_______________
PEDER ZJAWIŁ SIĘ TUŻ PRZED OBIADEM, tuż po tym, jak sami dotarli do Egeskov, na długo po Moltim, który zresztą zaraz zniknął w prywatnych apartamentach ojca. Wciąż miał śnieg we włosach, cień zarostu na szczęce, pod oczami – kolejne dwa.
— Wszystkiego najlepszego od Louisa — mruknął, zanim Birger zdążył zapytać o cokolwiek – co z jego ojcem, co z n i m – i wyciągnął rękę.
Birger ją chwycił, zamiast ciepła i szorstkości skóry wyczuł pod palcami chłód i żłobienia metalu, a kiedy Peder się cofnął, trzymał w dłoni srebrną piersiówkę. Uśmiechnął się i wsunął ją za pazuchę, wygładził wybrzuszenie na szarfie, przesunął srebrną gwiazdę w stronę serca.
— Co tak późno? — rzucił, bo tak było zwyczajnie łatwiej.
— Wiesz… — Pelisa się uniosła się razem z ramieniem, odsłaniając czerwoną lamówkę na wciąż sztywnej nowością kurtce podporucznika, tuż pod złotym pagonem na lewym ramieniu. Zazdrościł im ich przez całą jesień, dopóki Peder nie pozwolił mu swojej przymierzyć, bo wtedy okazało się, że kadeckiego ciała Birgera jest za mało, żeby wypełnić ramy munduru, na który trzeba jednak zasłużyć – wtedy doszedł do wniosku, że jednak woli się w błękitach. Tytuł honorowego dowódcy Regimentu Huzarów brzmiał przecież właśnie tak – honorowo. — Na Nytorv…
Cokolwiek miało nim być – na kolejnym słowie się zakrztusił. W trzykropek wtargnęła mdląca woń jaśminowych perfum. Birger westchnął, podniósł głowę i nad ramieniem Pedera zobaczył to, co już zdążył poczuć.
— Nie przedstawisz nas? — zaszczebiotała Jorid. Tren różowej sukienki ułożył się za nią jak skrzydła, jakby była egzotycznym ptakiem, kiedy frunęła do nich z drugiej strony holu.
— Biorąc pod uwagę, jak tu gnałaś, nie sądzę, żeby trzeba było ci go przedstawiać — zauważył kąśliwie Birger. Jorid puściła sukienkę, jej dłoń otarła się o dłoń Pedera niemal tak niezauważalnie, jak on się wzdrygnął. Co za wstyd. — W każdym razie to Peder. Pederze – ten bałamutny flaming to Jorid.
— Wasza Królewska Wysokość — powiedział Peder, pochylając się, żeby ucałować wyciągniętą w oczekiwaniu dłoń. Zabrzmiało to jak stawianie granic. Z włosów posypały się płatki śniegu, które jeszcze nie zdążyły stopnieć, i zniknęły na tle jasnej rękawiczki.
— Urok godny dżentelmena — przyznała siostra. Policzki miała zarumienione od prawie-biegu, ale Birger mógłby przysiąc, że i bez tego potrafiłaby zarumienić się na zawołanie. Sięgnął do szarfy, zacisnął palce wokół srebrnej gwiazdy i skupił się na tym, żeby przypadkiem nie powiedzieć jej, kogo godne jest w tej chwili jej własne zachowanie — w przeciwieństwie do manier. Jak wytłumaczy pan swoje spóźnienie?
Peder posłał mu spojrzenie z rodzaju tych, którymi Birger karmił go podczas klasówek z arytmetyki.
— W kole pękła oś — wyjaśnił spokojnie, we wzruszeniu ramion było coś odrobinę zbyt nonszalanckiego, żeby uznać je za eleganckie — szprychy poszły w drzazgi… dosłownie, jakby ktoś ją podpiłował.
— Niesamowite — wtrącił nagle głos Purzel, która nie wiadomo skąd się wzięła. Musiała nadejść gdzieś zza jego pleców, jej palce opadały w zgięcie łokcia jak zimny deszcz. Niechętne spojrzenie prześlizgnęło się po wykrzywionych ustach Pedera i lekko ściągniętej w kierunku nosa brwi i dzięki Bogu, że wciąż byli sami. — Prawie, jakby ktoś źle panu życzył.
Birger szturchnął ją zdrętwiałym ramieniem. Miała zaskakująco silny uścisk.
— Cóż, przynajmniej udało ci się wykręcić od jazdy w powozie w towarzystwie mojej słodkiej siostry. — Jorid się żachnęła, więc zniżył głos, pochylając się nieznacznie w stronę przyjaciela. — Uważaj, niewiele dziś zjadła, a wygląda na to, że ma na ciebie apetyt.
…
Birger szczelniej otulił się marynarką do palenia i postanowił, że tym razem nie zakaszle. Udało mu się dłużej niż ostatnim razem, przez całą drogę od drzwi palarni aż do miejsca w ojcowskim fotelu, które chciał zająć przede wszystkim dlatego, żeby nie zrobił tego Ingvar. Zachłysnął się dopiero, kiedy Rolf Reventlow wypuścił mu w twarz obrączkę dymu z cygara.
— Proszę przyjąć moje najserdeczniejsze życzenia urodzinowe — zaczął. Ukłonił się i chuchnął mu w kolana mieszanką czegoś, co Purzel ochrzciła mianem Balowego Manta: tytoniu i przynajmniej trzech rodzajów alkoholu. Birger skrzywił się z niesmakiem. Marynarka nie chroniła spodni. — Żywię nadzieję, że będzie się Wasza Królewska Wysokość cieszył jeszcze wieloma takimi uroczystościami jako książę koronny.
Słowom księcia towarzyszył równie nieprzyjemny uśmiech, Birger wyczuł czającą się za nimi groźbę.
— Dziękuję ślicznie, wuju — odparł, cofając się w stronę von Bülowa, który już usłużnie wyciągał dłoń z chusteczką. Strzepnął, przez chwilę jeszcze wachlował nią w powietrzu, aż wreszcie przyłożył do nosa. Po raz kolejny przez myśl przeszło mu pytanie, jakim cudem komuś takiemu jak on udało się spłodzić kogoś takiego jak Purzel. — Piękne życzenia, muszę je koniecznie zapamiętać, żeby w listopadzie przekazać Ingvarowi.
Skinął głową podpierającemu ścianę bratu, uśmiechnął się. Ingvar odpowiedział tym samym; zawsze pod bronią.
Książę Reventlow prychnął pod nosem, oczy zamarły w zezie, jakby w ostatniej chwili przypomniał sobie, na kogo właśnie planował nimi przewrócić, i oddalił się w głąb pokoju w poszukiwaniu wdzięczniejszych kompanów do rozmowy.
Birger wziął głęboki oddech, każdy kolejny przychodził z trudem, miał wrażenie, że zaraz albo się rozpłacze, albo udusi. Koronki łaskotały go w nos. Odruchowo rozejrzał się po palarni w poszukiwaniu ojca. Wdech, wydech. Powietrze było cierpkie, zamglone, smakowało wszystkim na raz, wodą kolońską, machorką, mrozem, żałością. Wdech, wydech. Ojca nie było, za to zjawił się Molti. Wdech, wydech. Wszystko w porządku.
Przed oczami mignęły mu plecy w granatowej kurtce grenadierów, które mógłby wziąć za własne, gdyby tylko były odrobinę węższe, gdyby nie znajdowały się w Egenskov. Obok nich wyrósł mur z drugich. Peder. A ten gdzie się podziewał…?
Zakaszlał na próbę, a przez twarz kamerdynera przebiegł spazm zgrozy.
Widział, jak dyskretnie rozkłada chusteczkę po tym, jak mu ją oddał, szuka śladów krwi – żadnych nie znajduje – niepokój zastępuje ulga, kiedy składa ją z powrotem i wtyka do kieszeni.
Suchoty.
Miał absurdalne wrażenie, że wszyscy wiedzą już, że to tylko wymówka, i że już wydali na niego wyrok. Sięgnął po szklankę, von Bülow polał mu whisky, oparł ją na dłoni, poczuł, jak szkło zarasta szronem i nie odważył się unieść jej do ust.
Zrobiło mu się niedobrze na samą myśl o tym, co mógłby powiedzieć ojciec.
…musiałby w ogóle mówić?
Z daleka sączyły się delikatne dźwięki fortepianu. W każdym przeciągniętym naciśnięciu klawisza był pewien smutek, jakieś poczucie straty. Sonata księżycowa. To Mama musiała grać, zawsze pomijała beztroskie Allegretto.
Jeszcze chwilę pokaszlał, plecy Moltiego i Pedera jakby się zbliżyły, jak jeden zwarty organizm, dwuosobowy pułk, ciepło dłoni von Bülowa zamajaczyło gdzieś przy nadgarstku, wyczuł szmer zaniepokojenia wokół – musiał przestać – wyprostował się, wyciągnął nogi, dywan zaszurał pod butami. Skup się.
Czuł, jak wzbiera w nim krzyk, beznadziejny, bezsilny wrzask. Uderzył pięściami o podłokietniki, whisky chlusnęła – a więc jednak nie zamarzła, jak miło z jej strony – odchrząknął. Wstał. Przez chwilę kusiło go, żeby rzucić to wszystko i uciec dalej niż wyłącznie do drzwi.
…
— Mütterchen* — szepnął kącikiem ust, kiedy rozbrzmiały już pierwsze takty rozpoczynającego bal poloneza, a matka położyła dłoń na jego własnej; za późno. — Zawsze jeszcze możesz dostać migreny.
Nieznacznie pokręciła głową, pióra wpięte w loki zatrzepotały i, chociaż to Birger powinien prowadzić, to ona zrobiła pierwszy krok.
Nie umknęło mu, że cały czas patrzy pod nogi. Kiedyś myślał, że z przyzwyczajenia – jej psi kwartet zawsze znajdował się na wysokości kolan – była przecież dobrą tancerką, może nawet doskonałą, jeśli wierzyć wspominkom babki Ragnhild, zawsze komicznie oburzonej na samo słowo „wirowanie”.
Odwrócili się ku sobie, ukłon, muśnięcie dłoni – i znów musiał zostawić ją samą, tylko na chwilę – mały obrót, krok, znów ściskał jej palce, wyczuwał ich delikatne drżenie, ale była królową, chociaż nie podnosiła wzroku, podbródek miała uniesiony, plecy proste, ani razu nie zgubiła rytmu i kiedy po raz kolejny ją puścił, czuł się już spokojniejszy.
Potem obrót, na kolana, w bok, kółko – zmiana partnera, a wtedy – dłoń-dłoń-dłoń, każda taka sama, przewidywalna, księżniczka, hrabina, ktośtam – raz, dwa, trzy, raz dwa trzy – nagle pojawiła się niespotkana wcześniej miękkość w kroku, chłód bijący spod rękawiczki – Purzel – przytrzymał ją o chwilę za długo, idący za nim Ingvar prawie wepchnął go na Jorid. Zapytała go o coś, czego nie usłyszał, muzyka dudniła – obrót, obrót, kółko – znów Mama.
W sposobie, w jaki chwyciła jego dłonie, wyczuł ulgę. Wzmocnił uścisk, tylko na chwilę, zanim znów musiał puścić. Zielona suknia wirowała jak łodyga wypuszczająca liście. Uniósł rękę i przykucnął, żeby wyprowadzić obrót, gdzieś w trzepocie muślinu znów ją zobaczył, po drugiej stronie sali balowej, w błękitnej sukni na tle marmuru przypominała kwiat rosnący wśród srogiej zimy.
Muzyka zwolniła, odczuł pianissimo** jak westchnięcie, kiedy uklęknął, żeby ucałować dłoń Mamy, spuścił głowę, a jej palce delikatnie musnęły jego policzek.
…
Jorid męczyła się podczas walca co najmniej równie mocno, co on. Za dużo dotyku, za dużo wirowania, żeby dało się spokojnie rozejrzeć wokół – chociaż ona najwyraźniej próbowała; wciąż strzelała oczami na boki, uśmiechy znikały i pojawiały się znowu, kiedy odwracał ją twarzą w stronę innych tancerzy.
— Przynajmniej ty nie jesteś za niski — mruknęła, kiedy uniósł jej dłoń i pociągnął za sobą do lekkiego skłonu. — Mam wrażenie, że jeszcze chwila i wyrwałabym Monpezatowi ramię.
— Właśnie miałem powiedzieć to samo.
— Biedactwo, ile starych ciotek jeszcze na ciebie czeka?
— Mam nadzieję, że jak najmniej. Hedevig nie wygląda, jakby miała dożyć tortu, a co dopiero drugiej części tańców.
Wyrwał jej się piskliwy chichot, o pół tonu wyższy niż dźwięk skrzypiec. Znów przechylił ją w stronę parkietu, kiedy na powrót stanęli twarzą w twarz, była zarumieniona, ale spokojna.
— Skoro już o tym mówimy…
— A czy przypadkiem twój karnet nie jest już pełny? — przerwał jej. Raz-dwa-trzy.
— No – niby tak, ale jeden taniec i tak obiecałam Reventlowowi, a oboje dobrze wiemy, że on prędzej wyląduje pod stołem niż na parkiecie, więc coś na pewno uda się pozmieniać. Zawsze mogę powiedzieć Wendernesowi, że obiecałam mu kadryla, nie galop… Więc który taniec najbardziej lubi Peder?
— Proponuję kotyliona — mruknął i wyprostował ramię, siostra zawirowała, zdanie skończyło się jeszcze, zanim jego dłoń zdążyła wrócić na miejsce pod jej łopatką — związany prędko się od ciebie nie uwolni.
…
Kadryl. Ciotka Charlotte, która zdecydowanie pamiętała lepsze czasy.
— Włosy ci zjaśniały — zauważyła.
— To od słońca, ciociu.
Pokiwała głową, zmarszczyła brwi.
— Ale wcale się nie opaliłeś.
Birger z ulgą wymienił ją na ciotkę Christine, która tylko się uśmiechała.
…
Menuet. Młodziutka księżniczka Holstein-Lauenborg, debiutantka.
— Wasza Miłość.
— Wasza Królewska Wysokość.
— Wygląda dziś pani czarująco — powiedział, chyba tylko z nudów, żeby ją speszyć.
Księżniczka długo próbowała sobie przypomnieć stosowną kwestię, zanim uciekła wzrokiem i wymamrotała:
— Dziękuję, Wasza Królewska Wysokość.
…
Drugi kadryl. Szara jak mysz córka kolejnego arystokraty.
— Wasza Królewska Wysokość.
— Hrabino Mylius.
— Nie sądzi pan, że bale prywatne są o wiele przyjemniejsze niż publiczne?
— Czytuje pani Jane Austen, jak rozumiem?
— Pan też?!
— Proszę mnie nie obrażać.
…
— Wasza Królewska Wysokość.
— Panno Brockdorff.
— Panno Juel.
— Panno Estridsen.
— Wasza Królewska Wysokość.
…
— Potrzebujesz taboretu, Purzel? — zagadnął półgębkiem, kiedy wniesiono tort. Nie zdążył przeliczyć wszystkich pięter, bo jego uwagę przykuł pièce de résistance***, miniaturowy cukrowy książę chwiejący się samotnie na szczycie.
Purzel nie odpowiedziała i zdał sobie sprawę, że w rzeczywistości też jest samotny. Przeszła na drugą stronę stołu, stała pół kroku za Jorid, dwa za Mamą, ledwo widoczna zza stosu prezentów, w tłumie poruszających się ust i klaszczących rąk. Jej dłonie się nie poruszały, lewa była ukryta za plecami, sądząc po ułożeniu sukienki, uczepiona fałd materiału, prawą zaciskała wokół wachlarza.
Odruchowo uniósł wzrok w poszukiwaniu jej ojca. Reventlow stał tylko obok, wcale jej nie dotykał, nawet nie patrzył, ale sama jego obecność sprawiała, że Purzel wydawała mu się jeszcze mniejsza niż w rzeczywistości i kruchsza od róży, którą trzymał pod klapą munduru.
Nawet w zaczerwienionym nosie księcia było coś obłudnego.
Ta myśl po raz pierwszy przeszła mu przez głowę podczas polowania i miło byłoby udawać, że to Ingvar wyszeptał mu ją do ucha, ale jeśli miał być ze sobą szczery, musiał przyznać, że była wyłącznie jego własna. Uświadomił sobie, że mógłby go zabić, bo jego pozycja łatwo zmieniłaby morderstwo z zimną krwią w nieszczęśliwy wypadek. Mógłby go zabić, bo c h c i a ł go zabić, nawet by nie mrugnął, nawet, gdyby ona poprosiła, żeby tego nie robił, i jedyną różnicę między księciem a lisem czy innym jeleniem stanowiłby fakt, że agonia zwierząt potrafiła coś w nim poruszyć.
Czasami się zastanawiał, co tak właściwie go powstrzymuje.
Sięgnął do szarfy, chwycił Order Słonia. Skup się. Poczuj to na skórze. Ostra krawędź trąby wbiła się w dłoń. Puścił. Lód zasyczał pod materiałem rękawiczek, kiedy zacisnął pięść, we wnętrzu dłoni odbiły się cztery mokre plamy. Jesteś tu i teraz.
Uśmiech pojawił się sam, nie musiał starać się go przywoływać, to było rodzinne. Pochylił się nad medalami, każdy wielkości paznokcia, błyszczący środek gwiazdy na szarfie był rozmiaru pokrywających je białych plamek. Och-ach, udał zachwyt, przecież- wyglądają-jak-prawdziwe. A mundur, co-za-piękny-mundur, schlebia-mi-pan-panie-Koch, jeszcze-chyba-nie-zasłużyłem-na-tyle-akselbantów-prawda. Śmiech.
Przyglądał się, jak samotny pomnik księcia upada na talerzyk wśród śmietany i barwionego biszkoptu. Włosy były za jasne, bez śladu blondu, białe jak u starca. Wbił widelec w ciasto. Cukier trzeszczał na języku jak sól, którą posypywano oblodzone chodniki. Za dużo.
Wszystkiego nagle zrobiło się przytłaczająco dużo, śmiechu i rozbawionych, wesołych ludzi, którzy świętowali jego osiemnaste urodziny, ludzi, którzy szeptali, bo wśród nich znów zabrakło ojca, tak samo, jak zabraknie go przy być może następnej tak hucznej okazji: koronacji nowego króla.
Kolejny kęs urósł mu w ustach, kiedy zdał sobie sprawę, jak nieuchronna jest przyszłość, że coraz szybciej zbliża się do objęcia tronu i końca wszystkiego, życia ojca, Moltiego w irytująco naturalny sposób biorącego szturmem całą Akademię Oficerską i towarzystwa Pedera, beztroskich chwil spędzanych z Purzel w ukryciu. W obliczu obowiązku żadne kradzione obietnice nie wydawały się już słodkie.
Ingvar nieznacznie uniósł widelczyk, prawie-toast i gdyby zrobił to ktokolwiek inny, Birger uznałby to za życzliwy gest. Ale to był Ingvar, to o n, tacy do siebie podobni, obaj zawsze uważali, że nawet przegrana jest lepsza od zajęcia drugiego miejsca, bo porażkę mogli znieść z godnością, w przeciwieństwie do palącej świadomości o włos.
…
— Jezu, nareszcie! — jęknęła Purzel, kiedy przyszedł czas na galopadę i na jednym wdechu skrytykowała wszystkich swoich poprzednich partnerów.
— Chętnie wyzwę ich wszystkich na pojedynek — zaproponował. — Tylko przedtem muszę jeszcze trochę wypić.
— O tak, bardzo proszę — zgodziła się natychmiast. — W s z y s t k i c h . Bo – wiesz, tańczyłam też chwilę z tym… z twoim przyjacielem.
— Moltim?
Przecież on był świetnym tancerzem. I wszystkim innym.
— Nie, z t y m d r u g i m . — Skrzywiła się. — Jest gorszy od Beckendorffa, w ogóle nie umie tańczyć, wciąż podawał mi złą rękę — poskarżyła się tonem, jakby to była najgorsza zbrodnia.
— Purzel, ale… — Mógłby ją udobruchać, powiedzieć to, czego nie mógł powiedzieć w jadalni, że Peder to tylko przyjaciel – coś, za co wszyscy niesłusznie uważali również ją, może z wyjątkiem Lulu, która wszystko zawsze wiedziała. Co mógłby dodać, czego jeszcze nie wiedziała? To była gra dla dwóch graczy, obserwowanie się z przeciwległych krańców stołu, ocierające się o siebie w milczeniu dłonie, próba wyczucia śniegu na odległość. Potrząsnął głową. — To ty zawsze mylisz kroki w menuecie.
— Cóż, może dlatego, że przyzwyczaiłam się do twojego mańkuctwa. — Wydęła wargi, ale i tak zobaczył, jak unoszą się kąciki jej ust, kiedy wychyliła się, żeby złapać oczekujące dłonie książąt Glücksburg i Holgera – tego, który ją obłapiał i tego, który podeptał, o ile Birger dobrze zapamiętał. — A może po prostu okropnie prowadzi.
On musnął przelotnie dłoń biednej Mamy, która tańczyła z Reventlowem (a więc jeszcze nie pod stołem) i musiała wdychać odór Balowego Manta. Twarz Purzel na chwilę stężała w maskę, ale już przy kolejnym obrocie podjęła:
— Plotkują, że podobno masz znaleźć sobie żonę na dzisiejszym balu.
Uniósł brwi, nieznacznie poprawił dłoń na jej talii, zaczynały boleć go plecy. Zatęsknił przelotnie za jedną z tych wszystkich osikowych panienek, które prawie wcale nie musiały unosić ramienia.
— I kto miałby to być?
— Cóż, ojciec uważa, że jeśli nie Francuzka ani Niemka, to pewnie jakaś porządna dziewczyna z Reventlowów.
— For helvede****, musi być akurat porządna? To wszystko komplikuje.
— Gdzieś słyszałam, że w miłości i na wojnie wszystkie chwyty dozwolone.
Uśmiechnął się pod nosem.
— Wszystkie?
— Nie uczyli cię tego w tej twojej szkole?
— Nie czytujemy poezji, a tak się składa, że to słowa Johna Lyly’ego, moja droga.
Purzel prawdopodobnie pokazała mu język, jej twarz mignęła mu tylko w półobrocie, loki załopotały, skóra ramion i smukłej szyi zdawała się przepuszczać światło.
— I powinna być od ciebie znacznie niższa — oznajmiła kategorycznie, puszczając jego dłoń i przesuwając rękę na ramię.
— Och, zdecydowanie. Najlepiej blondynka.
— Ale wyjątkowo jasna.
— Z oczami w kolorze akwareli.
— I mądrzejsza od ciebie.
— Powiedziałbym raczej, że pyskata.
— Na pewno cierpliwa.
— Z ł o ś l i w a ? — powtórzył, jakby nie dosłyszał.
Kółko skierowało się w drugą stronę, kiedy podskoczył i oparł ciężar ciała na prawej nodze poczuł, że nadchodzi ta część wieczoru, w której wszystko robi się za ciasne. Zjeżyły mu się włoski na karku, kiedy Purzel musnęła go dłonią, chłodną zupełnie jak jej oczy i szepnęła:
— Zawsze mogę upuścić rękawiczki tak, żeby wszyscy widzieli.
…
Muzyka ucichła, ale zawroty głowy trwały. Zastygł ze wzrokiem utkwionym w ciągnącą się pod przeciwległą ścianą długą kanapę. Przed oczami wirowały mu plamy w kolorze krwistego antrykotu podanego na obiad – czerwień, róż, biel, żółtawe nitki tłuszczu. Za dużo wypił? Za dużo tańczył? Musiał usiąść.
Dopiero, kiedy podszedł bliżej, wyłuskał z czerwonego obicia różowy materiał sukienki Jorid, blade ramiona, porzucone niedbale obok niej wachlarz i karnet taneczny, przekrzywioną różę we włosach i wszystko zupełnie przestało mieć sens.
— Od dawna tu siedzisz? — Zmarszczył brwi. Oparł dłoń płasko o ścianę, delikatnie ugiął nogi i ześlizgnął się po niej na miejsce obok. Zdecydowanie bolał go krzyż. — Nie tańczyłaś galopu? Z tego, co pamiętam, zainteresowanych było więcej niż dość.
— Pantofle mi się zdarły.
— Hm — odparł, na próbę dotykając wachlarza palcem wskazującym. Nie zaprotestowała, więc go przełożył i przysunął się bliżej, żeby nie musieć podnosić głosu. — I pewnie nie ma to nic wspólnego z tym, że przepłoszyłaś Pedera? Ostatni raz widziałem go w palarni.
— Dałbyś już spokój! — fuknęła.
— To ty mogłabyś dać spokój — westchnął. — Jemu. Nie widzisz, że nie jest zainteresowany?
— Bo co?
Bo „na co komu kobiety”, tak odpowiedział, kiedy zapytali go kiedyś, czy ma ukochaną. Birger pokręcił wtedy głową z politowaniem, w końcu Peder był tylko synem żołnierza, zakochanym w tych swoich minerałach i atlasach, dopiero później stracił głowę dla stopni wojskowych – podczas gdy on był synem króla, a jego matka zaczytywała się w klasykach weimarskich, których ceniła tak bardzo, że ich nazwiskami ochrzciła swoje psy – może dlatego, że dzieci nie mogła, a może dlatego, że mimo wszystko one liczyły się bardziej.
Na co komu kobiety. W liczbie mnogiej – nie miał pojęcia, bo dla niego zawsze była tylko Purzel, przy której „z swoich szranków wyskakują nerwy, kipiąc, krew wypryska z swoich miar, ciało wniknąć pragnie w drugie ciało, dusze stopnieć w jeden spoiny żar”*****, a jeśli Arystofanes miał rację i nikt nie stanowił całości sam w sobie, to o n musiał być tą lepszą połową j e j , po raz pierwszy naprawdę dobry, nie tylko z d o l n y , skoro tak desperacko go potrzebowała.
Przesunął się na skraj kanapy, złożył ręce na kolanach i zapatrzył się w pustoszejący parkiet. Koronki cicho zaszeleściły, kiedy Jorid westchnęła i zajęła taką samą pozycję. Teraz oboje wpatrywali się w ten sam punkt, zdeptany kwiat z czyjejś fryzury, jakby się umówili, że nie spojrzą w swoją stronę.
— Bo jest tu wyłącznie ze względu na mnie — powiedział wreszcie. Nie wiedział, czy to mniej okrutne, czy wręcz odwrotnie.
Ktoś podniósł kwiat, gorliwy kochanek albo lokaj, nie poruszył się, więc był w stanie dostrzec tylko ciemny rękaw. Ze strony siostry dochodził tylko świst oddechu, na chwilę zapadła cisza, aż wreszcie zrobiła coś, czego nigdy by się nie spodziewał: wybuchnęła płaczem.
— Dlaczego ty zawsze musisz dostawać wszystko?
Wszystko. Pomyślał o Purzel, pomyślał o Pederze. Wszystko. Odwrócił się, spojrzał na podskakujące wokół głowy siostry złote loki, na ukradkowe spojrzenia, które spod mokrych rzęs rzucała w kierunku mijających ich dżentelmenów, kokieteryjna nawet w rozpaczy. Wszystko. Przypomniał sobie, ile pracy włożyła w jej edukację Mama, zawsze zakłopotana swoją niewiedzą i jeszcze bardziej skrępowana w obliczu niewdzięczności, z jaką spotkała się ze strony jedynej córki. Wszystko. Pomyślał o nieznośnym, wszechstronnie utalentowanym Moltim, który mógł zrobić karierę, gdzie tylko zapragnie – w armii, w teatrze, na salonach – bo miał coś więcej niż tylko pochodzenie. Wszystko. Pomyślał o Mamie, Goethem-Herderze-Schillerze-Wielandzie – zawsze na jednym tchu – ojcu, braciach – i jakie wszystko stałoby się proste, gdyby tylko mógł kupić stado chartów i torfowy domek na Sagøen i pozwolić sobie zupełnie zdziczeć. Wszystko. Poczuł znajomy prąd w dłoniach, fantomowy ucisk w skroniach. W s z y s t k o .
Na rękawiczce została mu lepka mieszanka pudru i łez, kiedy dotknął jej policzka.
— Chętnie bym ci to wszystko oddał.
…
Z rozgrzanej sali balowej wyszli na balkon, w przeszywające zimno, suchy mróz, lód z posadzki i balustrady, o którą się oparł. Była taka zimna, zanim jej dotknął?
Czuł na sobie spojrzenie Mamy, miał wrażenie, że to ono chwyta go za łokieć i unosi w górę dłoń z kieliszkiem – ale to była prawa, bezpieczna, zdolna tylko delikatnie schłodzić szampana. Posłał jej nikły uśmiech, upił łyk i zignorował podane o kilka godzin za późno kransekage******.
Wierny paź Molti znów zniknął, co mogło oznaczać tylko jedno: ojca nie było.
Ingvar miał minę, jakby ktoś naszczał mu do szampana. Jego obrażona twarz zmieniała kolory z czerwonego w niebieski, podczas gdy na niebie migotały litery K i B. Książę koronny, jedno słowo, trzy sylaby, jedenaście miesięcy, osiemnaście lat napiętnowania – wszystko to stało między nim a tronem.
Poczuł nieprzyjemny smak w ustach, kiedy zapłonął klucz wieczoru: jego profil.
— Wyjątkowo nietwarzowe — zmarszczyła nos Purzel. Marcepanowy krążek chrupnął jej w zębach jak pękający lód, odrobina lukru osiadła w kąciku ust jak płatek śniegu, który miał ochotę rozpuścić na języku. — I pomyśleć, że to wysokie jak napoleońskie kontrybucje czoło będzie kiedyś na każdym banknocie.
Jej głos drżał w nocnym powietrzu.
— Lepiej już zacznij oszczędzać — ostrzegł, wyjmując jej z dłoni kieliszek. Nie mógł zrobić nic innego, w końcu nie byli sami, mimo że włosy miała jak puch, pachniały śniegiem, mógł sobie wyobrazić, że naprawdę ją przytula, opiera podbródek na czubku jej głowy i wdycha ich zapach — bo zapłacisz mi za to.
Żachnęła się, wspięła na palce, żeby dosięgnąć kieliszka – nie udało jej się – więc żachnęła się jeszcze raz i obrażonym tonem oznajmiła, że zaraz przyniesie sobie drugi, a może i trzeci.
— Mhm — mruknął Birger. — Najlepiej od razu weź piąty.
— A żebyś wiedział!
Odwróciła się na pięcie i zniknęła za przeszklonymi drzwiami. Odprowadził ją wzrokiem, ale się nie uśmiechnął; nie było sensu tego robić, kiedy nikt nie patrzył.
W świetle fajerwerków prawie nie było widać zapalonych w dole na dziedzińcu latarni. Na tle ciężkiego nieba śnieg wydawał się niemal niebieski. Dopił szampana z obu kieliszków, stanął na mocowaniu, przechylił się mocniej nad balustradą – jakaś dama pisnęła mu z przerażeniem do ucha, męskie ręce natychmiast utworzyły tarczę wokół – wyciągnął palce w stronę iskier.
Żywioł ognia zawsze go przyciągał. Idealne przeciwieństwo. Pamiętał, jak często w dzieciństwie trzymał dłoń nad świecą tak nisko, że płomienie lizały mu skórę jak psy. Nigdy nie wyczuł oparzeń, które później oglądał, widział tylko, jak coś się wytapia – wosk, magia, tłuszcz, śnieg. Pamiętał zasmarkanego ze złości Ingvara, który potrafił tylko przesuwać rękami nad płomieniem, iskry w oczach Runara, który nigdy nie odważył się spróbować, i fukającą na nich wszystkich Jorid, która gasiła świece. Pamiętał, że ogień był głównym powodem, dla którego tak bardzo zależało mu na zbliżeniu się do Purzel.
Zacisnął pustą pięść – nie, nie pustą, wciąż trzymał kieliszek – szkło pękło i rozsypało się jak kolejny fajerwerk. Kilka odłamków z krystalicznym łoskotem wylądowało na balustradzie, z której podniosły je palce w skórzanej rękawiczce. Z boku lśnił guzik, wyżej jeszcze jeden, od mankietu, ciemny rękaw munduru przecięty czerwoną lamówką.
Och, czyli jednak się nie zgubił.
— Hej! Panie po-odporuczniku! — zawołał Birger, przekrzykując huk i rzucił w niego drugim kieliszkiem, który wciąż jeszcze był w całości, chyba tym odebranym Purzel, inkrustowanym gwiazdami, które zniknęły z nieba. Dłoń Pedera uniosła się jakby automatycznie, chwycił za nóżkę, obrócił ją między palcami, odłożył na balustradę przy lewym łokciu, tuż obok własnego – gdyby w kieliszku została jeszcze odrobina alkoholu, pewnie nawet by się nie wylała. — Czy to nie zabawne?!
— Co takiego? — rzucił. Włosy posypały mu się na skronie, przysłoniły brwi, przesuwały się w nich pasma światła w tym samym kolorze, co śnieg.
— Że stoję tutaj i patrzę, jak trawi mnie ogień.
Peder otworzył usta w boleśnie znajomy kształt czegoś niewypowiedzianego.