— IL M'AIME UN PEU, beaucoup, passionnément, à la folie…
Anna naprawdę się zawahała, zanim sięgnęła po ostatnią pralinkę w błękitnym papierku. Akurat te wyglądały, jakby były idealne dla Elsy, no ale cóż, skoro siostra wciąż się do niej nie pofatygowała, jej strata. Zawsze zostawała jej miętowa – uh – i dwie nugatowe – fuj – no i naprawdę ładne pudełko. Mogłaby w nim trzymać choćby i wszystkie te listy miłosne, których zarzekała się, że nie dostaje.
— …pas du tout* — powiedziała głośniej, bo miała dość tego, że jej posiłki najczęściej przebiegają w ciszy. To stało się już zwyczajem, ale wcale nie było z tego powodu mniej smutne. — Pas du tout — zapewniła z niezręcznym uśmiechem stojącego pod ścianą konduktora, bo aż podniósł na nią wzrok. Odpowiedział równie niezręcznym skinięciem głową i odwrócił się, żeby przytrzymać drzwi kobiecie w niebieskiej sukni, która zdecydowanie nie była jej siostrą.
Anna zacisnęła usta. Trzy pralinki. Policzyła, jednocześnie na palcach i na głos – un peu, beaucoup, passionnément – i uznała, że przecież papierki to właściwie najlepsza część tej bombonierki, może oddać jej nawet te najładniejsze, po malinowych, kokosowych i karmelowych, i Elsa będzie mogła ułożyć sobie z nich flagi Francji czy innej Rosji, w końcu lubiła geografię.
Wzięła ostatni łyk gorącej – cóż, teraz już zimnej – czekolady (również Elsy – gdzie ona się podziewała?) i z trudem przełknęła zbitą bryłę nugatu. Aż się zakrztusiła, ale to nie powstrzymało jej przed nadgryzieniem miętowej – smakowała mrozem – dopiero wtedy pozwoliła sobie na atak kaszlu.
A więc Kristoff kochał ją namiętnie – albo chociaż prawie. Nie najgorzej.
Zawsze mógłby też szalenie, ale przypomniała sobie o wyliczance dopiero, kiedy zjadła już pierwszą pralinkę.
Przynajmniej nie nienawidził.
— Na moją obronę, śnieg wychodzi mi lepiej.
Elsa poczuła, że powinna się zaśmiać – to w końcu musiał być żart, jakiś nieśmieszny żart, tylko ona tak (nie)potrafiła, z każdym dniem bardziej potwór niż królowa. Spojrzała na swoje dłonie, chciała zerwać z nich rękawiczki, ale one zwyczajnie ześlizgnęły się z palców i jak białe flagi trzepotały w drżących dłoniach – poczuła, że nie może.
— Powinien pan stąd wyjść.
— Ależ! — obruszył się nieznajomy. — To ty wtargnęłaś do mojego przedziału, elskling.
Nie — chciała zaprotestować, ale nie miała żadnego wytłumaczenia, żadnego usprawiedliwienia, a bez nich każde „nie” było bez znaczenia, przypominało omdlałe palce z bezwładnymi stawami. Opuściła dłonie wzdłuż boków, wsunęła je w fałdy spódnicy i pozwoliła, żeby przyjęły na siebie całe dygotanie, żeby jej głos brzmiał stanowczo i królewsko.
— Nie ma pan prawa…
Nieznajomy pokiwał głową i bez słowa pochylił się, żeby podnieść z miejsca naprzeciwko opasłe tomiszcze. Elsa urwała. Jego cisza nie pozwoliła jej mówić dalej.
— Ot, czytadełko — wyjaśnił niefrasobliwie, zdmuchując śnieżynki, które przylgnęły do okładki – mogłaby przysiąc, że niczym się od siebie nie różniły – przekartkował i wyjął spomiędzy stron kwitek, którym zamachał jej pod nosem.
Zanim znów się odezwał, musiała minąć dłuższa chwila – może, chyba – nie była pewna, bo nie mogła liczyć jej nawet uderzeniami serca; miała wrażenie, że prawie ich nie wyczuwa.
— Naja, jedenfalls** — zabrzmiało to odrobinę przepraszająco, jakby przez cały ten czas naprawdę starał się znaleźć odpowiednie tłumaczenie — ten bilet, jak mniemam, daje mi w s z e l k i e prawo, żeby tu być. — Wyciągnął kartkę w jej stronę, ale Elsa nie wykonała żadnego gestu, żeby ją przyjąć. To mogło być cokolwiek. O n mógł być kimkolwiek. Powinna… — Prawie dwanaście koron za miejsce w pierwszej klasie i zimna kawa! Czy to przypadkiem nie te nędzne jankeskie popłuczyny z Lion Coffee? Cóż, jak to się mówi: jeśli chcesz napić się w Arendelle czegoś porządnego, przywieź to ze sobą…
— Zamawiam arabikę z Old Brown — przerwała mu chłodno, żeby tylko znów nie zgubić głosu, szykując się na to, żeby go podnieść. To było niedorzeczne. Do bladego podłokietnika jego fotela przymarzł spodeczek; stojącą na nim filiżankę pokrywała drobna siateczka pęknięć, w największej szczelinie, tuż przy uszku, zamarzł wrzód czarnej jak odmrożenie kawy.
— Och, jawajska? Mea culpa. — Pozwolił sobie na delikatny uśmiech. — Wobec tego muszę pogratulować ci wyboru, na ciepło i w towarzystwie herbatników powinna być zdatna do picia. — Gestem wskazał Elsie miejsce naprzeciwko. Absurd.
Powinna zawołać… przecież nie kapitana, nie towarzyszyli im żadni strażnicy – Annę? konduktora? straż kolei? może zwyczajnie „pomocy”? Powinna krzyczeć. Powinna szarpnąć za klamkę, zamiast wdawać się z nim w dyskusję. Przywołać lód, który nagle wsiąkł w mięśnie i je unieruchomił.
Próbowała wyobrazić sobie, jak robi to wszystko, ale prawie nie spała, w ustach miała gorzki smak, a zmęczenie tliło się w jej ciele jak zarzewie pożaru.
— Rok trzydziesty drugi, Wildbad — zaczął obcy, pozornie bez związku. Wszystko zdawało się zupełnie odrealnione. — Do uzdrowiska przyjeżdża śmiertelnie chory mężczyzna. Na łożu śmierci dyktuje list do syna, w którym przyznaje się do popełnionej w młodości zbrodni i ostrzega go, że grzechy ojców przechodzą na dzieci.
Okładka miała kolor zachodu słońca, jego palce przesuwały się po tłoczonych literach i przysłaniały tytuł jak chmury, białe-fioletowe-białe.
— Niezwykle życiowe. Jak znalazł na podróż taką jak ta.
Ledwie była w stanie skupić się na jego słowach, przerażona żałosną potrzebą wywołania szronu, który wpełznie na ściany, rozsadzi szyby i może wreszcie poruszy tego nieporuszonego mężczyznę z niepokojącym sposobem bycia, zbyt jasnymi włosami i kryształowymi oczami.
Wyjrzał przez okno i doszła do wniosku, że nie podoba jej się coś w zakrzywieniu jego nosa, być może kąt rozciągnięcia ust.
— Ale muszę przyznać, że pierwsze trzysta stron niemożliwie mnie znużyło, nawet po niemiecku – więc proponuję od razu przejść do tego, do czego Collins nie umiał się zebrać.
— Zatem do rzeczy — powiedziała ostro. Nigdy nie była dobra w zabawianiu gości, nie miewała ich, byli tylko petenci i pochlebcy, a oni wszyscy wciąż powtarzali to samo, wyłącznie właściwe rzeczy, mili i nadskakujący. Teraz sama czuła się jak gość – w j e g o p r z e d z i a l e !
Mężczyzna wyprostował się, a ona automatycznie skuliła; przypominał jej, jak zimne potrafią być jeziora na Lodowych Polach i – coś jeszcze. Może to ta spadzistość policzka tak ją drażniła, u jego szczytu znalazłoby się idealnie miejsce na cienie pod oczami, gdyby tylko patrzyła w lustro.
— Mimo wszystko radziłbym ci usiąść, elskling. To wciąż dość długa historia.
— Mów — rozkazała.
— Ach, skoro tak… — Westchnął, poprawił różę w butonierce i przez chwilę przyglądał się swoim paznokciom.
Elsa usłyszała cichy trzask – pękanie lodu skuwającego mechanizm drzwi, trzask materiału spódnicy, za którą szarpała – okno odmarzało, zarys góry za nim wydał się nagle niebezpieczny jak drzemiący olbrzym, śnieżyca ustała, śnieg wokół nich topił się sekretami, a ona starała się przekonać samą siebie, że jego dramatyzm wcale jej nie porusza.
— Widzisz, moja droga — przy tych słowach jego usta zmieniły się w siną szramę, każda sylaba rozszarpywała jej uszy jak brzuch ofiary — jestem twoim stryjem.
Chichot i rozmowy obcych pasażerów, chociaż wcale nie należały do niej, były przyjemne, nawet kiedy wagon restauracyjny opustoszał i zmieniły się w echo na korytarzu, bo wokół wciąż unosił się delikatny zapach kawy i sherry.
Anna przyglądała się pomiętym serwetkom, wyobrażając sobie, że to wszystko byli jej goście, że wcale nie jest samotna, po prostu przyjęcie dobiegło końca – aż obsługa sprzątnęła ze stolików i czar prysł.
W oddali wyczuła woń sosu pieczeniowego – może ktoś zamówił kolację do przedziału, podczas gdy ona tkwiła nad pustym blatem, z dłońmi brudnymi od czekolady i ustami zaklejonymi nugatem. Może inaczej by zaprotestowała, może zostawiliby jej filiżanki, które obijały się o siebie w rytm nieregularnych ruchów pociągu i nie najgorzej udawały czyjąś obecność.
Kiedy wstała, mogłaby przysiąc, że zaskrzypiała zupełnie jak ogrodowa furtka, cała zdrewniała.
Za oknami przemykały cienie. Bezchmurne niebo, nadgryziony księżyc.
Nie było ani deszczu, ani śniegu, nawet wiatru nie – tylko pęd pociągu. Plamy z czekolady zniknęły pod smugami sadzy ciągnącymi się aż po nadgarstki, które opierała o każdy parapet po kolei, szukając okna, które dałoby się otworzyć.
Wreszcie jedno ustąpiło. Poczuła pęd rozgrzanego powietrza na twarzy, niechlujnie wetknięte w mankiet rękawiczki papierki zaszeleściły. Stanęła na palcach, wychyliła się odrobinę, żeby lepiej przyjrzeć się wąsatemu obliczu dżentelmena, który palił cygaro cztery okna dalej. Ostrożnie chwyciła za brzeg zielonego papierka. Wciąż był trochę lepki, nie zdobyła się na to, żeby zlizać z niego resztkę miętowego nadzienia. Szarpał się w jej palcach, krzykliwy na tle ciemnych torów – odwróciła się delikatnie w lewo, zmrużyła oczy – puściła. Śmignął jej przed nosem
Dżentelmen wrzasnął, przez chwilę wymachiwał dłońmi w powietrzu, uniósł je do twarzy – wrzasnął jeszcze raz – wyrzucił cygaro, widziała, jak odbija się od pnia najbliższego drzewa – znów uniósł ręce, gwałtownie cofnął się w głąb korytarza i, chociaż Anna cierpliwie czekała przez całą długość lasu, już nie wrócił.
Wyrzucenie kolejnych papierków nie sprawiło jej już takiej frajdy, chociaż przyglądanie się, jak migoczą w snopach światła rzucanych przez pociąg, było…
Czuła się…
Kristoff miał na to jakieś słowo – to znaczy nie dokładnie na t o , ale na to, co właśnie poczuła Anna, dálvvahuvvot – i mówił, że trudno je przetłumaczyć, ale że można go użyć, kiedy jest się w górach i pogoda nagle się zmienia, znienacka przywiewa zimę, która przeszkadza w realizacji wszystkich planów.
Ktoś zatrzasnął okno. Odwróciła głowę w stronę dźwięku, wyciągnęła szyję w nadziei, że tego kogoś zobaczy, ale jej wzrok przykuło coś zupełnie innego. Trzy wagony od niej.
Cały pociąg był ciemnozielony, w ciemności prawie czarny, światło w mdłym febrowym kolorze tańczyło na jego bokach i dachu, ale żadna lampa nie mogłaby wymalować na szybie lodowych wzorów. Bielały i lśniły, wyciekając spod parapetu, wspinając po ramie okna, jakby chciały sięgnąć dachu, żywe i ruchome, ale z jakiegoś powodu nie przesuwały się w stronę kolejnych wagonów, zupełnie, jakby Elsa była w stanie zamrozić sam mróz.
— C z y m jesteś?
Usłyszała pytanie Anny, chociaż równie dobrze to ona sama mogłaby je zadać. Gdyby tylko zdołała – gdyby mogła być taka bezpośrednia, zuchwała, wolna i nieskrępowana, gdyby u m i a ł a . . .
Siostra przez chwilę stała w drzwiach, później Elsa mrugnęła, a ona nagle znalazła się w przedziale, krok przed nią, wbrew etykiecie, zgodnie z zasadami gry w szachy, jak wieża chroniąca króla. Nad jej rozkołysaną głową widziała cierpliwą beznamiętność obcego.
— Nie mamy żadnego stryja — protestowała Anna z przekonaniem, podczas gdy mózg Elsy wciąż jeszcze plątał się w korzeniach drzewa genealogicznego. Weź się w garść! Znała je na pamięć, tyle razy przesuwała palcem po pniu, w pionie i poziomie, aż pewnego dnia zrozumiała, że gdzieś między lekcją historii a przyrody przestała być wyłącznie domniemaną następczynią tronu. Ale… — Pappa miał tylko jedną siostrę, ciocię Ariannę.
— Cóż, być może źle się wyraziłem. Jestem waszym dziadkiem stryjecznym – a gwoli ścisłości, również wujecznym – ale proszę, nie nazywajcie mnie tak, to mnie okrutnie postarza. Wystarczy „wujku”.