ANNIE DRŻAŁ PODBRÓDEK, lśniły jej oczy, kiedy czubkiem łyżeczki wystukiwała rozedrgany rytm na krawędzi filiżanki. Elsa nalegała, żeby przynajmniej coś wypiła, jeśli naprawdę nie jest w stanie jeść, powinnaś, dobrze-ci-to-zrobi i całe mnóstwo innych nonsensów, ale ona tłumaczyła, że herbata jest za gorąca, a poza tym zawsze robi się jej niedobrze, kiedy pije ją na czczo, i tylko dmuchała na łyżeczkę.
Elsa też nie czuła apetytu, co wcale nie było zaskakujące. Utkwiła wzrok w swoim talerzu, na którym pieczone ziemniaki tonęły w sosie bordeaux jak stos pogruchotanych, nadpalonych kości.
Rękawiczki położyła na kolanach i dosunęła krzesło do krawędzi stołu, tak blisko, że prawie nie mogła oddychać, żeby nie móc wciąż zerkać w dół, żeby się upewnić, że leżą na serwecie, bo nie miały ciężaru, nawet na dłoniach zawsze po prostu b y ł y , niewyczuwalne, jak dodatkowa warstwa naskórka.
Teraz czuła wszystko każdym skrawkiem nagiej skóry. Stępioną krawędź trzonka widelca, śliską fakturę obrusa i ciepło gładzące kłykcie, rozchodzące się żyłami, jakby ktoś wstrzyknął do nich gorącą wodę – aż po łokcie.
Z wahaniem sięgnęła po nóż i zaczęła kroić antrykot na małe, równe kawałeczki. Tłuszcz sączył się na porcelanę, sklejał marmurkowe płaty w kolorze obcej dłoni, o którą powinna zapytać – za chwilę, zrobi to za chwilę – przy każdym ruchu słyszała opór. Równolegle ułożone włókna rozchodziły się pod ostrzem noża, przypominając o tym, co jest ukryte głęboko pod skórą – już nie mięso, t k a n k a .
Chłód bił wyłącznie od metalu i porcelany, ciągnął od strony okna, przy którym siedziała, wybarwiał niebieskie oczy. Pomyślała o tym, że skoro magia trolli nie była w stanie w pełni powściągnąć jej klątwy, jeśli nawet krew z krwi nie dała rady jej zatrzymać, tym bardziej nie miał z nią szans nieznajomy mający do zaoferowania wyłącznie swoją obecność i wielkie słowa.
Klątwa musiała gromadzić się w stawach i mięśniach, narządach, puchnąć i narastać, aż w końcu ucisk stanie się nie do zniesienia i…
Brzęknęły sztućce, barykada z zielonej fasolki zawaliła się, wytrącając jej widelec z dłoni, kiedy kelner złapał za brzeg talerza.
— Nie skończyłam jeszcze — oburzyła się Elsa, chociaż miała świadomość, że najmniejszy kęs urósłby jej w ustach do rozmiaru prawdziwego zwierzęcia, z którego pochodził, miotającego się i przerażonego, w którego śmierci nie było nic z estetyki podanego jej dania.
Ale tak było zawsze, odgłos upuszczanych przez nią sztućców dawał znak do zakończenia posiłku, kiedy ból stawał się nie do wytrzymania; przesuwał się pod skórą od nadgarstków aż po opuszki, obejmował przeguby i rozwierał palce w nagłym skurczu.
Tak było zawsze: tępe pulsowanie w kościach, zimno w piersi, echo dzwoniące w uszach.
Zawsze, od śmierci ojca, z a w s z e .
Mężczyzna naprzeciwko posłał jej zdumione spojrzenie znad pustego nakrycia. Na tacy kelnera ślizgały się kawałki warzyw i mięsa z jego własnej porcji, którą ledwo tknął. Oka tłuszczu krzepły na powierzchni sosu jak śryż*.
— Ale ja skończyłem — zauważył tonem ucinającym wszelkie dyskusje.
Elsa królewskim obcasem zdusiła panikę jak niedopałek. Starała się pozostać niewzruszona, ostre spojrzenie, wyprostowane plecy – korzystać z niezobowiązującej ciszy, która dawała jej przywilej niewiedzy, odbierała ciężar decyzyjności.
Przez chwilę jeszcze żłobiła w tkance przy paznokciu, pieczenie, uderzenie serca, krew. Ale wszystkie odpowiedzi przychodziły mu zdecydowanie zbyt łatwo. Jego opanowanie wyprowadzało ją ze starannie wyćwiczonej równowagi.
— Chyba się pan zapomina! — obruszyła się w jej imieniu Anna, celując w niego łyżeczką. — Ona jest kr… — urwała równie nagle, jak się odezwała, nie potrzebowała do tego nawet surowego wzroku Elsy. — Znaczy… kr-ytycznie głodna. — Mężczyzna uniósł brew, jego usta poruszyły się bezgłośnie: „królowa”. — A pan jest… wciąż nawet nie wiemy, kim p a n jest — wymamrotała Anna, spuściła wzrok na swoją filiżankę, uniosła ją do ust, syknęła i ze łzami w oczach natychmiast odstawiła z powrotem.
Miał spierzchnięte wargi, odmrożoną dłoń, włosy, które wyglądały, jakby wytapiał się z nich lód i czelność patrzeć na nią oczami wykutymi z serca lodowca, jakby ją znał.
Matka miała niebieskie oczy. Anna miała niebieskie oczy. W znacznej większości Westergårdowie mieli – ale żadne z nich nie przypominały jego, z wyjątkiem…
— Mogę? — zapytał i, nie czekając na odpowiedź, sięgnął po filiżankę Anny. Objął ją obiema dłońmi, przytrzymał jak wyrywającego się dzikiego ptaka, zanim na powrót popchnął ją w jej stronę.
Para przestała się unosić. Ten gest był taki naturalny, prawie opiekuńczy, i chociaż Elsa sama robiła tak setki razy, w jego ruchach nie umiała dopatrzeć się czegoś potwornego.
— Podmuchałabym sobie, dziękuję bardzo — usłyszała niepewny, jakby stłamszony głos siostry, ostrożne siorbnięcie. Anna sięgnęła do cukiernicy, potrąciła pokrywkę, a później długo łomotała łyżeczką o brzegi filiżanki, zanim wreszcie odłożyła szczypce do cukru na miejsce – upiła kolejny łyk – i znów wyciągnęła po nie rękę.
Elsa widziała swoje odbicie zwielokrotnione w załamaniach na wypolerowanym metalu. I kolejne, migające na szybie. Wyglądała mizernie i niepozornie, drżąca razem z pociągiem, z rozszerzonymi źrenicami.
Czy to już strach? Przecież nie kokaina, nie mogła chyba działać aż tak długo.
— Jak już mówiłem — nieznajomy zmrużył oczy, w jego spojrzeniu było coś drapieżnego albo tylko to sobie wmówiła — jestem waszym – wujem, przy tym zostańmy.
Elsa wbiła paznokcie mocniej, skóra się poddała, ranka, która wcześniej tylko piekła, zapłonęła. Musiała usunąć naderwany fragment. Pociągnęła mocniej, na oślep, tuż po oderwaniu ból na moment zniknął.
Różnili się od siebie, nie była taka jak on, nawet jeśli należeli do tej samej rodziny (nie mogli należeć do tej samej rodziny). Nawet, jeśli ich oczy miały taki sam kształt i kolor – nie były takie same.
Nie były takie same, bo w jego oczach nie widziała rozczarowania.
Jeszcze.
— Wiem, że to musi być dla was szok. Zjawiłbym się wcześniej, ale dopóki bramy pozostawały zamknięte…
— Rozumiem — odparła Elsa; nie rozumiała. Spróbowała skupić się na ranie; odwracała uwagę od tego, co działo się głębiej. — A moja koronacja?
— Ach, tak. Niestety zatrzymała mnie zła pogoda, sama rozumiesz.
N i e r o z u m i a ł a .
Anna wydała z siebie niemający nic wspólnego z dobrymi manierami dźwięk.
— Czy pan ma gotową odpowiedź na wszystko?
Uśmiech nieznajomego był naciągnięty do granic możliwości, kiedy odpowiedział:
— Z wyjątkiem tabliczki mnożenia przez osiem.
Elsa czuła mrowienie w wargach, stłumiła potrzebę, żeby je oblizać; miała wrażenie, że zaraz pękną od samego patrzenia na niego.
Pociąg wjechał w zakręt, jej łokieć zderzył się z łokciem Anny, twarz mężczyzny zatrzęsła się jej przed oczami, ale spojrzenie ani drgnęło.
— Powiedzcie mi, drogie dziewczęta, jak dobrze znacie nasze drzewo genealogiczne?
— Świetnie — powiedziała Elsa, dobitnie akcentując każdą sylabę. Nie podobało jej się, w jaki sposób powiedział „nasze”. Że w ogóle to powiedział.
— Raczej kiepsko — przyznała Anna w tej samej chwili. — Ale nie na tyle, żeby nie wiedzieć, że dziadkowie nie mieli żadnego rodzeństwa, o którym byśmy nie słyszały… prawda, Elsa? — Jej słowa stopiły się z brzękiem odstawianej na spodeczek filiżanki; oba dźwięki zabrzmiały płaczliwie.
Nie, nie miały. Ojciec matki był jedynakiem. Matka ojca miała dwóch braci, których widziała tylko na fotografii, ale nawet w ciemności nie mogłaby pomylić ich, z roześmianymi oczami, modnym zarostem i śniadą cerą, z tym człowiekiem.
A dziadek Rúnar… babka Jorid… nie licząc rodzeństwa zmarłego we wczesnym dzieciństwie, mieli wyłącznie tego samego brata, poprzedniego króla Południowych Wysp, który zginął w zamachu. Elsa miała wtedy cztery lata, nie wiedziała jeszcze, że z domniemanej stanie się rzeczywistą następczynią tronu – być może już nią była.
Z tego dnia zapamiętała tylko szloch matki, służącą z ustami wykrojonymi jak klapa fortepianu, która dała jej mleko z miodem i to, że nauczyła się wtedy wielu nowych słów: „anarchia”, „wywrotowcy”, „liberałowie”, „uwłaszczenie”, „laudanum”.
— Nie powiedziałem, że o mnie nie wiecie — podjął nieznajomy, odchylając połę marynarki. Poklepał się po wewnętrznej kieszeni, westchnął, najwyraźniej nie znalazłszy tego, czego szukał, i kiwnięciem uniesionej dłoni przywołał kelnera, jakby było mu żal nie wykorzystać gestu do końca. — Czy do kawy mogę poprosić o pióro?
Chłopak zatrzymał się wpół obrotu, jego kończyny, do których wciąż jeszcze nie dorósł – kilka sekund później.
— To jakiś deser?
— Chłopcze, wieczne… przynieś mi pióro wieczne.
Stał nad nimi jeszcze przez chwilę, coraz bardziej niepewnie, aż wreszcie musiał uznać, że to nie żart, bo ruszył się z miejsca, po drodze przydeptując Elsie skraj spódnicy. Szarpnęła za materiał, on się zatoczył – w powietrzu mignęły podeszwy czarnych lakierowanych butów. Myślała, że nic nie zauważył, ale kiedy wrócił, ostrożnie balansował między krzesłami, ściskając tacę oburącz.
— Doskonały wybór — zapewnił Annę, która jako jedyna nawiązała z nim kontakt wzrokowy. Posłała mu słaby uśmiech. — Wiedeński melanż będzie idealnym zwieńczeniem…
— Wiem, co zamawiałem. — Nieznajomy ze zniecierpliwieniem sięgnął po pióro. Potrząsnął nim, uniósł stalówkę i przyjrzał się jej pod światło. — Dziękuję — dodał, widząc, że chłopak nie zbiera się do odejścia.
Odłożył pióro na blat, ostentacyjnie uniósł w jego stronę filiżankę i upił łyk.
Elsa zacisnęła powieki, żeby powstrzymać się od przewrócenia oczami. Irytacja, którą budziła w niej swoboda jego zachowania nie wydawała się wcale lepsza od lęku, ale na swój sposób nie była też gorsza.
— Widzę, że zdobycie kartki go przerosło — mruknął, kiedy kelner się oddalił. — Dobrze, poradzimy sobie inaczej.
Zdecydowanym ruchem ściągnął z kolan serwetę i rozłożył ją przed sobą na blacie jak improwizowaną mapę.
Elsa zauważyła, jak niepewnie trzyma pióro, opierał jego ciężar na wyciągniętym środkowym palcu, wskazujący drgał gdzieś nad kciukiem, jakby nie był pewny, co powinien z nim zrobić; paznokcie pozostałych dwóch kaleczyły wnętrze białej dłoni.
Kreślił zamaszyste, niedbałe linie drzewa genealogiczne z uciętymi bocznymi gałęziami. One obie. Ojciec i matka. Pradziadek Frederik, babka Anna Elisabeth i ich dzieci: Birger, Ingvar, Jorid, Rúnar. Z lekcji historii pamiętała cztery korony złocące się przy imionach; piątą, której jeszcze nie dodano.
— Nie widzę tu miejsca dla pana — zauważyła cierpko.
Odchylił się odrobinę do tyłu na swoim krześle.
— Bo szukasz wśród żywych, elskling. — Postukał stalówką w pierwsze imię z lewej strony, w trzecim rzędzie. — Jestem tutaj.
Birger. Książę koronny Południowych Wysp Birger, urodzony w 1801, od czterdziestu siedmiu lat martwy jak ćwiek w drzwiach.
— Wuj… Birger — odezwała się wreszcie — zmarł na… suchoty.
W Baden. W tym samym sielskim pejzażu, który wyglądał jak źle zretuszowana fotografia nihilizmu. Było w tym coś przewrotnego, „tam skonał poprzedni następca tronu”, słyszała o tym, podobała jej się ta myśl, pocztówkowy krajobraz w czerwonawych rozjaśnieniach. Liczyła na to samo.
— Och, tak, suchoty. Moja słodka siostra miała na tyle przyzwoitości, żeby podać mi przyczynę mojego własnego zgonu. — Zacisnął usta w imitacji uśmiechu. — Chyba wciąż są bardzo modne, prawda? Czy to też oficjalny powód twojego wyjazdu?
Anna przysunęła się z krzesłem w jej stronę, starając się dyskretnie zerknąć zza cukierniczki na serwetkę. Zmarszczyła brwi i zamarła z palcem przyciśniętym do ogonka „g” w jego ( j e g o ? ) imieniu, smukłego i ostrego. Jakby zamarzła.
Elsa zadrżała i zwinęła złą dłoń w pięść. Chyba lepiej o tym nie myśleć.
Niepotrzebnie ją w to wszystko wciągała. Powinna była zająć́ się̨ tym sama.
Zawsze wszystko robiła sama.
A h . . .
Widziała usta obcego w czerwonych plamach, które tańczyły jej przed oczami. Dwie wąskie, napięte w uśmiechu kreski, jak krawędzie rany. Tytuły sączyły się z nich jak krew, AH-gdzie-moje-maniery…
Birger Frederikssen Westergård.
Następca tronu, książę koronny Południowych Wysp.
Książę koronny, książę koronny, książę koronny…
Słowa, które nagle stały się czymś więcej niż tylko słowami.
Jeśli były prawdziwe, pozwoliłyby mu wysunąć roszczenia do tronu, jednego albo drugiego.
Gdyby we wszystkich rocznikach, do których kiedykolwiek miała dostęp, obok jego daty urodzenia nie widniała data śmierci – 1821, dwadzieścia lat, których tak zazdrościła mu przez cały okres regencji – mógłby objąć tron Południowych Wysp, być może wtedy Arendelle przypadłoby Ingvarowi, dziadek Rúnar nigdy nie zostałby królem, ojciec byłby tylko poślednim księciem, a ona nie byłaby królową. Czy w ogóle – b y ł a b y ?
Ah…
Poczuła szarpnięcie w macierzach, jakby pod paznokciami zaczęły łamać się kości.
Mężczyzna naprzeciwko – krew z krwi – lustrzane odbicie jej oczu – był królem. J e j królem.
A przynajmniej mógłby być.
Wuj Birger.
— Jakie ma pan dowody na poparcie swoich słów? — zapytała, czując wwiercające się w nią spojrzenie Anny. Policzek wystawiony w jej stronę płonął, wszystko w niej zaczęło się skręcać i kurczyć, zapadać do środka i wyć.
AH…
— Moje słowa — powtórzył. — Właśnie.
AH—
Słowa przykryła warstwa śniegu.