_______________
— Prawdę mówiąc, ja również — odpowiedziała Elsa.
A przynajmniej mogłaby tak odpowiedzieć, gdyby wuj Birger powiedział coś podobnego, g d y b y t y l k o A n n a w i e d z i a ła , o c z y m w o g ó l e r o z m a w i a l i , bo równie dobrze mogli ekscytować się kursywą czcionką na bilecie, porównywać, czyje rękawiczki są lepiej dopasowane albo dalej gawędzić o nudnych odkryciach naukowych – albo może o niej, za plecami – bo oczywiście nikt nigdy jej o niczym nie mówił, teraz też nie została wtajemniczona w jakiś Plan, najwyraźniej Wielki, i tkwiła na nabrzeżu jak słup soli – chociaż może nie soli, w końcu padało – mrużąc oczy w kierunku horyzontu, na którym statek stawał się coraz mniejszy i mniejszy, na chwilę stopił z rzęsami, kiedy mrugnęła, a później nie była już w stanie go dostrzec.
Baden. Aha, akurat.
Wiatr miał łzawy zapach, chłostał jej twarz i przynosił ze sobą fale, które wspinały się po guzikach trzewików, bryłki soli łagodnie czepiały się getrów, jakby chciały ją zatrzymać.
Powoli ogarniały ją wściekłość i rozpacz. Czuła kłujący, niesprawiedliwy ból w piersi. Może ona wcale nie chciała znów być sama? Może to był powód, dla którego chciała jechać z Elsą, w końcu to nie tak, że miała szczególną ochotę na kąpiele błotne czy inne kuracje. Czy Elsa w ogóle o tym pomyślała? Zmrużyła oczy w kierunku, w którym odleciał liścik ze strzępkami słów, które zdążyła przeczytać: nie-denerwuj-się-proszę, z-wujem, przysięgam-że-mam-wszystko-pod-kontrolą, wkrótce-dołączę.
Czasami zastanawiała się, czy ktoś w ogóle się nią przejmuje, skoro Elsa i tak zawsze będzie najważniejsza – szybko karciła się za te myśli – a one i tak wracały. Mamma zawsze w takich chwilach przypominała jej o „stanie” siostry – bo tak to wtedy nazywali – i powtarzała, że Anna nie powinna być samolubna. To sprawiało tylko, że jakaś część niej chciała wejść do pokoju Elsy i nie wychodzić tak długo, aż nie wciągnie w płuca całego wypełniającego go zepsutego powietrza i stanie się równie chora, przez co nie będą mieli już powodu ich rozdzielać, i rodzice wreszcie będą mogli zwracać uwagę również na nią.
Pociągnęła nosem. Poczuła drażniącą woń utraconej szansy na przygodę i nie wiedziała już, czy jest bardziej zła czy smutna. Była z ł u t n a – nie, chwila, co?
Kopnęła kilka bryłek soli i poślizgnęła się na śliskich kamieniach.
— Do diabła z Baden! — wyrzuciła z siebie i odruchowo zakryła usta, kiedy uświadomiła sobie, że to przecież… przekleństwo. Są jednak pewne rzeczy, których księżniczki nie robią. Ale ty nie jesteś teraz księżniczką — pomyślała, a ta myśl wcale nie okazała się tak ponura, jak się spodziewała. Było w niej coś wyzwalającego. Powoli opuściła dłoń i powtórzyła, ciszej, wolniej i rozkoszując się każdą sylabą: — D o d i a b ł a .
Stojący obok Dieter aż podskoczył i dopiero wtedy przypomniała sobie o jego obecności.
— Co się stało? — zapytał, patrząc na nią z niepokojem.
Krzyk napierał i chciał się wydostać, ale Anna zacisnęła zęby. Spojrzała na nabrzeże za jego plecami, blady tułów „Królowej Bałtyku” przechylającej się mdląco w jej stronę, buchający z kominów dym. Wciąż zostawały jej jakieś dwie godziny na zastanowienie. Mogła pozwolić mu wnieść swoją torbę na pokład, okazać bilet, usiąść na ławce i zacząć przyzwyczajać się do myśli o chorobie morskiej. W Lubece ktoś na pewno na nie – to znaczy na nią – czekał. Zawsze mogła poprosić kapitana o pomoc. No a później… z Lubeki do Baden było bliżej niż z Mariefred z powrotem do Arendelle. Poza tym, już raczej nie statkiem, tylko powozem albo pociągiem, wytrzyma. Spojrzała na Dietera, żylastą dłoń o skórze bardziej spękanej niż na rączce jej torby, wciąż praktycznie nowej, nigdy nie używanej, bo nie miała dokąd z nią jeździć. Mogłaby zacisnąć zęby, przejść po tych wątpliwej solidności schodkach, a później po jeszcze kolejnych, pod pokład, do kajuty, gdzie zaczęłaby pisać listy, w których skarży się na Elsę wszystkim, którzy mogą mieć na nią jakikolwiek wpływ. Ciocia Arianna. Lord Peterssen. Fraülein Hahn. Todderud. Wuj Sigurd (ale wyłącznie ironicznie). Albo może doktor Foss, czasami miała wrażenie, że tylko z jego zdaniem siostra się jeszcze liczy.
Mogłaby. Powinna?
Powoli, wciąż jeszcze z wahaniem pokręciła głową.
Skoro podróżujemy incognito, w Baden i tak nikt nie będzie wiedział, że my to m y , a dla wszystkich w Arendelle przecież oficjalnie przebywamy w Baden... To prawie tak, jakbyśmy były w dwóch miejscach jednocześnie.
Położyła torbę na twardym drewnianym siedzeniu, pęd pociągu sam popchnął ją w stronę okna, pod którym zajęła miejsce. Na bocznym torze zatrzymały się wagony z ładunkiem, na opustoszałej stacji nagle zaroiło się od robotników i ledwo zdążyła; tu nikt na nią nie czekał. Oparła łokieć o parapet i odwróciła twarz do szyby. Płakała tylko troszeczkę. Tylko wystarczająco, żeby rozbolała ją od tego głowa.
Na miejscu naprzeciwko młody mężczyzna tłumaczył po szwedzku siedzącemu obok chłopcu, że właściciele okolicznych tartaków zażądali, żeby poprowadzono obok nich rozgałęzienie torów, żeby umożliwić transport drewna do poszczególnych zakładów.
Anna przymknęła oczy i wsłuchiwała się w jego miękki głos, który powoli oddalał się i cichł, aż zmorzył ją sen.
Mężczyzna przełknął ostatni kęs chleba, otarł palce w papier złożony na kolanach, grzbietem dłoni strząsnął okruszki z wąsów.
— Podróżuje panienka sama? — zapytał – na szczęście, wreszcie po norwesku, ze specyficznym „nk”, prawie jakby powiedział „panięka”. Obrzucił spojrzeniem ziejący poobiednią pustką skwer, jakby spodziewał się, że lada chwila ktoś się wyskoczy zza nieczynnej fontanny i do nich dołączy.
Elsa przemknęła jej przez myśl – ale przecież jej nie było, najwyraźniej zrezygnowała z pobytu w uzdrowisku na rzecz wycieczki krajoznawczej po Południowych Wyspach w towarzystwie wuja? Kto by to wiedział. Tak czy siak, Anna była sama. Z tyłu jej głowy jakiś głos syczał, że już zawsze tak będzie.
Wzięła głęboki oddech, uniosła podbródek.
— Tak.
Zaśmiał się i chociaż nie zabrzmiało to ani trochę złośliwie, Anna zaczęła zastanawiać się, co w tym takiego zabawnego.
— A dokąd się panięka wybiera, jeśli można wiedzieć? — zapytał, odbierając od niej torbę.
— Do-oo… — zawahała się. Nagle poczuła, że to wszystko zaczyna ją zwyczajnie przerastać. Mężczyzna uśmiechnął się do niej łagodnie i zachęcająco wszystkimi zmarszczkami, tyle ich było, że cała jego twarz zdawała się odkształcać przy najmniejszej zmianie mimiki. Miał spaloną słońcem i latami skórę, brązową jak pnie sosen (albo świerków), które piętrzyły się na wozie za jego plecami, i którymi pachniał. Mankiet rękawa kurtki zdobiła koronka z trocin. Zaczerpnęła kolejny oddech, jeszcze głębszy, usta wypełniło jej powietrze pełne woni świeżej żywicy i lasu w lecie, i nagle wydało jej się, że czuje zapach Kristoffa, przynajmniej częściowo. — Do Rosendal?
Zaprzęgnięty do wozu koń parskał, nagrzany grzbiet lśnił w słońcu jak czekolada. Mężczyzna gwizdnął przez zęby.
— No, to ładny kawałek — ocenił.
Anna przytaknęła niepewnie. Jak ł a d n y właściwie?
— Oczywiście rozumiem, że nie może pan zawieźć mnie do s a m e g o Rosendal, ale przynajmniej kawałeczek? Mówił pan, że jedzie do Greverud – a to po drodze, prawda?
— Ajuści — przyznał; Anna uznała, że już go lubi — ledwie cztery mile różnicy.
Zawahał się chwilę w oczekiwaniu, ale Anna nie zamierzała się wycofywać, więc ostrożnie umieścił jej torbę z tyłu wozu, już bez słowa. W powietrze uniósł się pył drzewny, od którego zakręciło się jej w nosie, zupełnie jakby wbiły się w niego dziesiątki drobnych drzazg, i po długich godzinach spędzonych wśród stali i dymu wydało jej się to wszystko wręcz boleśnie naturalne, zaskakująco prawdziwe.
Rękawem przetarł siedzenie obok siebie, zanim wyciągnął do niej dłoń. Anna z wdzięcznością ją przyjęła i wdrapała się na kozła. Tuż obok obcego mężczyzny.
Natychmiast pomyślała o tym, kto najbardziej by się jej czepiał, gdyby tylko się o tym dowiedział – Kristoffie, który sam był przecież obcy, kiedy go poznała, i Elsie, która dopiero co zrobiła ni mniej, ni więcej, tylko dokładnie to samo: wskoczyła na prom z obcym, który wydawał się o wiele bardziej złowrogi niż pan…
— Jak się pan w ogóle nazywa?
— Lars Gregersson Lien, ale może mi panienka mówić Lasse.
Rozpięła płaszcz, zdjęła kapelusz i położyła go sobie na kolanach. Przez chwilę wierciła się, próbując jednocześnie znaleźć odpowiednią pozycję dla zesztywniałych w drodze z Mariefred do granicy pleców, nie myśleć o tym, że kolejne kilka godzin raczej się im nie przysłuży i odrzucić wszelką zazdrość w stosunku do siostry, która chyba urodziła się z kijem od szczotki zamiast kręgosłupa – a do tego jeszcze nie potrącić pana Lassego.
— Bardzo mi miło — uśmiechnęła się, kiedy wreszcie doszła do wniosku, że wszystko jej się udało (może z wyjątkiem tej zazdrości). — Ja jestem Anna Agn… — urwała. Nawet nie przyszło jej do głowy, żeby przedstawić się imieniem innym niż prawdziwe; Eurydike Pfafflar pasowała do wielkiego świata, zagranicznych podróży – budynków, promów, setek obcych twarzy, w które teraz zaczynała się wgryzać natura. Mogła tkwić jak kołek na nabrzeżu i cicho łkać w kącie przedziału. Teraz była tylko ona – nie Agnarrsdóttir, nawet nie Agnarsdatter, którą nawet przez chwilę rozważała – tylko Anna.
Rzuciła niepewne spojrzenie mężczyźnie obok, ale wzrok miał utkwiony w drodze przed sobą, zarost zbyt gęsty, żeby zdołała odczytać wyraz ust.
— No to ruszamy, panno Anno. — Strzelił lejcami i nawet, jeśli coś sobie pomyślał, to nie dał tego po sobie poznać. — Mam nadzieję, że jest panięka przygotowana na trochę dzikiego krajobrazu.
Kostka brukowa szybko ustąpiła miejsca koleinom, z każdym zakrętem robiło się ich coraz więcej, podczas gdy domy znikały. Park przerzedził się w pole, a ono nieoczekiwanie urosło w las. Ile procent powierzchni Arendelle zajmowały lasy? Pewnie by wiedziała, gdyby tylko geografia nie była taka nudna, że zamiast zapamiętywać liczby, marzyła o nieokiełznanym pięknie kryjącej się za nimi przyrody, na którą nie przygotował jej nawet zamkowy angielski ogród.
Pomyślała, że najchętniej by mu o wszystkim opowiedziała, wydawał się taki kochany, brodaty i uczynny.
— Pracuje pan w tartaku? — zapytała pospiesznie, żeby przypadkiem tego nie zrobić. — Dostarcza pan drewno? Często jeździ pan tą trasą?
— To już nie te czasy, panięko, żeby człowiek sam musiał tak daleko rozwozić drewno. Teraz pociągi to robią. A poza tym mamy bindugę – panięka wie, co to binduga? — Anna nie wiedziała, więc wyjaśnił: — Spław. — Nie powiedziało jej to co prawda wiele więcej, ale gorliwie pokiwała głową. — W każdym bądź razie to — wskazał kciukiem za siebie — to opał na zimę.
— Aa — powiedziała mądrze; przynajmniej to zrozumiała.
Po obu stronach wozu żółte liście brzóz złociły się na tle zielonych świerków (albo sosen). Gdzieś między nimi szumiała rzeka; Måna, Rena, Tana, Gaula?
— Vorma — powiedział pan Lasse, a ona się skrzywiła, bo zakładała, że spędzone w pociągu przedpołudnie – nawet, jeśli przespane – zaprowadzi ją dalej niż do przygranicznego fylke Ås. Na mapach nigdy nie wydawało się tak wielkie. — Panięka chyba nietutejsza?
— Nie, ja… — Anna poczuła dziwne szarpnięcie w środku, jakby napinała się nić. — Ja tylko…
Wracam do domu? U c i e k a m ? Jaka była właściwa odpowiedź?
Jej twarz zrobiła się gorąca, pewnie krwistoczerwona jak owoce jarzębiny, i utkwiła wzrok w swoich kolanach, drżących wraz z każdym wybojem.
Odważyła się wyciągnąć nogi na tyle, żeby nie potrącić leżących pod nimi narzędzi, ale nie udało jej się już ominąć jutowego worka, z którego wytoczyła się blaszana menażka.
— Daruje panięka, nic mi do tego. — Mężczyzna cichym strzyknięciem w kręgosłupie i przepraszającym uśmiechem schylił się, żeby ją podnieść. — Moja Ebba zawsze mi powtarza, że za wścibski jestem.
Anna ze skruchą cofnęła stopę.
— Nie szkodzi, to żadna tajemnica — skłamała. Przygryzła wargę. Przestała. Postukała paznokciami w brzeg wozu. Przestała. Zmięła w palcach garście żałobnej spódnicy. Przestała. Pomyślała o Kristoffie i o tym, że najchętniej wróciłaby do tamtej zimowej podróży w środku lata, kiedy o niczym jeszcze nie wiedziała i wszystko wydawało się łatwiejsze do uniesienia, marzenia i nadzieja, nawet tęsknota. — Moja rodzina pochodzi z Nordland.
Mamma pochodziła, przynajmniej częściowo. Jakby. Na wszelki wypadek wymówiła te słowa ciszej, mniej starannie, tak, żeby nie był w stanie dopasować nigdzie jej dialektu. Miała w ogóle jakiś? Raczej nie, do niedawna wszyscy, których znała, mówili po prostu po norwesku, każdy tak samo i prawie to samo. Równie dobrze mogła powiedzieć o Południowych Wyspach, ale coś burzyło się w niej na tę myśl.
Żar bijący od policzków topił jej teraz rzęsy. Wstrzymała oddech, ale pan Lasse tylko skinął głową.
— Też mam tam rodzinę.
Nie była pewna, czy to zaproszenie do dalszej rozmowy, więc odpowiedziała tym samym gestem i zapatrzyła się przed siebie niewidzącym wzrokiem. Mogli być wszędzie. Ileś-tam mil i jeszcze cztery, w godzinach to… na pewno kilka. Jak szybko poruszał się taki koń zaprzęgnięty do wozu? Ile mogło ważyć całe to drewno?
— Proszę się teraz trzymać, panięko.
Anna uniosła głowę. Most przykrywała sterta opadłych liści, w pierwszej chwili nawet go nie zauważyła. Widziała tylko ostre jak nóż krawędzie rozpadliny, w której pieniła się rzeka. W dole. Tak nisko, że patrzyła z góry na czubki porastających jej brzegi drzew iglastych, których pnie pochylały się ciężko ku wodzie. Zakładała, że zwyczajnie ją… objadą.
Wychyliła się odrobinę, igły wplątały się jej we włosy. Drewno pod kolorowym kobiercem było wyblakłe, wydawało się stare i most raczej nie zachęcał do przeprawy.
Wytężyła wzrok, próbując przebić nim las po drugiej stronie, może dostrzec chociaż tchnienie wzgórza, coś innego niż płaska ziemia, którą zostawiali za sobą i której nie widziała przed sobą; wyobrazić sobie, po czym pozna Grimstad leżące wśród widdy, gdzie najwyższe były krzewy pnących róż wspinające się po bielonych ścianach i ciemnym dachu.
Zauważyła tylko omszałe kamienie wyścielające brzegi Vormy. W d o l e . Przypominały drzemiące trolle i sprawiały wrażenie mało solidnych.
— A ten most? — zapytała, w jej głosie było nieprzyjemne drżenie. — Często pan nim jeździ? Stary jest?
— No, nie starszy ode mnie — rzucił lekko. Ściągnął wodze lewą ręką, popuścił prawą. Kopyta zastukotały, wóz poruszył się niespokojnie i ociężale, nagle podskoczył i przyspieszył. — Spokojnie, panięko, nasz przejazd jeszcze zniesie.
Anna poczuła, jak koło po jej stronie wtacza się z ubitej ścieżki na rozchybotane bale i też podskoczyła. Miała wrażenie, że przez całą wieczność unosi się w powietrzu.
— Ma panięka lęk wysokości?
Przełknęła ślinę, sztywno pokręciła głową i zauważyła spienioną wodę w przestrzeni między brzegiem wozu a ręką, którą ściskała drewno. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł jej dreszcz, zęby szczęknęły.
— Umie pan pływać?
— No, o tyle o ile, ryba ze mnie żadna.
— Ja nie umiem. Trochę boję wody. — Koń zrobił kolejny krok do przodu. Most okazał się tak wąski, że zaczepiła rękawem o gałęzie, na głowy sypały im się igły. Przesunęła się w stronę mężczyzny, zamknęła oczy, paznokcie drapały drewno. Końskie kopyta stukotały nad wzburzoną rzeką, drzewa z każdą chwilą stawały się coraz bardziej nagie, aż nagle zniknęły, jakby ześlizgnęły się ze zbocza. — Moi rodzice utonęli — wyrwało jej się. Nigdy jeszcze nie ujęła tego w tak prosty sposób i poczuła, jak wstrząsa nią nowy dreszcz.
Wodze uderzyły ją w nadgarstek, kiedy mężczyzna nakrył jej dłoń swoją.
— Duchem przejedziemy — obiecał.
— D u c h e m — powtórzyła Anna. Chichot utknął w gardle. Kiedy na nią nie patrzyła, rzeka, chwilę wcześniej tylko odrobinę przerażająca, zdawała się wsysać ją z całą siłą. Woda była czysta jak powietrze i nawet z odległości jakichś trzydziestu stóp wydawała się tak zimna, że na sam jej widok bolały ją zęby. Odchyliła głowę do tyłu, spojrzała w niebo. Zachodzące słońce pokrywało czerwienią korony drzew. Chciała sięgnąć do ognistego kryształu, ale nie odważyła się puścić wozu.
— Zna panięka Babę z kijem? — zagadnął pan Lasse, głos miał jednocześnie łagodny i szorstki, słyszała w nim echo wszystkich wypalonych papierosów; przypominał melasę.
— Jaką bab… och, ma pan na myśli piosenkę? Chyba każde dziecko w Arendelle ją zna!
— Ajuści. W której zwrotce skakała przez strumień, ostatniej?
Anna pokręciła głową i szybko tego pożałowała.
— Raczej drugiej.
— Szkoda — westchnął. — Tak sobie pomyślałem, że pewnie zanim doszłaby panięka do ostatniej, już byśmy dojechali.
Wóz z powrotem wtoczył się na ścieżkę, zanim Anna dotarła do połowy, bo nie mogła przypomnieć sobie, w której zwrotce baba miała mątewkę (i czym ta mątewka była), a w której chochlę, i czy osiem było właściwie potter* śmietany czy marek** masła.
Anna wciągnęła w płuca zielony zapach omszałych skał i chłodne powietrze znad rzeki. Ogłuszający huk zmienił się w ledwie słyszalny szum, między krzewami prześwitywała złota odnoga, spokojna, jakby zastygła w oczekiwaniu na wiatr. Słońce zalewało polanę jak ciepły syrop, coraz niżej i niżej, strach przed wodą był wspomnieniem równie odległym, co siostrzane obietnice.
Zatrzymali się, żeby rozprostować nogi – z tym, że jej nogi wcale nie chciały jej słuchać. Upewniła się, że po powalonym pniu, który sobie upatrzyła, nie chodzą przypadkiem żadne mrówki, zanim na nim usiadła. Podciągnęła kolana pod brodę, spróbowała naciągnąć na nie płaszcz, ale był zbyt dopasowany, nawet odrobinę zbyt kusy. Mimo wszystko było całkiem przyjemnie. Nauczyła się nawet nowego słowa: brzyzek. Urwisko nad potokiem. (Ciekawe, czy zaimponowałaby tym Kristoffowi.)
Pan Lasse przysiadł obok niej tak, że poczuła ciepło – wydawało jej się, że jego ciała, bo wcale nie zaskoczyłoby jej, gdyby tylko ona marzła – ale ono się przesunęło, wylądowało na jej ramionach, przykryło kolana i kiedy spuściła wzrok, zobaczyła gruby, wełniany koc. Był odrobinę spakulony, przyjemnie pachniał mieszaniną lasu i tytoniu. Mocniej się nim otuliła.
Mężczyzna wskazał na fajkę, którą wyciągnął z kieszeni na piersi, jakby chciał zapytać, czy dym będzie jej przeszkadzać. Starała się w jak najuprzejmiejszy sposób wzruszyć ramionami; nie, nie będzie.
Oddychała płytko i delikatnie, bardzo rzadko. Starała się dopasować wszystkie swoje wdechy do jego wdechów i przesadnie nie krztusić, to byłoby niegrzeczne, jeszcze przestałby palić, a po tym, jaki był dla niej miły, zasługiwał przynajmniej na tyle.
Wpatrywała się w żarzący się tytoń, unoszącą się z niego smugę cienia, aż kolory zaczęły wykrwawiać się z główki fajki na zewnątrz i zdała sobie sprawę, że złapał ich zmierzch.
— Nie jest panięka przypadkiem głodna? — zapytał pan Lasse, strzepując popiół.
— Cóż, ja… — zaczęła z wahaniem; myśli o jedzeniu odeszły gdzieś bardzo daleko.
— Nic nadzwyczajnego to to nie jest — przyznał, sięgając po worek. Anna obserwowała, jak zmienia się jego kształt, kiedy tak nim potrząsał — trochę sera, wczorajszy chleb. I mam jeszcze kilka gråstenów***.
Brzmiał na tak zawstydzonego, że zrobiło jej się głupio. Była tylko pasażerką na gapę, obiecał ją podwieźć i nie był jej winny nic poza tym, a już na pewno nie przeprosiny za jedzenie, na które sam zapracował.
— Właściwie bardzo chętnie się poczęstuję. — Uśmiechnęła się najlepiej, jak ją uczono, i przysunęła jabłko do nosa. Było lekko obite, słodsze w tym miejscu, cierpkie w innych i próbowała wyobrazić sobie, czy zrobiony z niego cydr smakuje podobnie, bo nigdy nie pozwolono jej tego sprawdzić. Otarła sok z brody rękawem; nawet jeśli zostawiła jakiś ślad, ukryła go ciemność. Cisnęła ogryzek najdalej jak mogła, aż w ślad za nim uniosła się końska głowa, a Annę zabolał bark. Było w tym wszystkim coś upajającego.
Pan Lasse kroił swoje jabłko w powietrzu, żółto-czerwone i soczyste. Jadł je prosto z noża, aż zrobiło się zupełnie czerwone, wtedy poklepał konia po szyi i podsunął mu resztę pod chrapy.
— Niech sobie panięka nie myśli, może i tak się zachowuje, ale głodny nie jest. — Poklepał się po brzuchu. — Karmię go lepiej niż siebie.
Wcale nie myślała.
Przyjęła od niego kubek z wodą i kilka plastrów sera zawiniętych w papier. Był kruchy, skrzypiał w zębach. Dopiero po kilku kęsach zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo jest głodna, ale to uczucie szybko zanikło; jedzenie zapewniło jej rozproszenie tylko na kilka chwil.
Zostawiła kromkę chleba dla konia, zaśmiała się, kiedy wychyliła się ze swojego miejsca, a mleczny pysk połaskotał jej palce i ostrożnie, pytająco wyciągnęła rękę, żeby dotknąć gwiazdki na czole, a później zamarła, bo jej wzrok padł na miejsce, w którym rozwidlała się ścieżka, w półmroku majaczył kształt słupa milowego i droga przestała wydawać się tak jasna, jak wcześniej.
— Którędy do Greverud? — próbowała zapytać możliwie niezobowiązująco.
— W lewo. A tam — pan Lasse zrobił krok w jej stronę, odwrócił się. Wyciągnął przed siebie dłoń, machnął w prawo — za jakieś ćwierć mili jest gospoda, jak się tam panięka zatrzyma na noc, to z rana na pewno znajdzie się ktoś, kto paniękę do samego Rosendal zabierze, stamtąd już niedaleko.
Ćwierć mili. Anna pokiwała głową, odruchowo poruszyła palcami w butach, próbując wyczuć odciski. Ścieżka była twarda, prosta. Jeśli nie będzie z niej zbaczać, nie straci świateł z oczu. Zdąży w pół godziny? Nie, zaraz – torba. Zacisnęła palce, rozprostowała. A więc godzina?
— Bardzo panu dziękuję — powiedziała, oddając mu manierkę w nadziei, że jej nie zatłuściła. Kiwnął głową.
— Musi panięka uważać, niebezpiecznie jest podróżować samotnie.
Wiedziała o tym, o c z y w i ś c i e , że wiedziała, ale jaki miała wybór?
Pomyślała o trollach, do których mrok upodabniał każdą gałąź, każdy kamień; skostniałe, ciemne i rozmazane. Ćwierć mili. Pomyślała o tym, że jeśli innym nocny las kojarzy się z tym samym, być może nikogo w nim nie spotka. Nie była pewna, co by wolała.
Wzięła głęboki oddech, ściągnęła z ramion koc, ugięła kolano i zaczęła go składać. W powietrze wkradł się chłód. Dotknęła szyi, żeby upewnić się, że rzemyk wciąż na niej wisi, delikatnie musnęła wypukłość kryształu na mostku. Wolną dłoń wyciągnęła w stronę torby.
— No nic. — Pan Lasse klepnął się w kolana i wstał. — Jak teraz się zbierzemy, to pewnie dojedziemy do dziesiątej, jeszcze będzie miała panięka okazję porządnie się wyspać.
Anna zamarła z palcami na rączce torby. My.
— Lubi pan czekoladę? — zapytała, jakby od początku tylko po to zamierzała do niej sięgnąć.
Uśmiechnął się tak ciepło, wszystkimi zmarszczkami, że poczuła się, jakby wypiła właśnie cały dzbanek – nie, cały f a v n **** gorącej czekolady.
— A, chętnie się dowiem.