Ariana dla WS | Blogger | X X X
Fagra, grýttur land, heimr Árnadalr
piękna, kamienna ziemia, dom Arendelle.

4.2.24

Rozdział 93. Zmiana planów

[tu będzie ilustracja]

_______________

ANNA OBUDZIŁA SIĘ Z WRAŻENIEM, że znów ma pięć lat. Wokół panowało nerwowe poruszenie, dokładnie tak, jak w ostatnim dniu Przedtem albo może pierwszym Potem, zależy, jak na to spojrzeć. Wszędzie były kufry i walizki, każdy się pakował, co było ekscytujące, chociaż nie do końca rozumiała powód, dla którego to wszystko się dzieje, zwłaszcza, że rzeczy Elsy również zniknęły.

Potarła powieki i spróbowała przełknąć ślinę, ale gardło miała suche jak sandkaker*, których okruchy dostały się też do oczu, bo jednocześnie wszędzie był dym, gęsty i drapiący. Chyba śnił jej się Queequeg palący fajkę.

Potrząsnęła głową.

Przez okno dostrzegła fragment stalowoszarego nieba, które wyglądało jak zaplamione sadzą. W przedziale – szron czepiający się ramy, który w półmroku odrobinę przypominał pleśń. Brak Elsy. Dymiący nadpalony knot lampy naftowej, wciąż jeszcze ciepłej, kiedy przysunęła do niej dłoń, ale niewystarczająco, żeby oparzyć. Równe bryły poskładanej pościeli na łóżku naprzeciwko, zmięty koc zwisający z krawędzi jej własnego. 

Nie – zaraz, co?

Gdzie była Elsa?

Nie mogła przecież tak po prostu wysiąść, pociąg jeszcze nawet nie zahamował. Koła wciąż skrzypiały na torach, dopiero zaczynał mozolnie wtaczać się na stację.

Potknęła się o coś w drodze do okna, prawie zirytowała, zanim zobaczyła, że to jej własny but („Popraw te buty, bo rano wybijesz sobie o nie zęby”, prorokowała ta zołza wieczorem, kiedy Anna na nic więcej poza ściągnięciem ich naprawdę nie miała już siły) – i położyła dłonie na parapecie. Otwierało się? Chyba nie? A może to ona nie potrafiła… nieważne.

Powietrze przeszył gwizd akurat w chwili, w której planowała oprzeć o szybę czoło, przez co pewnie nabiła sobie guza, ale cóż, szkło przynajmniej było chłodne. Wspięła się na palce i wychyliła najdalej, jak mogła. Niebo, które widziała z łóżka, stało się teraz niewielką plamą gdzieś daleko, na końcu stacji, gdzie pociągi wyjeżdżały na zewnątrz.

Gdzie w ogóle byli? Poza tym, że, oczywiście, na peronie.

G d z i e  b y ł a  E l s a ?

Odwróciła się w stronę jej łóżka, próbując ocenić, czy jakiekolwiek rzeczy siostry zniknęły – ale nie, przecież jej własnych też nie było w przedziale, jechały innym wagonem, ktoś powinien się nimi zająć…

Czuła nieprzyjemny ucisk w gardle, który tylko się nasilił, kiedy pochyliła się, żeby ściągnąć spódnicę z haczyka przy drzwiach. Mogłaby przysiąc, że to nie ona ją tam zostawiła. Bluzkę znalazła bardziej niż nieelegancko wygniecioną w kłębowisku pościeli, kiedy ucisk sięgnął już najniższych partii żeber. Obejmował ją tak mocno, że żaden gorset nie był już potrzebny – a zresztą, sama i tak nie dałaby rady odpowiednio go zasznurować. Z trudem udało jej się go w ogóle włożyć.

Zrobiło jej się przykro, że Øydis nie podróżuje z nimi. W pociągu była, co prawda, jakaś służba, bo zawsze jakaś musiała być, ale Elsa upierała się, że nikomu nie ufa „na tyle” – cokolwiek to miało znaczyć – i Anna przypuszczała, że swoją nową pokojówkę będzie dane jej poznać dopiero w Baden. Będą miały wtedy osobne pokoje? Zawsze miały, odkąd obudziła się w środku nocy, nad łóżkiem pochylali się rodzice, a kiedy zapytała, gdzie jest Elsa, pappa odparł: „W swoim pokoju”, a ona nic nie rozumiała, bo przecież miały tylko jeden, od zawsze dzieliły dawną sypialnię cioci Arianny, ale on dodał: „Śpi. I ty też powinnaś”, a kiedy obudziła się następnym razem, siedział przy niej wuj Birger.

Głupi wuj Birger. Z irytacją dmuchnęła w opadającą na oczy grzywkę. Komu on w ogóle potrzebny?

Coś zaszeleściło w kieszeni, kiedy okręciła spódnicę wokół talii, żeby zapiąć guziki z tyłu, pewnie zbłąkany papierek po czekoladkach. Właściwie szkoda, że zjadła wszystkie, bo Elsa na pewno nie poszła na śniadanie, z tym swoim apetytem, Anna mogłaby poczęstować ją nimi trochę później, kiedy choroba morska nie pozwoli jej przełknąć nic oprócz mdłości.

Poprawiła spódnicę, wsunęła poły bluzki za pasek i nawet ona musiała przyznać, że jest w dość opłakanym stanie. Sięgnęła po żakiet, zgrzebny i ponury, ale przynajmniej wełniany i bez widocznych oznak braku żelazka. Kiedy po kilku próbach wreszcie udało jej się przypiąć do paska torebkę, został już tylko kapelusz. Leżał na metalowej półce nad łóżkiem i przez chwilę kusiło ją, żeby spróbować się na niej podciągnąć, dla gimnastyki, ale ledwo była w stanie podskoczyć na tyle wysoko, żeby sięgnąć do zwieszających się między prętami wstążek, więc dała sobie spokój.

Nie znalazła nic, w czym mogłaby się przejrzeć, ale z jakiegoś powodu była pewna, że kapelusz lepiej wygląda na spiętym nisko, tuż nad karkiem koku, niż na rozsypujących się po nocy warkoczach, ale nie miała przy sobie Øydis, nie miała wprawy, nie miała  c z a s u .

Zresztą… oddałaby każdą pomoc w ubieraniu się i czesaniu włosów za towarzystwo siostry, żeby znów była taka, jak kiedyś. Szukałyby jagód, chodziły w sukniach mokrych od rosy. Wykradały się na dach, leżały pod gwiazdami w nocy. Cóż, może niekoniecznie w październiku; z pewnością nie w listopadzie – ale kto wie, jak długo tam zostaną, może przynajmniej, dopóki niemiecki akcent Anny się poprawi – mogłyby po prostu żyć, oddychać, być razem i Elsa nigdy nie musiałaby już zmuszać się, żeby być kimś innym.

Kucnęła, żeby włożyć buty. Kiedy była w połowie wiązania drugiej sznurówki, pociąg zahamował. Przewróciła się do tyłu z takim impetem, że nakryła się nogami i prawie zrobiła fikołka, co mogłaby uznać za zabawne, gdyby nie bolał jej dosłownie cały korpus.

Dłonie miała zimne, ale spocone, kiedy podparła się, żeby wstać. Ślizgały się na klamce, a może to klamka była śliska; dość, że otwarcie drzwi zajęło jej niepokojąco długo – na tyle, że w korytarzu nie minęła nikogo, na konduktora natknęła się dopiero przy drzwiach wychodzących bezpośrednio na peron.

— Przepraszam, gdzie jest moja… — zaczęła i urwała, niepewna, czy powinna określić ją jako „siostrę” czy „przyjaciółkę”, bo prawdę mówiąc, takie zachowanie, cały ten pośpiech – to nie pasowało do żadnej. Nie mogła jej zwyczajnie obudzić? Przecież ledwo co dojechali! — Czy widział pan może młodą kobietę, która ze mną podróżowała?

Mężczyzna podniósł na nią wzrok, podniósł czapkę i podrapał się po skroni. Anna poprawiła kapelusz, woalka zafalowała, a on tylko zmarszczył brwi, jakby naprawdę nie było w niej samej w sobie nic charakterystycznego. Westchnęła.

— Blondynka, raczej wysoka, ma bardzo jasne włosy — wyjaśniła pospiesznie. Dumna. Wredna. — Ubrana w... — w co ubrałaby się, gdyby była Elsą? Jakie w ogóle ubrania ze sobą zabrała? Nie czarne, na pewno nie różowe, niebieskie już na sobie miała… Zamknęła oczy, mając nadzieję, że strzeli celnie. — ...chyba w coś bordowego. Widział ją pan?

W jego oczach coś zamigotało, miały kolor pociągu, naprawdę ładny, ciemnozielony, ale poza tym wcale nie był przystojny, więc nawet się nie zarumieniła, kiedy uniósł brew, chociaż zrobił to w wyjątkowo kristoffowy sposób.

— Wydaje mi się, że mogłem widzieć — powiedział powoli. — Wysiadła przed chwilą w towarzystwie dżentelmena.

— Jak to wysiadła?!

— To ostatnia stacja, panienko. Mariefred.

— Mariefred — powtórzyła tępo Anna. Buchające od pociągu gorące powietrze przypominało wiatr fenowy. Wsunęła dłoń do kieszeni, zacisnęła palce na brzegach ognistego kryształu. Bała się zawiesić go na szyi po tym, jak w ostatniej bluzce wypalił dziurę. Wszystko było nie tak. Kryształ powinien stanowić jedyne źródło ciepła, powietrze powinno być sztywne od mrozu, a wiatr lodowaty. Elsa powinna stać obok niej, a nie… 

— Nie port, ma się rozumieć — sprostował konduktor. — Ale i do portu stąd niedaleko, przy dobrej pogodzie i małym bagażu można się nawet piechotką przespacerować, ale dzisiaj...

Anna ostrożnie wychyliła się ze schodów i poczuła, jak w skręca jej się coś w żołądku na widok zastygłego krajobrazu stacji. Tragarze wyciągający na peron ostatnie bagaże, białe skrzydła mew przecinające niebo, w które wymownie spojrzał konduktor.

— Przy budynku dworca stoją dorożki, któraś na pewno tam panienkę zawiezie — zasugerował. Zabrzmiało na tyle przyjaźnie, że pochyliła się odrobinę w jego stronę i wypaliła:

— A czy pana zdaniem wyglądało na to, że opuściła pociąg z własnej woli?

—  S ł u c h a m ?  — zdumienie odbiło się w całej jego twarzy, obie brwi uniosły się nad okrągłymi jak groszek oczami i straciły wszelkie znamiona kristoffowości. Anna spuściła wzrok, splotła przed sobą dłonie, zacisnęła usta i pożałowała, że w ogóle zapytała. — To ostatnia stacja, panienko — powtórzył dobitnie, jakby była co najmniej tak głupia, za jaką uważała ją Elsa, zapewniając, że nie-jesteś-już-sama, nieśmieszny żart, bo trudno powiedzieć, żeby miała w tej chwili jakieś towarzystwo, prawda? —  W s z y s c y  pasażerowie muszą wysiąść. Czy… — Zawahał się przez chwilę, zanim się od niej odwrócił. — Wszystko w porządku? Potrzebuje panienka pomocy?

— Nie, dziękuję — wymamrotała Anna, chwytając się poręczy i stawiając pierwszy ostrożny krok na schodach. — Mówił pan, że gdzieś przy wejściu znajdę dorożkę, tak? A mój bagaż…? Nieważne, już widzę!

Od tragarza, który nadepnął jej na nogę, odebrała swoją torbę Gladstone.

— Reszta bagażu już odprawiona — wyjaśnił, kiedy wciąż nie ruszała się z miejsca. — Wszyściutko będzie załadowane na statek jeszcze zanim panienka wejdzie na pokład, niech o to panienki głowa nie boli.

Jaki statek? — jęknęła w myślach Anna, która wiedziała tylko tyle, że powinna płynąć do Lubeki (zaraz, na pewno do Lubeki?  T a k ,  do Lubeki,  u s p o k ó j  s i ę).

— Uspokój się — szepnęła do siebie w nadziei, że wypowiedziane na głos, te słowa odniosą lepszy skutek. Tylko że, cóż, nie odniosły. Miała ochotę się uszczypnąć w nadziei, że się obudzi – bo najwyraźniej wciąż jeszcze spała, wcale nie była w Weseltonie, pociąg jeszcze się nawet nie zatrzymał… Tak naprawdę pewnie wciąż leżała w łóżku, może nigdy w ogóle nie opuściła sypialni, może Elsa wcale też nie przeniosła się do dawnego pokoju pappy i nie było żadnego Przedtem, Potem, było tylko Teraz – Zawsze…

Patrzyła, jak na grzbiecie dłoni pojawiają się dwie białe plamy w kształcie palca wskazującego i kciuka, na zielonkawą wstążkę żył między nimi. Wreszcie wsiąkły w skórę, która jeszcze przez chwilę mrowiła. Anna zamknęła oczy i wzięła kilka oddechów tak głębokich, że prawie od nich pękła w nadziei, że w powietrzu oprócz węgla znajdzie się też odrobina jodu i że w jakiś sposób jej to pomoże – ale kiedy ponownie je otworzyła, wciąż stała w tym samym miejscu, na burym kamieniu peronu, czarna sukienka, zielony pociąg, ołowiane niebo, białe mewy – tylko jeszcze bardziej samotna niż wcześniej, bo nawet tragarze gdzieś zniknęli i to wszystko przypominało koszmarny sen śniony przed laty, mnóstwo chaosu, zero wyjaśnień i już nigdy żadnego „razem”.

Fiakier położył jej torbę z tyłu, a później pomógł jej zająć miejsce pod budą.

— Zanosi się na deszcz — albo powiedział, albo zwyczajnie wyczytała to z jego gestów, bo mówił po szwedzku, szybko i pod nosem, i chociaż przez całą drogę próbował ją zagadywać, była w stanie wychwycić tylko „jo” i „ano”, nerwy miała napięte jak postronki.

Czuła dziwne ssanie w żołądku, kiedy przyglądała się mijanym zabudowaniom, szarym i ponurym. Wszystko działo się obok, nienamacalne i obce. Stukot kół, wstążka ciemnej końskiej grzywie, rozmyte w mżawce twarze przechodniów – po tym, jak kilka razy to powtórzył, udało jej się zrozumieć jeszcze „hej” rzucane przez woźnicę spod uchylonej czapki – przezierająca między budynkami pusta i płaska ziemia, nawet wspomnienia gór.

Nie bardzo potrafiła przywołać jakiekolwiek wspomnienie Arendelle bez ich udziału – chociaż, znowu, jej pamięć, dziurawa jak sito i godna zaufania jak On, nie była zbyt dobrym wyznacznikiem czegokolwiek.

Statki widoczne nad ramieniem mężczyzny nagle przestały się poruszać i zrozumiała, że się zatrzymali. Odruchowo sięgnęła do torebki, ale fiakier potrząsnął głową.

— Już opłacone? — zdziwiła się. Nie umiała zdecydować, czy powinna poczuć ulgę. Bo… to mogło oznaczać… wszystko. Że nic się nie stało, to nie była specjalnie luksusowa dorożka, pomieściłaby co najwyżej dwóch pasażerów, może Elsa zwyczajnie wolała towarzystwo wuja, co wcale nie było… dziwne. Ani bolesne. W ogóle.

Że stało się  w s z y s t k o .  Że ona została porzucona albo Elsa porwana, albo komuś bardzo zależało na tym, żeby zwyczajnie się jej pozbyć – tylko że to nie miało najmniejszego sensu, bo kiedy podniosła głowę, zauważyła, że znajdują się w samym sercu portu. Poza tym, fiakier był miły – mimo że z Weseltonu.

— Ano — potwierdził.

Anna zacisnęła palce wokół aksamitnej portmonetki, zważyła ją w dłoni – bez sensu, nawet gdyby po ciężarze umiała oszacować ilość znajdujących się w niej pieniędzy, i tak nie wiedziałaby, jaką mają wartość – i zauważyła, że bigiel się nie dopina.

Fiakier zapytał o coś uprzejmie. Znad zapięcia wystawał skrawek papieru. Skup się, Anna…

Szarpnęła za róg, jej oczom ukazały się kominy nadrukowanego statku, jednego – drugiego – a więc to ona miała bilety na statek. W porządku. Nic nadzwyczajnego. Najwyraźniej Elsa ufała jej w tej kwestii bardziej niż sobie, co… miało sens, w końcu Anna zawsze była taka odpowiedzialna i poukładana. Nie miała się czym martwić.

— Życzy sobie panienka, żebym zaniósł bagaże? — powtórzył fiakier, tym razem na tyle głośno i wyraźnie, że zrozumiała jeszcze zanim wskazał na torbę, którą ściągnął z miejsca z tyłu.

Anna po raz ostatni zerknęła na bilet, absolutnie nic więcej z niego nie zapamiętując, wrzuciła portmonetkę z powrotem do torebki i ją zamknęła. Później odwróciła się w stronę mężczyzny, sięgnęła w stronę torby i na próbę szarpnęła za rączkę. Kiedy nie musiała taszczyć jej po schodach, wcale nie wydawała się już taka ciężka.

— Dziękuję, ale chyba poradzę sobie sama — odparła z przeczuciem, że wcale nie kłamie.

Powietrze w porcie miało zapach soli i ryb, tak intensywny, że prawie czuła jego smak w ustach, co z kolei wywracało jej żołądkiem. I to nie tak, że Anna nie lubiła ryb – lubiła, nawet bardzo, ale kiedy były na ilustracjach (z baśni, nie atlasów) albo pod wodą, na przykład złote rybki z oczka wodnego, które pozwalały karmić się okruszkami chleba i miło było sobie wyobrażać, że to właśnie na jej widok podpływają ku powierzchni, jakby tylko czekały, żeby spełnić jej życzenia.

Nie lubiła  s m a k u  ryb, bo niepokojąco przypominał zapach, a zapach wdzierał się wszędzie, do nosa, ust, pod paznokcie i w każde pęknięcie w skórze, aż wszystko zaczynało ją swędzieć i szczypać od soli, i w pewnym momencie nie dało się już nie myśleć o ich niemej szamotaninie w rybackich sieciach, i to wszystko było takie okropne, zwłaszcza, że gospodarka Arendelle w tak dużym stopniu opierała się na rybołówstwie.

Odwróciła wzrok od spękanego drewna zacumowanych się przy brzegu kutrów i górujących nad nimi statków. Kołysały się na spienionej wodzie, jednocześnie szarej, zielonej i niebieskiej, jakby nie mogła się zdecydować, jaki chce mieć kolor, trochę jak oczy Anny. Chyba zanosiło się na sztorm.

A może wcale nie; kiedy rodzice wypływali, morze było spokojne, więc to nie musiało niczego dowodzić.

Spuściła wzrok na swoje stopy, bo poczuła, że zaczyna się jej robić niedobrze. Fale rozbryzgiwały się białą koronką u brzegu spódnicy. Zatupała, żeby ją strząsnąć, bo wcale nie podobała jej się ta struktura – jakby do materiału przylgnęła zapowiedź choroby morskiej – i postanowiła zająć się zapiętym krzywo w pośpiechu płaszczem. Wiatr szarpał za poły, przeciskał się przez dziurki od guzików i chłostał skórę. Gwałtowny podmuch rozplótł jeden z jej warkoczy i włosy zaczęły tańczyć jej przed oczami, musiała unieść dłoń, żeby przytrzymać kapelusz. Niechcący szturchnęła łokciem przechodzącego obok starszego mężczyznę.

— Przepraszam — bąknęła. Przystanął, więc postanowiła skorzystać z okazji i zapytać, tak, jakby planowała to od początku: — Czy wie pan, który statek płynie do Niemiec?

— A bo to jeden?

W jego spojrzeniu było coś na tyle pogardliwego, że Annie odechciało się z nim rozmawiać. Wycofała się w kierunku, z którego przyszła, w stronę wieży zegarowej, gdzie tłum przerzedzał się w samotne postacie: strofująca dziecko dama ściskająca wygiętą parasolkę, chłopiec kopiący puszkę, przemykający pod nogami przechodniów skulony pies, kilku mężczyzn siedzących na beczkach pod markizą sklepu; deszcz ciął ich twarze, a oni cięli w karty.

Żadna z tych osób z nich nie przypominała wuja Birgera.

Żadna z nich nie była też Elsą.

Może weszła już na pokład? Przecież nie bez biletu?

— Przepraszam — zagadnęła znowu, zirytowana na konwenanse, bo to nie ona miała teraz za co przepraszać. Odwróciło się dwóch młodych mężczyzn, jeden w za dużej marynarce, drugi z papierosem za uchem, obaj z pyłem w jasnych włosach, który zmieniał ich w brunetów. — Gdzie znajdę statek do Lubeki?

Milczeli na tyle długo, że zaczęła zastanawiać się, czy powinna powtórzyć pytanie po niemiecku.

— „Królową Bałtyku”? — zapytał wreszcie ten od papierosa. Jego szwedzki był przyjemniejszy, powolny, leniwy jak ruch, którym wyciągnął papierosa zza ucha i wsunął do ust. Palce miał brudne od sadzy.

Anna przytaknęła, jakby była pewna, chociaż wcale nie była.

— Niedługo odpływa — dodała na wszelki wypadek.

— No, nie tak niedługo — uśmiechnął się. — O jedenastej.

Stanęła na palcach, próbując dojrzeć wskazówki na wieży zegarowej za jego plecami, ale chyba była za niska. I wieża, i Anna.

— A teraz…?

— Jeszcze nie bili dziewiątej.

— A-ha.

Czy w takim razie możliwe, że godzina wciąż była na tyle wczesna, że wuj W-Kwestiach-Czasu-Bywam-Nieco-Zbyt-Optymistyczny Birger uznał, że nie warto jeszcze w ogóle fatygować się do portu?

Zresztą, co on ją w ogóle obchodził. Co z  E l s ą ?

Przygryzła wargę. Mężczyzna zgarbił plecy, odwrócił się nieznacznie w bok i miała wrażenie, że zupełnie odsłonił ją przed wiatrem i niepewnością. Objęła się ramionami, pociągnęła nosem. Dziewiąta, jedenasta, trzydzieści mil. Czas mknął nieubłaganie.

— Szukasz kogoś? — zainteresował się. — Może narzeczonego?

— Siostry — odparła krótko Anna, ignorując zarówno fakt, że zwrócił się do niej na „ty”, jak i obecną w jego głosie nutę, która mogła być równie dobrze kpiną, co dziwnym akcentem.

Zadarła nos i odwróciła się w stronę nabrzeża. Jeśli po prostu pójdzie wzdłuż niego – i jeśli uda jej się nie poślizgnąć i utopić albo nie zwymiotować, albo najlepiej wszystko naraz – i grzecznie poczeka w kolejce…

— E, no już zażartować nie można? — Mężczyzna rzucił niedopałek na ziemię, przydepnął czubkiem buta i zerwał się z miejsca. — Czekaj, przecież mogę cię zaprowadzić, to moja łania.

Anna przystanęła, zbita z tropu.

—  Ł a n i a ?

— No, ten… — Zrównał się z nią i wykonał dłonią miękki gest, jakby chciał na migi pokazać fale. — Statek?

— Och, ma pan na myśli łajbę!

Uśmiechnął się, przytaknął. Nie cofnął dłoni.

— Dieter.

Anna ostrożnie dotknęła jego palców, materiał ledwo musnął skórę.

— Jest pan Niemcem? — zapytała po niemiecku zamiast sama się przedstawić. Poza tym, że był wysoki, z bliska zdecydowanie bardziej przypominał chłopca niż mężczyznę i równie dziwnie było zwracać się do niego per „pan”, co tego nie robić.

—  Od paru lat chyba można tak powiedzieć, tak – Prusakiem. — Rozpromienił się, zęby błysnęły jasno w brudnej twarzy. — Pochodzę z Kilonii, wracam teraz do domu.

— Ehm, no tak, Szlezwik-Holsztyn… — Anna powiedziała, co wiedziała, bo sprawy Południowych Wysp nie obchodziły jej nawet jeszcze przed tym, jak On stał się częścią tych spraw. — W każdym razie bardzo dobrze mówi pan po szwedzku.

— Nie umie pani kłamać. Za to dobrze mówi pani po niemiecku — podchwycił, w tym języku jego słowa nabierały zupełnie innej konsystencji, płynęły wartko, chropowate mimo kantów spiłowanych formą grzecznościową, i Anna doszła do wniosku, że jednak jest sympatyczniejszy, niż jej się wcześniej wydawało. — Ale to nie jest pani ojczysty język, prawda?

— Nie, jestem… — księżniczką Arendelle — w podróży. Z siostrą. Trochę… niedomaga, dlatego wybieramy się do wód. No i dlatego jej teraz szukam.

Pokiwał głową i wskazał na torbę, której jego wzrok jakby dodał kilka funtów. Okrętowych.

— Może pomogę? — Anna poczuła, że ręce jak na zawołanie zaczynają jej drżeć, jakby łokcie za chwilę miały zgiąć się w drugą stronę, więc tym razem z ulgą przyjęła ofertę.

Schylił się odrobinę, żeby ją od niej odebrać, mankiet koszuli się podwinął, przedramię było od niego czystsze. Anna zauważyła, że miał bardzo dużo blizn, grzbiety dłoni wydawały się wręcz sparzone, pokrywały je całe mapy przetartej skóry i kropek spękanych naczynek, które u kogoś bledszego byłyby pewnie czerwone. Zrobiło się jej go szkoda. To raczej ona powinna zapytać, w czym pomóc  j e m u .

Zimny wiatr przyniósł z oddali odgłosy pracy, cichy szmer rozmów i dźwięk syren okrętowych, popchnął ją do przodu. Znów musiała przytrzymać kapelusz. Deszcz padał z ukosa.

— Jak wygląda pani siostra? — zapytał Dieter, wyciągając przed siebie rękę z torbą i manewrując wśród kałuż i przechodniów, którzy powoli gęstnieli w zbitą masę burych płaszczy i szeleszczących krynolin. — Jesteście podobne?

— Nie, raczej nie bardzo, El… Elegancka jest bardziej. I blondynką. I wyższa. Bordowa suknia, włosy spięte w kok, możliwe, że…

— …jest w towarzystwie jakiegoś mężczyzny? — podsunął Dieter.

— Tak. Nie.  — Wyłamała palce, aż zabolało. Rzuciła im podirytowane spojrzenie i wróciła do przytrzymywania kapelusza. Wolną dłoń wsunęła do kieszeni, musiała skupić się na ludziach wokół. — Ja…

Spróbowała wyczuć kontury wisiorka pod palcami, upewnić się, że wciąż jest w niej bezpieczny, i paznokciem zahaczyła o papier – nie szeleszczący, śliski papierek, ale sztywną fakturę wielokrotnie poskładanej papeterii.

— Co…

Wyciągnęła kartkę sztywnymi palcami. Przecież bilety były w torebce, nie mogła chyba zapomnieć, co zrobiła z nimi zaledwie kilka-może-naście minut wcześniej?! (Czy mogła? Nie, nie mogła… tak? nie? Zupełnie traciła już zmysły?)

Musiała zaryzykować utratę kapelusza, do przytrzymania kartki potrzebowała obu rąk, żeby ochronić ją przed wiatrem. Anna — krzyczały litery, tłuste, jakby stawiane źle zatemperowanym ołówkiem, odrobinę rozmyte, ale nadal pełne fantazyjnie przedłużonych zawijasów, bez wątpienia nakreślonych ręką Elsy.

— Fałszywy alarm — zbagatelizował Dieter. — „Hekla” płynie na Południowe Wyspy.

Ręce zgrabiały jej tak bardzo, że nie mogła rozłożyć kartki, brzegi sklejały się ze sobą w przesiąkniętym wilgocią powietrzu i najpierw rzucił jej się w oczy podpis, a zanim doszła do początku, podniosła głowę w kierunku statku, zmrużyła oczy – i zobaczyła wszystko, czego nie mogłaby wyczytać w tej notatce, chyba że byłaby grubości Encyklopedii francuskiej.

To – to mógł być tylko ktoś podobny. Dwa ktosie.

Próbowała sobie wmówić, że to tylko zbieg okoliczności, przecież każdy mógł mieć włosy barwy chmur, o ile było jej wiadomo, to nie było nielegalne, nawet w Weseltonie. Ale wtedy Dieter rzucił nonszalancko:

— Zresztą, i tak właśnie odbija.

Bo – och,  o c z y w i ś c i e ,  że musiał powiedzieć akurat  t o ,  jak w jakiejś durnej komedii pomyłek!

Byli coraz bliżej statku, wciąż zbyt daleko, żeby rozpoznać coś poza kształtem i kolorem, ale i tak potrafiła wyobrazić sobie srebrny błysk broszki mammy przecinającej kołnierzyk koszuli Elsy, misterne zdobienia laski, dwukolorowe dłonie wuja, kosmyki śniegu powiewające na wietrze.

Zimno stawało się coraz bardziej przenikliwe, na granicy pieczenia. Zauważyła, że skraj spódnicy ma cały sztywny od wody. Wydawało jej się, że jeśli otworzy teraz usta, wiatr nie pozwoli już ich zamknąć. Zawahała się – ale tylko przez chwilę – zanim wrzasnęła:

— ELSA!

Machając ręką, w której kartka łopotała jak biała flaga, zanim podmuch wiatru poniósł ją ku wodzie, gdzie zlała się w jedno z sinymi bałwanami. Siostra – jeśli to w ogóle była ona – nawet nie zauważyła, odwrócona do niej plecami.

Statek dał sygnał opuszczenia portu, jasny kadłub rozpruł mroczne brzuchy fal, grzywy piany unosiły się na powierzchni wody jeszcze długo po tym, jak zniknął jej z oczu.

_______________ 

Sandkaker –  kruche norweskie babeczki migdałowe (dosł. „piaskowe ciastka”).


Czy to moja wersja tej debilnej sceny z lodową łódką z dwójki? Być może.

Queequeg jest jednym z bohaterów Moby Dicka, którego Anna czytała ileś rozdziałów wcześniej, więc uznałam, że się nada :D

Torba Gladstone wygląda tak, ale nie udało mi się znaleźć żadnego polskiego tłumaczenia, więc zostajemy z tym, co jest. Torbę Anny widzę trochę ładniejszą, jak ta z obrazu Bertholda Woltzego Irytujący dżentelmen (został namalowany w 1864, więc pasuje).

Od razu linkuję też wiktoriańską portmonetkę (i krótki artykuł o tym, dlaczego były takie małe – w telegraficznym skrócie prawdziwa dama nie powinna zniżać się do orientowania się w kwestiach finansów). Swoją drogą, dzisiaj dowiedziałam się, jak nazywa się to zapięcie. I jeszcze torebka podróżna z 1871 r., mniej więcej z taką widzę Annę.

2 komentarze

  1. Chciałabym tylko napisać, że ten rozdział ma taki cudowny klimat, zwłaszcza scena peronowa, z konduktorem i potem w porcie, no po prostu, aaaaa! Nie wiem nawet jak to określić, ale no po prostu, ten rozdział jest taki świetny, taki filmowy, ale bardzo realny — i ja nie mam pojęcia, jaka tu jest pora roku (jesień?), ale w każdym razie, jak jest jesień, to to taka ciepła, ładna jesień. Taka wiosno-lato-jesień i och, no ja po prostu nie wiem, jak to opisać, tak bardzo mi się on podoba!

    I w każdym razie, ja bym chyba zemdlała ze strachu, gdyby mnie ktoś samą zostawił w pociągu, a potem musiałabym pytać kogokolwiek o cokolwiek i jeszcze jechać dorożką, a potem znowu z kimś rozmawiać. Brrr. Dlatego szanuję Annę, że dała radę — i ej, ej, Dieter to fajny gość, wnoszę o to, aby było go więcej.

    I o co chodzi z tą kartką, bo chyba nie zrozumiałam?

    Dwójkowa scena z łódką naprawdę była głupia i nadal nie rozumiem, jaki był sens jej powstania (prócz tego, żeby pokazać jaka to Elsa jest niezależna, odważna i troskliwa, a Anna to histeryczka, przesadnie martwiąca się o swoją super-hiper-siostrę, masakra).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojejku <333
      Większość tego rozdziału napisała się sama i wyszedł zaskakująco długi, więc bałam się, że może trochę męczyć, ale jeśli nie – i jeszcze to wszystko, co napisałaś w komciu – to to naprawdę ogromny komplement <3
      Nie-pamiętam-teraz-dokładnie, ale na pewno jest późny październik, więc zdecydowanie jesień :D

      Hah, może dlatego to nie Elsa została sama, bo myślę, że jej reakcja byłaby bardzo podobna do twojej, i w ogóle i rozdział, i jej wątek pewnie zakończyłyby się o wiele szybciej xd
      Dieter pojawił się zupełnie przypadkiem, na początku miało go nie być, później miał być, ale nie taki miły, ale uznałam, że Anna zasługuje na to, żeby spotkać czasem kogoś sympatycznego, zwłaszcza, że chwilę wcześniej trafiła na buca, no i jeszcze przydałby się ktoś, kto mógłby trochę nakierować ją w stronę odpowiedniego statku, więc tak jakoś wyszło :D Pewnie będzie niestety epizodyczny, ale ma szansę jeszcze pojawić się w kolejnym rozdziale z jej POV-em

      Kartkę Elsa zostawiła jej w kieszeni spódnicy (dlatego Annie się wydawało, że znalazła ją w innym miejscu, niż ją zostawiła przed pójściem spać), tam było wyjaśnienie, którego Anna nie zdążyła przeczytać, ale jego treść mniej-więcej pokrywa się z tym, co Anna widziała (że Elsa, z braku lepszego słowa, ją wystawiła – tylko że tam wyjaśniała jeszcze, dlaczego) + szerzej się nad tym pochylę jeszcze w POV-ie Elsy, tylko nie mam pojęcia, kiedy on będzie xd

      Taaak, rany D: (To wszystko tak przede wszystkim, a poza tym jakoś drażni mnie fakt, że to była akurat łódka, ze wszystkiego, co możliwe, tak bardzo wygodna w kontekście tego, gdzie chwilę później wylądowali Anna z Olafem)

      Usuń