TO MÓGŁ BYĆ DOBRY DZIEŃ.
Obudził się w zaspie śniegu, która po raz pierwszy nadała łóżku miękkości – a może była to kwestia materaca w jednej z nieużywanych sypialni dla gości, którzy nie odebrali pruskiego wychowania – ze smakiem Purzel wciąż kołyszącym się na wargach i mostkiem obrysowanym odmrożeniem w kształcie jej dłoni. Miała mokrą twarz i suche ręce; cała była lodowata, kiedy się do niego tuliła, ale to nigdy mu nie przeszkadzało; cała się trzęsła, ale udawał, że tego nie czuje.
„A rano?”, szepnęła w ciemność.
„Co rano?”
„Rano jeszcze będziesz mnie kochał?”
To było jedno z tych pytań, na które nie wiedział, czy powinien odpowiedzieć szczerze, czy zbyć je żartem. To była w końcu Purzel. Mógł ją tylko całować, czuł się jednocześnie winny i rozgrzeszony ze wszystkiego i może naprawdę nic więcej już nie potrafił.
Sięgnął po leżącą na poduszce różę, kolcami wyrwał dziury w jedwabnej poszewce i skórze palców. Nie pamiętał, żeby miała je wcześniej, kiedy Purzel złapała go za rękę, formowała się w jej wnętrzu gładka i krucha, zamrożona w półrozkwicie, szron z płatków osypywał się na skórę, gdzie jako jedyny topniał.
Postawił stopy na śliskiej podłodze, skrzypnęły deski. Uchyliły się drzwi, do środka wślizgnęła się pokojówka, jedna z tych nowych albo niewystarczająco ważnych, żeby dopuszczać je do rodzinnych apartamentów. Nie znał jej, ale ona musiała znać jego, bo krzyczała tylko przez ułamek sekundy, dźwięk zamarł, kiedy tylko sięgnął ust.
— Wasza Królewska Wysokość! — wymamrotała, jej policzki były w kolorze jego palców i ciężkich zasłon, za które zaczęła szarpać. Krwiste. Kiedy odsłoniła okno, błękitne cienie sypialni zastąpiły zamglone barwy wschodu słońca.
Birger przez chwilę spojrzał na sypialnię jej oczami i miał wrażenie, że ogląda sen.
Lort. Która była godzina? Siódma, ósma? Zresztą, nieważne – światło zawsze mogło oznaczać tylko jedno: że zaspał.
— Nie spał pan u siebie… i – a… — dukała dalej pokojówka, zastygła w niezdarnym ukłonie wykonanym z półobrotu, z wykręconą w bok głową i zaciśniętymi powiekami — ten śnieg… sądziłam, że nikogo… Proszę o wybaczenie! Nie sądziłam, że zastanę pana w tak… takiej…
Chciał otrzeć dłoń o nogawkę spodni, zdał sobie sprawę, że ich nie ma; odwrócił się w stronę łóżka w poszukiwaniu koszuli, ale jej też nigdzie nie znalazł. Do rzeźbionej ramy przywiązany był jego krawat, obszyty postrzępioną, srebrną nicią, która stapiała się kolorem z włosami Purzel. Zamknął wokół niego palce wolnej dłoni, westchnął.
— Okna są nieszczelne — powiedział wreszcie. — Ktoś powinien się tym zająć.
…
Birger doszedł do wniosku, że może lepiej nie wiedzieć, czego świadkiem musiał być już w życiu von Bülow, kiedy z taktowną obojętnością położył przed nim świeże ubrania i bez mrugnięcia okiem sięgnął po pogrzebacz, żeby ściągnąć wymiętą kamizelkę z żyrandola.
— Oby się pan nie przeziębił — wyraził tylko nadzieję, odkręcając puszkę z pomadą, którą z namaszczeniem zaczął wcierać mu we włosy.
…
Nikt nie skomentował jego spóźnienia, może dlatego, że wszystkich bardziej niż nieobecność Birgera zaprzątała obecność ojca, który po raz pierwszy od Bożego Narodzenia zasiadł z nimi do śniadania.
Ręce miał tak spuchnięte, że prawie nie różniły się od parujących w koszyczku rogalików drożdżowych. Nałożył sobie jednego, a później tylko go kruszył dla dotrzymania im towarzystwa, chociaż to nie była oficjalna okazja, jedynymi gośćmi były ciotka Christine i Purzel, która przesunęła się na krześle, żeby pod stołem móc trącać go stopą – to tak, jakby wcale nie mieli gości – więc wyjście króla nie przerwałoby nikomu posiłku.
Rúnar tkwił sztywno przy końcu stołu i nie istniał. Ostatnio wydawał się żywszy, taki opalony i piegowaty, ale to było latem. Teraz podobno głos zaczął mu się łamać, miał czternaście lat, był prawie-mężczyzną. Birger porzucił chęć zmierzwienia mu włosów i tylko przesunął dłonią po oparciu jego krzesła, zanim zajął miejsce między Mamą a Ingvarem.
Delikatnie uniósł łokieć, żeby lokaj mógł nalać mu kawy. Brat nawet nie drgnął, kiedy go potrącił, w milczeniu popijając własną. Kiedy ojciec uśmiechnął się słabo w bliżej nieokreślonym kierunku, zabrał się za krojenie smørrebrød*, jakby stanowiły okaz laboratoryjny i nagle wszystko było tak, jak tuż przed wyjazdem, całe lata wcześniej, siedzieli ramię w ramię i skrycie się nienawidzili.
Birger sięgnął po maselniczkę, zanim jeszcze postanowił, co chce zjeść, bo kiedy zdał sobie sprawę, że pod jego nieobecność życie innych toczy się starym, utartym rytmem, wszystkiego zrobiło się nagle przytłaczająco dużo, poczynając od członków rodziny, na smakach dżemu kończąc.
Wzdrygnął się, kiedy Purzel kopnęła go w łydkę.
— Bardzo ładna kamizelka — zauważyła niewinnie. W przeciwieństwie do niego wyglądała na wyspaną. Wydawała się dziwnie odprężona, przyjemnie beztroska, tylko jakby-rozczarowana. Miejsce obok niej stało puste. — Skąd można ś c i ą g n ą ć taki materiał?
— Dziękuję. — Upił łyk kawy, porcelana miała posmak metalu. — Dobre pytanie, podejrzewam, że mój kamerdyner mógłby udzielić ci na nie szczegółowej odpowiedzi.
— Cóż, w każdym razie to na pewno aksamit z górnej półki.
— Niewątpliwie, jak w przypadku wszystkich moich ubrań. — Posmarował pierwszą z brzegu kromkę rugbrød**, miał wrażenie, że okruszki przymarzają mu do paznokci. Róża ciążyła mu w butonierce tuż nad sercem, niebezpiecznie się przesunęła, kiedy pochylił się w stronę Purzel. — Można by wręcz pokusić się o stwierdzenie, że zbyt wysokiej dla kogoś o tak mizernym wzroście jak twój.
Uśmiechnęła się jak zwykle, bardzo słodko i złudnie. Obojczyki bezczelnie sterczały jej nad dekoltem sukienki, spojrzała mu na usta, więc o nich pomyślał i nagle nie mógł przestać się zastanawiać, czy ona też o nich myśli, bo ta falbanka była pierwszą z granic, które przekroczyli, ale, nawet jeśli chciała mu coś jeszcze odpowiedzieć, nie zdążyła tego zrobić, bo Jorid wychyliła się w stronę Mamy i różanej konfitury i zagadnęła:
— A kiedy przyjeżdża Peter? Mówiłeś, że zje z nami śniadanie.
— Kto? — zapytał Birger.
— Ten twój przyjaciel, o którym tyle opowiadasz. — Jorid wskazała na miejsce pomiędzy sobą a Purzel.
— Mam wielu przyjaciół — zauważył.
— No wiesz, ze szkoły.
Coś pękło. Usłyszał trzask.
— Och, P e d e r .
Kontrolnie przyjrzał się swojemu nakryciu – ani śladu lodu – zanim podniósł wzrok na twarz Purzel.
— A czy on przypadkiem nie jest w żałobie? — zapytała, dźgając jajko łyżeczką jak bagnetem. Tym razem wymuszona obojętność w jej głosie brzmiała zupełnie inaczej, chłodno. — Umarła mu przecież matka.
— Nie matka, tylko ojciec — sprostowała Jorid — i nie umarł, tylko chorował.
— Zazdro-
Ojciec zakaszlał. Birger nawet nie podniósł wzroku, przekonany, że chce ich tylko uciszyć.
Wszystko wydarzyło się jednocześnie. On odrobię odsunął krzesło do tyłu, Purzel poprawiła się na swoim i przytuliła łopatki do oparcia. Nadal była blada i pucołowata, z wiecznie nadąsanymi usteczkami, pozornie nic się nie zmieniło, wciąż miała na kolanach serwetkę, palec zaczepiony o uszko filiżanki, ale powietrze smakowało mrozem, który zobaczył w jej oczach. Przypominały oszronione szyby.
Zaszurało krzesło przy końcu stołu – to pewnie Rúnar – ciotka Christine przyłożyła rozcapierzoną dłoń do piersi, drugą zaczęła się wachlować tak zamaszyście, że po raz pierwszy udało jej się przykuć jego uwagę na dłużej niż zwyczajowe trzy sekundy (spojrzenie, ciociu, muśnięcie dłoni, koniec).
— Tatku?!
Jorid zerwała się z miejsca, pociągając za sobą róg obrusa, usłyszał brzęk noża uderzającego o talerz i dopiero wtedy spojrzał. Dżem obryzgał blady miąższ rogala na talerzu ojca jak krew.
— To nic, Bienlein***, nic, tylko dżem. — Jorid położyła ojcu dłoń na ramieniu dla podparcia, jakby zrozumiała, że chce wstać, jeszcze zanim on sam podjął taką decyzję. Przekuł jęk w chrząknięcie i drżącą ręką odebrał nóż, który podniosła, przez chwilę nie księżniczka, ale idealna córka. — Chyba przydałoby mi się trochę świeżego powietrza.
— Odprowadzę cię — powiedział Birger w tym samym momencie, co ona. Siostra wyglądała, jakby była gotowa w każdej chwili się rozpłakać. W jej twarzy widział jakąś namiastkę troski i odbicie własnej bezradności. Odłożył nóż, widelec musiał oderwać od skóry siłą. Odsunął krzesło, stopa Purzel przydepnęła mu czubek buta.
— Nie ma potrzeby, Dresselberg się mną zajmie — ojciec machnął ręką i służba otoczyła go pełnym boleści wianuszkiem. Machnął jeszcze raz, jakby chciał się od wszystkich opędzić, od jednego z lokajów odebrał laskę z rzeźbioną główką i oparł się na niej jak czterdziestoletni starzec. — Oszczędź mi tych krokodylich łez, Christine, póki co wybieram się wyłącznie do ogrodu.
— Ależ, Frede…
— Zresztą — ciągnął — to raczej do moich synów powinniście zacząć się teraz wdzięczyć, bądź tak miła i przypomnij o tym Rolfowi.
Ciotka, zajęta do tej pory wyłącznie ocieraniem oczu, spurpurowiała i ukryła twarz za koronkową chusteczką. Purzel odwróciła głowę w stronę pustego miejsca, policzki miała muśnięte różem. Gwałtownie odepchnęła od siebie talerz, najedzona wstydem. Szron obrysował brzegi misterną mozaiką, ale tylko on zwrócił na to uwagę.
Jeszcze przez chwilę stał obok swojego krzesła, lustrzane odbicie Jorid po drugiej stronie stołu, oboje z niezgrabnie wyciągniętymi dłońmi, jakby szykowali się do pojedynku. Czuł, jak ręce kostnieją mu aż po łokcie. Oblizał wargi, nad górną wyczuł słony smak – lodu, szadzi, sam już nie wiedział.
Mama spokojnie dokończyła jeść swoje jajko na zamiękko, gotowane idealnie przez trzy minuty, poczekała aż wybrzmi szept odkładanej łyżeczki i ucichną kroki za drzwiami, a później powiedziała:
— Wieczorem miał w moczu krew.
Nawet nie ściszała przesadnie głosu, w końcu oprócz nich były tam tylko Purzel i ciotka Christine, nie wuj Rolf, a każdy wiedział, że Christine oprócz życia dzieli z mężem również rozum, tak naprawdę nikt nie mógłby jej o nic winić, na wszystko poza szczerością była zwyczajnie za głupia – nawet ojciec, nawet w tym stanie…
Birger potrząsnął głową, ruch był tak gwałtowny, że wygrał ze starannie wtartym we włosy woskiem, wpadły mu do oczu i miło było udawać, że to z ich powodu czuje pod powiekami łzy. Usiadł, chociaż miał wrażenie, że tak naprawdę się przewraca.
Myślał: krew, widział śnieg.
Jakim – jakim prawem u ojca pojawił się krwiomocz, skoro w zeszłym roku zapewniał go, że zamierza pożyć przynajmniej na tyle długo, żeby Birger zdążył osiągnąć pełnoletniość, a poprzedniego wieczora stwierdził, że doktor Oxe wreszcie zaczął poić go na tyle dobrym piwem, że obietnica jest nieaktualna.
Mama sięgnęła po jego ręce, z odruchu mocniej zacisnęła palce wokół lewej, okrężnymi ruchami masowała opuszki, jakby chciała wtłoczyć cały chłód do środka.
— Spokojnie, doktor mówi, że to prawdopodobnie tylko przemęczenie. Ojciec bardzo się nadwerężył, powinien unikać jazdy konnej, ale wiecie, jaki on jest.
I chociaż wszystkie jej słowa były skierowane w przestrzeń, bo Mama zawsze mówiła tylko do swoich psów i znajdujących się najbliżej niej przedmiotów, unikając wzroku rozmówców, po drugiej stronie stołu wyczuł poruszenie, pewną gorączkowość.
Zacisnął pięść na palcach Mamy, brzeg jej obrączki zagłębił się w półkolu wyrytym przez kolce lodowej róży i było w tym coś kojącego. Ostrożnie oparł się o krzesło i nad tacą z wędlinami podchwycił spojrzenie Ingvara. W zestawieniu z pobladłą Jorid, prawie przezroczystą Purzel, niewidzialną ciotką i Rúnarem, któremu twarz płonęła jak włosy, wyglądał jak negatyw. W jego oczach nie tylko kolor był ciemny.
— Tak, spokojnie, Bubsiwubsi — zadrwił, chociaż tamto polowanie – to mógł być pomysł któregokolwiek z nich, bo obaj nienawidzili przegrywać prawie równie mocno, co siebie nawzajem. — W końcu choroba nerek to nie suchoty. — Pociągnął łyk z filiżanki, ledwo ją przechylił, jego grdyka się nie poruszyła, ale dał popis ataku kaszlu, jakby rzeczywiście mógł zakrztusić się czymś innym niż własna gorycz.