_______________
WYSZEDŁ ZA OLSENEM NA SCHODY, przez ramię wciąż miał przewieszony płaszcz, który złapał w poszukiwaniu spinek.
Po drodze bębnił palcami o poręcz, starając się nie myśleć o niczym, ale ruch był zbyt szybki, zbyt nerwowy – Niels, Niels, Niels – musiał przestać. Płomień świecy kołysał się przed nim w ciemności, cienie tworzyły iluzję włosów na potylicy lokaja, wpełzały za kołnierz.
— Proszę tędy.
Schody skończyły się nagle, o wiele za szybko przeszły w trzewia korytarza, prawie potknął się na ostatnim, nieistniejącym stopniu. Olsen wszedł z mroku do biedermeierowskiej bawialni z płonącym kominkiem i światło świecy prześlizgnęło się po włosach gościa, w ciekawy sposób wydobywając ze srebra złoto.
— Książę Gottorp, Wasza Królewska Wysokość.
Przez głowę przemknęło mu wspomnienie królowej, wystraszonej i kruchej, w której było coś z porcelanowej figurki. Próbował wmówić sobie, że to skojarzenie jest zupełnie nie na miejscu, ale wtedy mężczyzna wychylił się z fotela i Hansa uderzyło wszystko to, co widział w niej: elegancki kontur twarzy, kanciastość ramion, północna nieskończoność oczu – i coś z ludzkiej delikatności przebijające się spod powierzchni, jakby lód tajał.
Nie było w nim nic z Nielsa, z ciemnymi włosami i ciemnymi oczami, i z jakiegoś powodu sprawiło to, że Hans instynktownie się naprężył.
— Moje gratulacje — powiedział po niemiecku, unosząc filiżankę. — Podobno to twoja ulubiona. Wyśmienity gust, sam jestem fanem Blue Mountain. — Hans próbował zakwalifikować gdzieś jego akcent, dopasować rysy do jakiegoś portretu, ale na próżno. — Och, tak, i rozprawa, oczywiście – piękny pokaz rycerskości, gazety będą miały o czym pisać.
Nie rozpoznawał go.
Odepchnął od siebie uczucie niepokoju i powitał go spokojnym uśmiechem.
— Nie wygląda mi pan na Hohenzollerna — zauważył, całym wysiłkiem woli zmuszając się, żeby nie dostrzegać wyciągniętej dłoni wskazującej mu miejsce w fotelu naprzeciwko. W bawialni było przenikliwie, prawie zobaczył, jak wymuszone, kurtuazyjne „Sie” zawisa parą w powietrzu.
— I chwała Bogu! — Nieznajomy z jakiegoś powodu wydawał się wstrząśnięty taką możliwością.
— Więc skąd ten tytuł? Po wojnie z Prusami na Wyspach de facto wyszedł z użycia.
— Otóż to. — Mężczyzna pstryknął palcami lewej dłoni i nieznacznie się skrzywił, kiedy rękawiczka stłumiła dźwięk. Prawą dłoń miał nagą, uniósł w niej vaniljekranse* ze spodeczka i przez chwilę trzymał go przed sobą i przyglądał się Hansowi jak przez monokl. — Nieistniejący tytuł, nieistniejący książę, ale czy moglibyśmy zostawić protokół na inną okazję? Przyszedłem prosić o zwrot czegoś, co należy do mnie.
Cofnął rękę, zamoczył ciastko w kawie.
Nie zostało nic więcej do zrobienia, więc Hans przełożył płaszcz przez oparcie fotela i usiadł. Za plecami wyczuł sprężynę. Ostrożnie się wyprostował i przesunął na skraj siedziska. Ta rozmowa i tak nie zajmie długo.
— „Podniosłem oczy moje na góry, skąd przyjdzie mi pomoc”** — wyrecytował mężczyzna i niecierpliwie zastukał ogryzkiem ciastka o brzeg filiżanki. Coś mu się nie podobało, ale Hans nie był w stanie zgadnąć, co takiego.
Zacisnął palce na podłokietniku, gotowy w każdej chwili wstać, a wtedy na kolana ześlizgnął mu się płaszcz, gruby, wełniany.
— Chociaż to zdecydowanie nie mój ulubiony, trzeba oddać przekładowi Pedersena, że jest charakterystyczny. W innych brakuje tej pewności, nie sądzisz? „Skądże nadejdzie mi pomoc?”
Hans poczuł nagłą ochotę, żeby włożyć płaszcz; ciepło uciekało z ciała z każdym oddechem.
Coś zabrzęczało w kieszeni, kiedy po niego sięgnął – spinki? – spróbował wymacać kieszeń, ale materiał ześlizgnął się niżej, coś innego wbiło się w łydkę.
— Co? Nadal nic? — zniecierpliwił się mężczyzna, przesuwając w swoją stronę kurczący się stosik vaniljekranser. — Sądziłem, że skoro udało ci się ostatecznie uciec z tego grajdołka, Nasturcji czy jak-jej-tam, nie będzie potrzeby, żeby mówić wszystko wprost.
Odwrócił się w stronę drzwi, gdzie trwał niewzruszony Olsen. Uniósł znacząco brew, przypominała zaspę zleżałego śniegu.
Hans podniósł dłoń do twarzy. Opuścił. Chyba się trzęsła.
Biblia Frederiksborgska, wydanie z 1800 roku w przekładzie Christierna Pedersena. Bez podpisów, za to z dedykacją.
Renartowi – Isengrim.
Lis. Wilk.
Pomazaniec boży i samozwańczy król.
Tchnienie determinizmu.
Sprasowane strony proroctwa Abdiasza, na którym zawsze się otwierała. Kształt rewolweru wyryty kilka stron dalej, w połowie Księgi Psalmów, lufa lśniła u szczytu strony 538, tuż pod słowami „Bo choćbym téż chodził w pośród cienia śmierci, nie będę się bał złego”.
Ale on nie powinien o tym wiedzieć.
Oprócz Hansa wiedzieli tylko Gustav, Madame i Axel. Tak? Nie?
W kłębowisku materiału odnalazł kieszeń, ostrożnie wsunął do niej dłoń, wyczuł pod palcami wyczuł stępiony róg okładki Biblii, pofałdowanej, z rysą od siekiery grubości kciuka. Nawet przez śliski jedwab podszewki czuł drobne nierówności zdradzające siłę uderzenia.
— Należała do brata mojego dziadka — powiedział. Dreszcz poniósł się wzdłuż kręgosłupa strużką potu.
— Owszem, ale nie do tego, o którym myślisz. — Mężczyzna potrząsnął głową. — Co za hieny.
— Ale… — Hans wyprostował się niezręcznie, napiął barki. Kiedy koszula wreszcie odkleiła się od pleców, miał wrażenie, że został na niej płat skóry. Poczuł się chory i zdecydowanie zbyt trzeźwy na to wszystko.
Wiedział, kiedy się urodził. Wiedział, kiedy zmarł. Przez lata pamiętał zimny dotyk liter pod palcami, twarde krawędzie nagrobka, w rogu tkwiła róża z odłamanym płatkiem. Może to on go odłamał.
Dzwony wybijały południe, kiedy Felix i Lars zamknęli go w krypcie kościoła na Hirsholm. Krzyczy i wali zaciśniętymi w pięści, a później, kiedy rani się o metalowe zawiasy i zaczyna lecieć mu krew, już rozłożonymi płasko dłońmi, w drzwi, ale jego serce bije chyba jeszcze głośniej niż dzwony i nikt nie słyszy. Siada na cokole nagrobka, siedzi na nim dziesięć minut i dziesięć minut gładzi złocone litery.
Dziesięć minut, tak mówią mu później, Søren wyciąga z kieszeni zegarek i stuka w długą wskazówkę, która dopiero podejmuje wspinaczkę w kierunku trójki. Dziesięć minut, powtarzają, kiedy pyta guwernantkę, wydaje się zdziwiona, jakby nawet nie zauważyła, że go nie było. Dziesięć minut. A jednak im nie wierzy. To było za mało czasu, żeby zdążył postanowić, że ich wszystkich zabije.
— Birger?
Jedno życie dzielące dziadka od tronu, jedna śmierć, przez którą Niels urodził się księciem koronnym zamiast kolejnym podrzędnym książątkiem, bo w gruncie rzeczy tylko pozycja ojca sprawiała, że był czymś więcej niż Hans.
— Skąd to zdziwienie? Twoje zesłanie chyba dobitnie pokazuje, co w naszej rodzinie robi się z plamami na reputacji, hm? — Mężczyzna uniósł z blatu serwetkę, otarł nią usta, koronki mignęły w powietrzu, zanim zmiął ją w pięści. Krochmal zachrzęścił jak kruszony lód. — Usuwa.
Hans próbował skupić się na oddychaniu, nie zbierających się w nim gniewie i frustracji, ale było ich za dużo, przypływ-odpływ, z każdym uniesieniem klatki piersiowej czuł, jak trzeszczą szwy, jak wszystkie warstwy ochronne – pewność siebie, wypracowana obojętność, zdecydowanie – zaczynają wokół niego pękać.
Wstał z pustym szkieletem Biblii w ręce.
— Chcesz rozgrzeszenia?
Birger miał oczy blade jak fotel, na którym siedział. Zamajaczyło w nich coś, co mogło być zwątpieniem.
— Powiedzmy, że znajduje się w niej coś, co może mieć dla mnie znaczenie.
Jego głos brzmiał metalicznie – dokładnie taki smak miał w ustach Hans.
Kręgosłup Biblii pękł, ostatnie kartki podarły się i rozpierzchły, zniknęło wszystko, notatki na marginesach, zapach morskiej soli, fatalizm i smak porażki. Zostało poczucie, że los można aktywnie kształtować, i że żaden bóg nie ma z tym nic wspólnego.
— To szkoda — odparł Hans beznamiętnie. — Bo raczej niewiele z niej zostało.
Cisnął mu okładkę na kolana i patrzył, jak kruszy się coś w jego twarzy, jakby rzucił kamieniem w szybę. Maska drgnęła, zakołysała się na skraju ust, zaczęła odklejać pod oczami i Hansowi przez chwilę wydawało się, że tym razem n a p r a w d ę widzi zwątpienie, ale wtedy mężczyzna delikatnie poruszył głową i zamrugał.
Cokolwiek to było, zniknęło.