ANNIE ŚNIŁ SIĘ DZIWNY KSIĄŻĘ, ulepiony bardziej ze szronu i lodu niż ciała i kości. Złapał ją za podbródek, jakby chciał przestawić jej szczękę. Mówił zdecydowanym, krystalicznym głosem, tak cichym, że bardziej go czuła niż słyszała – był jak potoki topniejącego śniegu na górnej wardze i podbródku – a później dał jej prztyczka w nos i wszystko na powrót zamarzło, poczuła się, jakby krew w jej żyłach zmieniła się w lodowatą wodę – i ona też krzepła, ale wciąż płynęła, b o l a ł o , a kiedy uniosła palce do twarzy, z nosa sterczały jej sople.
Musiała jakoś się ich pozbyć – odłamać? wyłamać? – mocniej, szarpnąć mocniej; nie powinna była obgryzać paznokci – szybko, zanim zimno dotrze do piersi i stanie się jeszcze gorsze niż to, które siedziało w niej na co dzień, tamto zabawne, brzęczące jak luźny, zepsuty mechanizm w zegarku – szarpnęła i usłyszała trzask, jakby pękła kra, na piersi rozlało się mokre ciepło – Anno, wrzeszczał, Anno, a jej imię miało przynajmniej o dwa „e” za dużo—
— Anno!
Anna otworzyła oczy. Elsa jedną ręką szarpała jej dłonie, a drugą machała czymś przed jej twarzą, bielsza niż zwykle, blada jak pierwszy lód zimą.
Zachłysnęła się.
— Jezus Maria, jak mnie wystraszyłaś!
— Och, uhm… — Anna przesunęła dłońmi wokół siebie, po rozczarowująco niewyczuwalnej talii, po pluszowym obiciu fotela, zgiętej pod dziwnym kątem łydce, której w ogóle nie czuła – nie, zaraz, auć, kiedy odważyła się nią poruszyć, poczuła mrowienie ciągnące się od zgięcia po kolanem po kostkę – włochatym, ciężkim kocu. — A co się właściwie stało?
— Rozlałaś Louisa!
Nieznajomy, wyjątkowo prawdziwy, opierał się jednocześnie o rzeźbioną główkę laski i parapet i patrzył spod idealnej jak łuk triumfalny brwi.
Anna gwałtownie się wyprostowała i poczuła, jak coś stacza się z jej kolan na podłogę. Elsa w ostatniej chwili cofnęła dłonie i schyliła się, żeby to podnieść.
— Koniak — sprostowała, w przelocie pokazując jej srebrną piersiówkę z wytartym grawerunkiem, zanim odłożyła ją na stolik pod oknem. — Nie miałam już… soli trzeźwiących. Przy sobie, nie miałam przy sobie.
— Zemdlałam? — zapytała Anna głupio. Przyciągnęła koc do piersi, starając się ignorować spojrzenie nieznajomego, bo sama świadomość, że na nią patrzy, zdawała się przenikać ją do kości, jak zimno. Miał tak przejrzyste oczy, że gdyby nie było już ciemno, pewnie odbijałyby się w nim krajobrazy zza okna, jak w fenakistiskopie.
Przynajmniej lód pozostał już tylko w jego spojrzeniu.
I chociaż nigdy nie umiała mdleć na zawołanie – do lipca była przekonana, że w o g ó l e nie umie, bo wcześniej ani razu jej się to nie zdarzyło – a zawsze chciała, ale nawet Pożeraczki Diamentów nie umiały jej tego nauczyć – pomyślała, że może mimo wszystko zaraz spróbuje.
Chwila. Był w ogóle jakiś lód?
— Elsa, co ty…? — Nie podobała jej się nagła zmiana w twarzy siostry. — Bo to t y , prawda?
— Chyba nie zawsze tak reagowała? — zapytał nieznajomy, jakby w ogóle miał prawo tam być i zadawać pytania. Jakby miał prawo mówić o Annie tak, jakby j e j nie było, ale wcale nie miał, bo był obcy, ona była księżniczką i nie miała żadnego stryjo-wujo-dziadko-nie-wiadomo-kogo, o którym nigdy w życiu nie słyszała. — Możliwe, że to przez zamrożone serce?
Zobaczyła, jak Elsa otwiera usta, jakby naprawdę rozważała odpowiedź. Anna aż się zatchnęła. Czemu jeszcze go nie wyrzuciła? Wciąż była królową, incognito czy nie! Zresztą, pociąg jechał co najwyżej równie szybko, co dobry koń – nie Kjekk, oczywiście – może nawet nic by mu się nie stało.
Złapała dłoń siostry, oderwała oporne palce uchwycone blatu stolika, ścisnęła nadgarstek. T o była teraz cała jej rodzina i po raz pierwszy w życiu nie chciała, żeby stała się większa.
— Nic ci do tego! — obruszyła się. Policzki zapiekły ją pod wagą oburzenia Elsy, stosownej nawet w tak osobliwej sytuacji. Odchrząknęła. — Ty… — Nie, nie per „ty”. Oblizała wargi i podjęła, jej głos wytracił impet: — Nie jest pan naszym krewnym. Wiedziałybyśmy. Ktoś by nam powiedział. Pappa by nam powiedział. Rodzice nigdy by…
— Nigdy? — podchwycił, jakby doskonale wiedział, jak planuje skończyć zdanie. Rodzice nigdy by nas nie okłamali. — Naprawdę?
Anna poczuła, jak coś paskudnego łapie ją za serce. Chciałaby odpowiedzieć po prostu: „Nie”, z niepodważalną pewnością. Nie mogła.
Chciała powiedzieć, że to wszystko było dla jej dobra, że dzięki temu miała być bezpieczna – czy to coś właściwie jeszcze oznaczało? – ale jedynym prawdziwym stwierdzeniem było: Rodzice nigdy by nie chcieli, żebym poznała prawdę, gdyby tylko mieli w tej sprawie coś do powiedzenia. Może naprawdę wierzyli, że sekrety będą łatwiejsze, nawet jeśli ukrywali coś tak istotnego, że kiedy to odkryła, zaczęła zastanawiać się, czy ktokolwiek kiedykolwiek powiedział jej coś prawdziwego.
Spojrzała na dłoń Elsy, rozdygotaną i niespokojną, wyraźnie gotową, żeby wyszarpać się z jej uścisku. Jej wzrok powędrował do twarzy obcego, delikatnie przechylił głowę, coś się w niej napięło, jakby skóry było odrobinę za mało i to napięcie wcale jej się nie podobało.
Mimo wszystko wciąż nie miała powodów, żeby ufać mu bardziej, niż ufała rodzicom.
— Dość! — Dłoń Elsy z trzaskiem wyłamała się spomiędzy jej palców, jakby na skórze zdążyła utworzyć się skorupka lodu. Anna zacisnęła pustą pięść, poczuła delikatne pieczenie w jej wnętrzu. — Daję panu ostatnią szansę. Proszę wytłumaczyć, co pan tu robi albo natychmiast opuścić ten przedział.
— Przypominam ci, że to wciąż m ó j przedział, elskling.
— Dobrze, w takim razie my go opuścimy — przyszła jej z pomocą Anna, zamaszyście odrzucając koc. — Bardzo chętnie!
— Anno!
Niezgrabnie wycofała się w stronę drzwi, ciasno objęta ramionami, bo wydawało jej się, że gorset został jednak poluzowany odrobinę za bardzo. Po drodze potknęła się o rąbek sukni Elsy, która wyglądała, jakby zapomniała, jak się chodzi. Anna ostrożnie przesunęła dłoń wzdłuż stanika, oparła nadgarstek na biodrze i szarpnęła za materiał jej spódnicy na wysokości kieszeni. Nie była pewna, czy usłyszała prujące się szwy, czy syknięcie siostry, w każdym razie podziałało, bo wreszcie ruszyła się z miejsca.
Mężczyzna też się ruszył. Otworzył przed nimi drzwi, w twarz uderzyło ją ciepłe, zatęchłe powietrze z korytarza, na lśniących butach zatańczyły rozedrgane plamy światła i chociaż w przedziale nie było już śladu po zimie, miała wrażenie, że całe ciało zaczyna ją swędzieć.
— Proszę tylko o odrobinę cierpliwości — powiedział, ale jego ton miał więcej wspólnego z żądaniem niż prośbą. — Może chciałybyście się przebrać i dołączyć do mnie przy kolacji, kiedy już odrobinę ochłoniecie? Porządny aperitif zawsze potrafił rozwiązać mi język.
Anna upewniła się, że jej suknia na pewno nie odsłania za dużo. Zmarszczyła brwi, widząc, że przy mankiecie brakuje guzików, ale i tak się obruszyła, na wszelki wypadek i dla zasady:
— Jestem w żałobie!
— Och, tak, po – kruszycielu lodu, zgadza się? — W y d o b y w c y — krzyczało coś w jej głowie, ale stłumiła pragnienie, żeby go poprawić (mimo wszystko brzmiało całkiem ładnie). — Z tego, co wiem, to ta cała godna ubolewania rozprawa nawet nie dotyczyła go osobiście. — Anna uznała, że wie zdecydowanie zbyt wiele. — Czy to nie odrobinę zbyt dramatyczne?
Nie zamierzała na to odpowiadać. Ku jej uldze, Elsa najwyraźniej również nie.
Mężczyzna westchnął i przygładził swoje lodowate włosy – Ha, i kto tu jest dramatyczny! – które rozsypały się przy pochyleniu głowy.
Elsa wreszcie zrobiła krok do tyłu, ale zbyt drobny, żeby zostawić Annie miejsce na manewr, więc przez chwilę tylko drobiła w miejscu, aż dzwon spódnicy siostry wreszcie wykołysał się z przedziału.
Poczuła się bezpiecznie, bo na korytarzu byli ludzie – również obcy, ale zupełnie przeciętni, szczupli, przysadziści, z kurtynami bokobrodów, czasami łysi, ale zdecydowanie bez włosów w tak nieprawdopodobnym odcieniu; same blondy i brązy, błysk rudości, pasma siwizny. Wszystko stonowane, zupełnie normalne. Żadnych oczu, które wyglądały jak skradzione z twarzy Elsy.
Rozejrzała się na boki, próbując przypomnieć sobie, z której strony przyszła – i żeby upewnić się, że w drodze do swojego przedziału ominą wagon restauracyjny – bo zdecydowanie p o w i n n y go teraz omijać. Najlepiej do końca podróży.
Lokomotywa wydała z siebie przeciągły gwizd, podłoga zadrżała, wykonała pod stopami Anny fikołka, jakby na powrót chciała odwrócić ją w stronę mężczyzny z przedziału, który wyglądał, jakby wcale nie zamierzał zamykać drzwi. Cofnął się tylko na chwilę, żeby zrobić miejsce dla mijającego ich w pośpiechu konduktora.
— Dann sehen wir uns beim Abendessen? — zapytał, przechodząc na niemiecki równie płynnie, jak się skłonił. Był znacznie wyższy, niż jej się wydawało, kiedy tak między nimi stał, tak blisko – z a blisko, aż czuła chłód parujący na skórze – bardzo szczupły, wręcz pajęczo. — Es wird mir eine Ehre sein. — Coś drgało w jego twarzy, prawie-rozbawienie, jakby kiedyś je gdzieś widział i nie do końca potrafił przywołać. — Gräfin von Kitzbühel-Imst, Baronin Pfafflar*.