_______________
HANS UNIÓSŁ TWARZ W STRONĘ WIEŻY ZEGAROWEJ, poczuł płatki śniegu na powiekach i zmrużył oczy. Wskazówki przesunęły się w stronę siedemnastej. Nad linią wzgórz rumieniło się niebo.
Od czasu, kiedy opuścił biuro telegraficzne i dwukrotnie obszedł Kongeligplass, minęły dwie godziny – o pół więcej niż od zakończenia rozprawy.
Ojciec uparcie milczał, ale chociaż równowartością nadanego telegramu Hans mógłby prawdopodobnie opłacić sobie podróż do Agdair pierwszą klasą, to zadał w nim tylko jedno pytanie: czy ma wrócić.
Czy może.
Żadnych niedomówień, okrągłych zdań – jasne, zwięzłe komunikaty, których nawet, gdyby bardzo się postarał, ojciec nie mógłby zrozumieć opacznie.
Bardzo starał się nie myśleć o tym, czy c h c e .
Skręcił przed witryną piekarni, czując, jak gniew narasta w nim jak ciasto w dzieży. Jeszcze kwadrans — obiecał sobie po raz szósty i zatrzymał gwałtownie, żeby uniknąć zderzenia z nadbiegającym z przeciwnej strony ulicy chłopcem.
Nie zatrzymał się, ale wymamrotał przeprosiny; ten, który biegł za nim, ściągnął czapkę, kiedy go mijał. Hans uniósł nieznacznie dłoń, a później uchylił kapelusza przed mężczyzną, który skinął mu głową i poczuł wiatr wdzierający się pod poły płaszcza jak niechciany uścisk. Przyniósł ze sobą zapach soli i dźwięki miasta: odgłosy codziennego życia, ostrożnych kroków na śliskim bruku i ciche szepty historii skrytych w zakamarkach uliczek.
Z daleka widział promienie zachodzącego słońca drgające na wzburzonej powierzchni wody i przypomniał sobie wczesne poranki z czasu studiów w Havnie, świeży zapach pokrytej rosą trawy w Fælledparken, krzyk mew i poczucie, że coś się znaczy.
Starając się wymyślić coś, co może tak zajmować Jego Królewską Mość w trakcie picia popołudniowej herbaty, że nie ma czasu polecić komuś przesłać w odpowiedzi prostego „tak”, zszedł aż na nabrzeże.
Zbliżył się do krawędzi i stanął za pordzewiałym łańcuchem, rozkołysaną, kruchą granicą między lądem i morzem.
Pod jego stopami rozbiła się fala, piana przylgnęła do nogawek spodni jak koronka, woda prysnęła mu w twarz. Hans pokręcił głową i spojrzał niepewnie na kołyszące się na wzburzonej wodzie promy.
Jeszcze kwadrans.
Cisza była równie niepokojąca, co falowanie morza, aż nagle zegar, który zostawił za sobą, zaczął wybijać pełną godzinę; kolejne cztery kwadranse dobiegły końca. Rozdzwoniły się dzwony niewidzialnych kościołów.
Skręcił w Stortorget z żelaznym postanowieniem, że to już ostatnia godzina, którą spędza na rynku i wrażeniem, że przez tę chwilę spędzoną na nabrzeżu, jego myśli przesiąkły zapowiedzią sztormu i stały się równie nieprzewidywalne.
Minął kawiarnię i skrzywił się, kiedy zapach świeżo palonych ziaren kawy i cynamonu przeszedł w nadpsutą woń ryb od rana zalegających na straganach na Fisketorget.
Przyspieszył kroku. Wśród cieni rozlała się plama światła z koksownika, w którym rozpaliła obdarta przekupka. W zaciśniętej pięści zagrzechotały kasztany.
Wydawało mu się, że zmierzch wydobywa z każdego zaułka nędzę, która w świetle dnia mogła jeszcze uchodzić za zwyczajność.
— A może fiskebolle*, szanowny panie? — usłyszał za plecami. Poczuł przy ramieniu ruch, jakby ktoś chciał złapać go za rękaw, ale w ostatniej chwili cofnął dłoń. — Jeszcze cieplutkie, niedawno smażone, dzisiejsze! W taką pogodę to jak znalazł!
Hans nie prychnął z pogardą tylko dlatego, że podobało mu się, że znów mógł być dla kogoś panem. Nie zamierzał się zatrzymywać, ale wiatr przybrał na sile i musiał przytrzymać rondo cylindra, żeby nie zerwał mu go z głowy. W przestrzeni, która nagle powstała między rękawem płaszcza a rogiem budynku, tkwiła chuda dziewczyna – już nie dziecko, ale wciąż nie młoda kobieta. Ile mogła mieć lat – trzynaście, czternaście?
Wyciągała w jego stronę kawałek zatłuszczonej tekturę, na której parowały złote medaliony, ale on widział tylko ciemne obwódki pod jej paznokciami i zastanawiał się, jak najdelikatniej ją wyminąć, bo nie chciał jeść niczego, co miała mu do zaoferowania.
Zapadająca ciemność nadawała biedzie rysów okrucieństwa.
— Najlepsze w mieście! — dodał drugi głos, chłopięcy i cieńszy i nad ramieniem dziewczynki Hans dostrzegł zmierzwione włosy Sigurda w kolorze brudnego blondu i jego zwyczajnie już tylko brudne ręce.
Przystanął.
— Najlepsze w mieście? — powtórzył. Poczuł, jak w policzku drga mu mięsień.
— Na pewno najlepsze w tej części miasta i o tej porze — sprostował Sigurd, wychylając się nieznacznie znad straganu, jakby chciał się upewnić, że wokół nie ma nikogo innego, kto mógłby zaoferować mu fiskeboller.
— Dwa za øre — dodała dziewczyna.
— Przestań, Inga! — ofuknął ją i zniżył głos: — To ten książę, o którym ci mówiłem! On nic nie musi nam płacić.
— Och! — zreflektowała się dziewczyna – Inga. Rumieńce na jej bladych policzkach miały odcień mięsa łososia. — Na koszt firmy, Wasza Królewska Mość.
Hans próbował obliczyć, jak dużo pieniędzy mogło zostać Sigurdowi z korony, którą od niego dostał, ale biorąc pod uwagę, ile gazet udało mu się zebrać, nawet z doliczeniem dwóch tygodniówek, nie mogło być ich wiele.
— Nalegam. — Pokręcił głową. — Skoro to najlepsze fiskeboller w mieście…
— No, może w dzielnicy… — Sigurd przygryzł wnętrze policzka.
— W takim razie poproszę pięć, jeśli tyle jeszcze się znajdzie.
Inga pokiwała głową i schyliła się po gazety. Hans położył na krawędzi straganu osiem szylingów i patrzył, jak druk nasiąka tłuszczem i nagłówki rozpływają się, wybarwiając panierkę.
— Cztery speciedaler, tak? — zapytał, ignorując wytrzeszczone oczy Sigurda, który wyraźnie starał się nie patrzeć mu w twarz. Dłoń chłopca drżała na cienkim drewnie pomiędzy monetami a pierwszą stroną „Aftenposten”, po którą sięgnął Hans.
Kiedy Inga się wyprostowała, uderzyła głową w krawędź straganu, a fiskeboller przesunęły się niebezpiecznie do przodu, pozostawiając za sobą smugi zorzy polarnej w negatywie.
— Cztery to ø r e r , psze… Wasza Wysokość — wymamrotała bez przekonania, jakby zastanawiała się, czy powinna go poprawiać.
— Niestety, nie mam drobniej. — Hans posłał im cienki uśmiech, zacisnął pakunek w garści, parząc sobie palce, i odwrócił się, żeby odejść bez słuchania, że nie mają mu z czego wydać. Nie spodziewał się, że zdążyli już coś tego dnia sprzedać bardziej, niż tego, że sami coś jedli.
— Zaraz, wziął pan tylko jednego!
— Proszę zaczekać!
Przystanął, ale się nie cofnął. Odwrócił tylko delikatnie głowę, zdjął cylinder i włożył go pod pachę. Skinął głową z rewerencją – galanterią – wystudiowaną uprzejmością – i, co zaskoczyło nawet jego – z kolejnym uśmiechem, do którego wcale nie musiał się zmuszać.
Bo przyjemnie było kłaniać się przed wdzięczną publicznością, nawet jeśli składała się tylko z dwójki obdartych dzieci.
Pomachał im tłustą dłonią. W świetle latarni lśniła prawie tak mocno, jak ich oczy.
— Smacznego.