha.
Ah-ah-ah…
On też coś mówił, jego twarz była zaniepokojona i rozmyta. Nad jego ramieniem szalało morze innych.
Nie odwracaj się, tylko się nie odwracaj…
Więcej dźwięków. Sędzia uniósł młotek jak kat topór: AH! AH! AH! Elsa aż podskoczyła, przyciągnęła do piersi sine dłonie, próbowała zacisnąć je w pięści, ale klątwa wewnątrz niej siłą prostowała jej palce, grożąc, że je połamie.
Podłoga zamarzła. Błoto, które nanieśli do sali rozpraw, zmieniło się w brązowe zastrugi. W drodze na korytarz Kristoff ostrożnie stawiał kroki. Suche, zimne powietrze szczypało w policzki, ale po przejściu przez drzwi wreszcie dało się oddychać, z dala od zgiełku i zaduchu sali rozpraw.
— Nic, tylko powinszować — warknął mu do ucha obcy głos, ale łatwiej było udawać, że te słowa skierowane są do kruczej damy drobiącej tuż pod jego nosem irytująco wolno-szybkim krokiem, który powodował, że nie mógł ani jej wyprzedzić, ani ominąć.
Może i zresztą były, bo ta odrzuciła głowę do tyłu z takim impetem, że prawie zgubiła kapelusz.
— Wypraszam sobie! — fuknęła i zadrżała, prawdopodobnie bardziej rozjuszona niż zmarznięta. — Czy ktoś w ogóle może mieć wpływ na te… te… diabelskie sztuczki królowej?
Zatrzymała spojrzenie na Kristoffie, demonstracyjnie rozcierając ramiona, jakby to on był winny, że wiatr wieje ze złej strony.
Diabelskie sztuczki.
Zrobił krok w stronę okna i pomyślał, że gdyby szatan naprawdę istniał i chciał go skusić, nie miałby trudnego zadania, bo i tak czuł nieodparte pragnienie rozbicia Jensowi łba.