Ariana dla WS | Blogger | X X X
Fagra, grýttur land, heimr Árnadalr
piękna, kamienna ziemia, dom Arendelle.

3.3.24

Rozdział 95. Hen

[tu będzie ilustracja]

_______________

— PRAWDĘ MÓWIĄC, jestem zaskoczony, że zdecydowałaś się do mnie dołączyć — powiedział wuj Birger.

— Prawdę mówiąc, ja również — odpowiedziała Elsa.

A przynajmniej mogłaby tak odpowiedzieć, gdyby wuj Birger powiedział coś podobnego,  g d y b y  t y l k o  A n n a  w i e d z i a ła ,  o  c z y m  w  o g ó l e  r o z m a w i a l i ,  bo równie dobrze mogli ekscytować się kursywą czcionką na bilecie, porównywać, czyje rękawiczki są lepiej dopasowane albo dalej gawędzić o nudnych odkryciach naukowych – albo może o niej, za plecami – bo oczywiście nikt nigdy jej o niczym nie mówił, teraz też nie została wtajemniczona w jakiś Plan, najwyraźniej Wielki, i tkwiła na nabrzeżu jak słup soli – chociaż może nie soli, w końcu padało – mrużąc oczy w kierunku horyzontu, na którym statek stawał się coraz mniejszy i mniejszy, na chwilę stopił z rzęsami, kiedy mrugnęła, a później nie była już w stanie go dostrzec.

Baden. Aha, akurat.

Wiatr miał łzawy zapach, chłostał jej twarz i przynosił ze sobą fale, które wspinały się po guzikach trzewików, bryłki soli łagodnie czepiały się getrów, jakby chciały ją zatrzymać.

Powoli ogarniały ją wściekłość i rozpacz. Czuła kłujący, niesprawiedliwy ból w piersi. Może ona wcale nie chciała znów być sama? Może to był powód, dla którego chciała jechać z Elsą, w końcu to nie tak, że miała szczególną ochotę na kąpiele błotne czy inne kuracje. Czy Elsa w ogóle o tym pomyślała? Zmrużyła oczy w kierunku, w którym odleciał liścik ze strzępkami słów, które zdążyła przeczytać: nie-denerwuj-się-proszę, z-wujem, przysięgam-że-mam-wszystko-pod-kontrolą, wkrótce-dołączę.

Czasami zastanawiała się, czy ktoś w ogóle się nią przejmuje, skoro Elsa i tak zawsze będzie najważniejsza – szybko karciła się za te myśli – a one i tak wracały. Mamma zawsze w takich chwilach przypominała jej o „stanie” siostry – bo tak to wtedy nazywali – i powtarzała, że Anna nie powinna być samolubna. To sprawiało tylko, że jakaś część niej chciała wejść do pokoju Elsy i nie wychodzić tak długo, aż nie wciągnie w płuca całego wypełniającego go zepsutego powietrza i stanie się równie chora, przez co nie będą mieli już powodu ich rozdzielać, i rodzice wreszcie będą mogli zwracać uwagę również na nią. 

Pociągnęła nosem. Poczuła drażniącą woń utraconej szansy na przygodę i nie wiedziała już, czy jest bardziej zła czy smutna. Była  z ł u t n a  – nie, chwila, co?

Kopnęła kilka bryłek soli i poślizgnęła się na śliskich kamieniach.

— Do diabła z Baden! — wyrzuciła z siebie i odruchowo zakryła usta, kiedy uświadomiła sobie, że to przecież… przekleństwo. Są jednak pewne rzeczy, których księżniczki nie robią. Ale ty nie jesteś teraz księżniczką — pomyślała, a ta myśl wcale nie okazała się tak ponura, jak się spodziewała. Było w niej coś wyzwalającego. Powoli opuściła dłoń i powtórzyła, ciszej, wolniej i rozkoszując się każdą sylabą: —  D o  d i a b ł a .

Stojący obok Dieter aż podskoczył i dopiero wtedy przypomniała sobie o jego obecności.

— Co się stało? — zapytał, patrząc na nią z niepokojem.

Krzyk napierał i chciał się wydostać, ale Anna zacisnęła zęby. Spojrzała na nabrzeże za jego plecami, blady tułów „Królowej Bałtyku” przechylającej się mdląco w jej stronę, buchający z kominów dym. Wciąż zostawały jej jakieś dwie godziny na zastanowienie. Mogła pozwolić mu wnieść swoją torbę na pokład, okazać bilet, usiąść na ławce i zacząć przyzwyczajać się do myśli o chorobie morskiej. W Lubece ktoś na pewno na nie – to znaczy na nią – czekał. Zawsze mogła poprosić kapitana o pomoc. No a później… z Lubeki do Baden było bliżej niż z Mariefred z powrotem do Arendelle. Poza tym, już raczej nie statkiem, tylko powozem albo pociągiem, wytrzyma. Spojrzała na Dietera, żylastą dłoń o skórze bardziej spękanej niż na rączce jej torby, wciąż praktycznie nowej, nigdy nie używanej, bo nie miała dokąd z nią jeździć. Mogłaby zacisnąć zęby, przejść po tych wątpliwej solidności schodkach, a później po jeszcze kolejnych, pod pokład, do kajuty, gdzie zaczęłaby pisać listy, w których skarży się na Elsę wszystkim, którzy mogą mieć na nią jakikolwiek wpływ. Ciocia Arianna. Lord Peterssen. Fraülein Hahn. Todderud. Wuj Sigurd (ale wyłącznie ironicznie). Albo może doktor Foss, czasami miała wrażenie, że tylko z jego zdaniem siostra się jeszcze liczy.

Mogłaby. Powinna?

Powoli, wciąż jeszcze z wahaniem pokręciła głową.

Skoro podróżujemy incognito, w Baden i tak nikt nie będzie wiedział, że my to  m y ,  a dla wszystkich w Arendelle przecież oficjalnie przebywamy w Baden... To prawie tak, jakbyśmy były w dwóch miejscach jednocześnie.

Położyła torbę na twardym drewnianym siedzeniu, pęd pociągu sam popchnął ją w stronę okna, pod którym zajęła miejsce. Na bocznym torze zatrzymały się wagony z ładunkiem, na opustoszałej stacji nagle zaroiło się od robotników i ledwo zdążyła; tu nikt na nią nie czekał. Oparła łokieć o parapet i odwróciła twarz do szyby. Płakała tylko troszeczkę. Tylko wystarczająco, żeby rozbolała ją od tego głowa. 

Na miejscu naprzeciwko młody mężczyzna tłumaczył po szwedzku siedzącemu obok chłopcu, że właściciele okolicznych tartaków zażądali, żeby poprowadzono obok nich rozgałęzienie torów, żeby umożliwić transport drewna do poszczególnych zakładów.

Anna przymknęła oczy i wsłuchiwała się w jego miękki głos, który powoli oddalał się i cichł, aż zmorzył ją sen.

Mężczyzna przełknął ostatni kęs chleba, otarł palce w papier złożony na kolanach, grzbietem dłoni strząsnął okruszki z wąsów.

— Podróżuje panienka sama? — zapytał – na szczęście, wreszcie po norwesku, ze specyficznym „nk”, prawie jakby powiedział „panięka”. Obrzucił spojrzeniem ziejący poobiednią pustką skwer, jakby spodziewał się, że lada chwila ktoś się wyskoczy zza nieczynnej fontanny i do nich dołączy.

Elsa przemknęła jej przez myśl – ale przecież jej nie było, najwyraźniej zrezygnowała z pobytu w uzdrowisku na rzecz wycieczki krajoznawczej po Południowych Wyspach w towarzystwie wuja? Kto by to wiedział. Tak czy siak, Anna była sama. Z tyłu jej głowy jakiś głos syczał, że już zawsze tak będzie.

Wzięła głęboki oddech, uniosła podbródek.

— Tak.

Zaśmiał się i chociaż nie zabrzmiało to ani trochę złośliwie, Anna zaczęła zastanawiać się, co w tym takiego zabawnego.

— A dokąd się panięka wybiera, jeśli można wiedzieć? — zapytał, odbierając od niej torbę.

— Do-oo… — zawahała się. Nagle poczuła, że to wszystko zaczyna ją zwyczajnie przerastać. Mężczyzna uśmiechnął się do niej łagodnie i zachęcająco wszystkimi zmarszczkami, tyle ich było, że cała jego twarz zdawała się odkształcać przy najmniejszej zmianie mimiki. Miał spaloną słońcem i latami skórę, brązową jak pnie sosen (albo świerków), które piętrzyły się na wozie za jego plecami, i którymi pachniał. Mankiet rękawa kurtki zdobiła koronka z trocin. Zaczerpnęła kolejny oddech, jeszcze głębszy, usta wypełniło jej powietrze pełne woni świeżej żywicy i lasu w lecie, i nagle wydało jej się, że czuje zapach Kristoffa, przynajmniej częściowo. — Do Rosendal?

Zaprzęgnięty do wozu koń parskał, nagrzany grzbiet lśnił w słońcu jak czekolada. Mężczyzna gwizdnął przez zęby.

— No, to ładny kawałek — ocenił.

Anna przytaknęła niepewnie. Jak  ł a d n y  właściwie?

— Oczywiście rozumiem, że nie może pan zawieźć mnie do  s a m e g o  Rosendal, ale przynajmniej kawałeczek? Mówił pan, że jedzie do Greverud – a to po drodze, prawda?

— Ajuści — przyznał; Anna uznała, że już go lubi — ledwie cztery mile różnicy.

Zawahał się chwilę w oczekiwaniu, ale Anna nie zamierzała się wycofywać, więc ostrożnie umieścił jej torbę z tyłu wozu, już bez słowa. W powietrze uniósł się pył drzewny, od którego zakręciło się jej w nosie, zupełnie jakby wbiły się w niego dziesiątki drobnych drzazg, i po długich godzinach spędzonych wśród stali i dymu wydało jej się to wszystko wręcz boleśnie naturalne, zaskakująco prawdziwe.

Rękawem przetarł siedzenie obok siebie, zanim wyciągnął do niej dłoń. Anna z wdzięcznością ją przyjęła i wdrapała się na kozła. Tuż obok obcego mężczyzny.

Natychmiast pomyślała o tym, kto najbardziej by się jej czepiał, gdyby tylko się o tym dowiedział – Kristoffie, który sam był przecież obcy, kiedy go poznała, i Elsie, która dopiero co zrobiła ni mniej, ni więcej, tylko dokładnie to samo: wskoczyła na prom z obcym, który wydawał się o wiele bardziej złowrogi niż pan…

— Jak się pan w ogóle nazywa?

— Lars Gregersson Lien, ale może mi panienka mówić Lasse.

Rozpięła płaszcz, zdjęła kapelusz i położyła go sobie na kolanach. Przez chwilę wierciła się, próbując jednocześnie znaleźć odpowiednią pozycję dla zesztywniałych w drodze z Mariefred do granicy pleców, nie myśleć o tym, że kolejne kilka godzin raczej się im nie przysłuży i odrzucić wszelką zazdrość w stosunku do siostry, która chyba urodziła się z kijem od szczotki zamiast kręgosłupa – a do tego jeszcze nie potrącić pana Lassego.

— Bardzo mi miło — uśmiechnęła się, kiedy wreszcie doszła do wniosku, że wszystko jej się udało (może z wyjątkiem tej zazdrości). — Ja jestem Anna Agn… — urwała. Nawet nie przyszło jej do głowy, żeby przedstawić się imieniem innym niż prawdziwe; Eurydike Pfafflar pasowała do wielkiego świata, zagranicznych podróży – budynków, promów, setek obcych twarzy, w które teraz zaczynała się wgryzać natura. Mogła tkwić jak kołek na nabrzeżu i cicho łkać w kącie przedziału. Teraz była tylko ona – nie Agnarrsdóttir, nawet nie Agnarsdatter, którą nawet przez chwilę rozważała – tylko Anna.

Rzuciła niepewne spojrzenie mężczyźnie obok, ale wzrok miał utkwiony w drodze przed sobą, zarost zbyt gęsty, żeby zdołała odczytać wyraz ust.

— No to ruszamy, panno Anno. — Strzelił lejcami i nawet, jeśli coś sobie pomyślał, to nie dał tego po sobie poznać. — Mam nadzieję, że jest panięka przygotowana na trochę dzikiego krajobrazu.

Kostka brukowa szybko ustąpiła miejsca koleinom, z każdym zakrętem robiło się ich coraz więcej, podczas gdy domy znikały. Park przerzedził się w pole, a ono nieoczekiwanie urosło w las. Ile procent powierzchni Arendelle zajmowały lasy? Pewnie by wiedziała, gdyby tylko geografia nie była taka nudna, że zamiast zapamiętywać liczby, marzyła o nieokiełznanym pięknie kryjącej się za nimi przyrody, na którą nie przygotował jej nawet zamkowy angielski ogród.

Pomyślała, że najchętniej by mu o wszystkim opowiedziała, wydawał się taki kochany, brodaty i uczynny.

— Pracuje pan w tartaku? — zapytała pospiesznie, żeby przypadkiem tego nie zrobić. — Dostarcza pan drewno? Często jeździ pan tą trasą?

— To już nie te czasy, panięko, żeby człowiek sam musiał tak daleko rozwozić drewno. Teraz pociągi to robią. A poza tym mamy bindugę – panięka wie, co to binduga? — Anna nie wiedziała, więc wyjaśnił: — Spław. — Nie powiedziało jej to co prawda wiele więcej, ale gorliwie pokiwała głową. — W każdym bądź razie to — wskazał kciukiem za siebie — to opał na zimę.

— Aa — powiedziała mądrze; przynajmniej to zrozumiała.

Po obu stronach wozu żółte liście brzóz złociły się na tle zielonych świerków (albo sosen). Gdzieś między nimi szumiała rzeka; Måna, Rena, Tana, Gaula?

— Vorma — powiedział pan Lasse, a ona się skrzywiła, bo zakładała, że spędzone w pociągu przedpołudnie – nawet, jeśli przespane – zaprowadzi ją dalej niż do przygranicznego fylke ÅsNa mapach nigdy nie wydawało się tak wielkie. — Panięka chyba nietutejsza?

— Nie, ja… — Anna poczuła dziwne szarpnięcie w środku, jakby napinała się nić. — Ja tylko…

Wracam do domu?  U c i e k a m ?  Jaka była właściwa odpowiedź?

Jej twarz zrobiła się gorąca, pewnie krwistoczerwona jak owoce jarzębiny, i utkwiła wzrok w swoich kolanach, drżących wraz z każdym wybojem.

Odważyła się wyciągnąć nogi na tyle, żeby nie potrącić leżących pod nimi narzędzi, ale nie udało jej się już ominąć jutowego worka, z którego wytoczyła się blaszana menażka.

— Daruje panięka, nic mi do tego. — Mężczyzna cichym strzyknięciem w kręgosłupie i przepraszającym uśmiechem schylił się, żeby ją podnieść. — Moja Ebba zawsze mi powtarza, że za wścibski jestem.

Anna ze skruchą cofnęła stopę.

— Nie szkodzi, to żadna tajemnica — skłamała. Przygryzła wargę. Przestała. Postukała paznokciami w brzeg wozu. Przestała. Zmięła w palcach garście żałobnej spódnicy. Przestała. Pomyślała o Kristoffie i o tym, że najchętniej wróciłaby do tamtej zimowej podróży w środku lata, kiedy o niczym jeszcze nie wiedziała i wszystko wydawało się łatwiejsze do uniesienia, marzenia i nadzieja, nawet tęsknota. — Moja rodzina pochodzi z Nordland.

Mamma pochodziła, przynajmniej częściowo. Jakby. Na wszelki wypadek wymówiła te słowa ciszej, mniej starannie, tak, żeby nie był w stanie dopasować nigdzie jej dialektu. Miała w ogóle jakiś? Raczej nie, do niedawna wszyscy, których znała, mówili po prostu po norwesku, każdy tak samo i prawie to samo. Równie dobrze mogła powiedzieć o Południowych Wyspach, ale coś burzyło się w niej na tę myśl.

Żar bijący od policzków topił jej teraz rzęsy. Wstrzymała oddech, ale pan Lasse tylko skinął głową.

— Też mam tam rodzinę.

Nie była pewna, czy to zaproszenie do dalszej rozmowy, więc odpowiedziała tym samym gestem i zapatrzyła się przed siebie niewidzącym wzrokiem. Mogli być wszędzie. Ileś-tam mil i jeszcze cztery, w godzinach to… na pewno kilka. Jak szybko poruszał się taki koń zaprzęgnięty do wozu? Ile mogło ważyć całe to drewno?

— Proszę się teraz trzymać, panięko.

Anna uniosła głowę. Most przykrywała sterta opadłych liści, w pierwszej chwili nawet go nie zauważyła. Widziała tylko ostre jak nóż krawędzie rozpadliny, w której pieniła się rzeka. W dole. Tak nisko, że patrzyła z góry na czubki porastających jej brzegi drzew iglastych, których pnie pochylały się ciężko ku wodzie. Zakładała, że zwyczajnie ją… objadą.

 Wychyliła się odrobinę, igły wplątały się jej we włosy. Drewno pod kolorowym kobiercem było wyblakłe, wydawało się stare i most raczej nie zachęcał do przeprawy.

Wytężyła wzrok, próbując przebić nim las po drugiej stronie, może dostrzec chociaż tchnienie wzgórza, coś innego niż płaska ziemia, którą zostawiali za sobą i której nie widziała przed sobą; wyobrazić sobie, po czym pozna Grimstad leżące wśród widdy, gdzie najwyższe były krzewy pnących róż wspinające się po bielonych ścianach i ciemnym dachu.

Zauważyła tylko omszałe kamienie wyścielające brzegi Vormy. W d o l e . Przypominały drzemiące trolle i sprawiały wrażenie mało solidnych.

— A ten most? — zapytała, w jej głosie było nieprzyjemne drżenie. — Często pan nim jeździ? Stary jest?

— No, nie starszy ode mnie — rzucił lekko. Ściągnął wodze lewą ręką, popuścił prawą. Kopyta zastukotały, wóz poruszył się niespokojnie i ociężale, nagle podskoczył i przyspieszył. — Spokojnie, panięko, nasz przejazd jeszcze zniesie.

Anna poczuła, jak koło po jej stronie wtacza się z ubitej ścieżki na rozchybotane bale i też podskoczyła. Miała wrażenie, że przez całą wieczność unosi się w powietrzu.

— Ma panięka lęk wysokości?

Przełknęła ślinę, sztywno pokręciła głową i zauważyła spienioną wodę w przestrzeni między brzegiem wozu a ręką, którą ściskała drewno. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł jej dreszcz, zęby szczęknęły.

— Umie pan pływać?

— No, o tyle o ile, ryba ze mnie żadna.

— Ja nie umiem. Trochę boję wody. — Koń zrobił kolejny krok do przodu. Most okazał się tak wąski, że zaczepiła rękawem o gałęzie, na głowy sypały im się igły. Przesunęła się w stronę mężczyzny, zamknęła oczy, paznokcie drapały drewno. Końskie kopyta stukotały nad wzburzoną rzeką, drzewa z każdą chwilą stawały się coraz bardziej nagie, aż nagle zniknęły, jakby ześlizgnęły się ze zbocza. — Moi rodzice utonęli — wyrwało jej się. Nigdy jeszcze nie ujęła tego w tak prosty sposób i poczuła, jak wstrząsa nią nowy dreszcz.

Wodze uderzyły ją w nadgarstek, kiedy mężczyzna nakrył jej dłoń swoją.

— Duchem przejedziemy — obiecał.

—  D u c h e m  — powtórzyła Anna. Chichot utknął w gardle. Kiedy na nią nie patrzyła, rzeka, chwilę wcześniej tylko odrobinę przerażająca, zdawała się wsysać ją z całą siłą. Woda była czysta jak powietrze i nawet z odległości jakichś trzydziestu stóp wydawała się tak zimna, że na sam jej widok bolały ją zęby. Odchyliła głowę do tyłu, spojrzała w niebo. Zachodzące słońce pokrywało czerwienią korony drzew. Chciała sięgnąć do ognistego kryształu, ale nie odważyła się puścić wozu.

— Zna panięka Babę z kijem? — zagadnął pan Lasse, głos miał jednocześnie łagodny i szorstki, słyszała w nim echo wszystkich wypalonych papierosów; przypominał melasę.

— Jaką bab… och, ma pan na myśli piosenkę? Chyba każde dziecko w Arendelle ją zna!

— Ajuści. W której zwrotce skakała przez strumień, ostatniej?

Anna pokręciła głową i szybko tego pożałowała.

— Raczej drugiej.

— Szkoda — westchnął. — Tak sobie pomyślałem, że pewnie zanim doszłaby panięka do ostatniej, już byśmy dojechali.

Wóz z powrotem wtoczył się na ścieżkę, zanim Anna dotarła do połowy, bo nie mogła przypomnieć sobie, w której zwrotce baba miała mątewkę (i czym ta mątewka była), a w której chochlę, i czy osiem było właściwie potter* śmietany czy marek** masła.

Anna wciągnęła w płuca zielony zapach omszałych skał i chłodne powietrze znad rzeki. Ogłuszający huk zmienił się w ledwie słyszalny szum, między krzewami prześwitywała złota odnoga, spokojna, jakby zastygła w oczekiwaniu na wiatr. Słońce zalewało polanę jak ciepły syrop, coraz niżej i niżej, strach przed wodą był wspomnieniem równie odległym, co siostrzane obietnice.

Zatrzymali się, żeby rozprostować nogi – z tym, że jej nogi wcale nie chciały jej słuchać. Upewniła się, że po powalonym pniu, który sobie upatrzyła, nie chodzą przypadkiem żadne mrówki, zanim na nim usiadła. Podciągnęła kolana pod brodę, spróbowała naciągnąć na nie płaszcz, ale był zbyt dopasowany, nawet odrobinę zbyt kusy. Mimo wszystko było całkiem przyjemnie. Nauczyła się nawet nowego słowa: brzyzek. Urwisko nad potokiem. (Ciekawe, czy zaimponowałaby tym Kristoffowi.)

Pan Lasse przysiadł obok niej tak, że poczuła ciepło – wydawało jej się, że jego ciała, bo wcale nie zaskoczyłoby jej, gdyby tylko ona marzła – ale ono się przesunęło, wylądowało na jej ramionach, przykryło kolana i kiedy spuściła wzrok, zobaczyła gruby, wełniany koc. Był odrobinę spakulony, przyjemnie pachniał mieszaniną lasu i tytoniu. Mocniej się nim otuliła.

Mężczyzna wskazał na fajkę, którą wyciągnął z kieszeni na piersi, jakby chciał zapytać, czy dym będzie jej przeszkadzać. Starała się w jak najuprzejmiejszy sposób wzruszyć ramionami; nie, nie będzie.

Oddychała płytko i delikatnie, bardzo rzadko. Starała się dopasować wszystkie swoje wdechy do jego wdechów i przesadnie nie krztusić, to byłoby niegrzeczne, jeszcze przestałby palić, a po tym, jaki był dla niej miły, zasługiwał przynajmniej na tyle.

Wpatrywała się w żarzący się tytoń, unoszącą się z niego smugę cienia, aż kolory zaczęły wykrwawiać się z główki fajki na zewnątrz i zdała sobie sprawę, że złapał ich zmierzch.

— Nie jest panięka przypadkiem głodna? — zapytał pan Lasse, strzepując popiół.

— Cóż, ja… — zaczęła z wahaniem; myśli o jedzeniu odeszły gdzieś bardzo daleko.

— Nic nadzwyczajnego to to nie jest — przyznał, sięgając po worek. Anna obserwowała, jak zmienia się jego kształt, kiedy tak nim potrząsał — trochę sera, wczorajszy chleb. I mam jeszcze kilka gråstenów***.

Brzmiał na tak zawstydzonego, że zrobiło jej się głupio. Była tylko pasażerką na gapę, obiecał ją podwieźć i nie był jej winny nic poza tym, a już na pewno nie przeprosiny za jedzenie, na które sam zapracował.

— Właściwie bardzo chętnie się poczęstuję. — Uśmiechnęła się najlepiej, jak ją uczono, i przysunęła jabłko do nosa. Było lekko obite, słodsze w tym miejscu, cierpkie w innych i próbowała wyobrazić sobie, czy zrobiony z niego cydr smakuje podobnie, bo nigdy nie pozwolono jej tego sprawdzić. Otarła sok z brody rękawem; nawet jeśli zostawiła jakiś ślad, ukryła go ciemność. Cisnęła ogryzek najdalej jak mogła, aż w ślad za nim uniosła się końska głowa, a Annę zabolał bark. Było w tym wszystkim coś upajającego.

Pan Lasse kroił swoje jabłko w powietrzu, żółto-czerwone i soczyste. Jadł je prosto z noża, aż zrobiło się zupełnie czerwone, wtedy poklepał konia po szyi i podsunął mu resztę pod chrapy.

— Niech sobie panięka nie myśli, może i tak się zachowuje, ale głodny nie jest. — Poklepał się po brzuchu. — Karmię go lepiej niż siebie.

Wcale nie myślała.

Przyjęła od niego kubek z wodą i kilka plastrów sera zawiniętych w papier. Był kruchy, skrzypiał w zębach. Dopiero po kilku kęsach zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo jest głodna, ale to uczucie szybko zanikło; jedzenie zapewniło jej rozproszenie tylko na kilka chwil.

Zostawiła kromkę chleba dla konia, zaśmiała się, kiedy wychyliła się ze swojego miejsca, a mleczny pysk połaskotał jej palce i ostrożnie, pytająco wyciągnęła rękę, żeby dotknąć gwiazdki na czole, a później zamarła, bo jej wzrok padł na miejsce, w którym rozwidlała się ścieżka, w półmroku majaczył kształt słupa milowego i droga przestała wydawać się tak jasna, jak wcześniej.

— Którędy do Greverud? — próbowała zapytać możliwie niezobowiązująco.

— W lewo. A tam — pan Lasse zrobił krok w jej stronę, odwrócił się. Wyciągnął przed siebie dłoń, machnął w prawo — za jakieś ćwierć mili jest gospoda, jak się tam panięka zatrzyma na noc, to z rana na pewno znajdzie się ktoś, kto paniękę do samego Rosendal zabierze, stamtąd już niedaleko.

Ćwierć mili. Anna pokiwała głową, odruchowo poruszyła palcami w butach, próbując wyczuć odciski. Ścieżka była twarda, prosta. Jeśli nie będzie z niej zbaczać, nie straci świateł z oczu. Zdąży w pół godziny? Nie, zaraz – torba. Zacisnęła palce, rozprostowała. A więc godzina?

— Bardzo panu dziękuję — powiedziała, oddając mu manierkę w nadziei, że jej nie zatłuściła. Kiwnął głową.

— Musi panięka uważać, niebezpiecznie jest podróżować samotnie.

Wiedziała o tym,  o c z y w i ś c i e ,  że wiedziała, ale jaki miała wybór?

Pomyślała o trollach, do których mrok upodabniał każdą gałąź, każdy kamień; skostniałe, ciemne i rozmazane. Ćwierć mili. Pomyślała o tym, że jeśli innym nocny las kojarzy się z tym samym, być może nikogo w nim nie spotka. Nie była pewna, co by wolała.

Wzięła głęboki oddech, ściągnęła z ramion koc, ugięła kolano i zaczęła go składać. W powietrze wkradł się chłód. Dotknęła szyi, żeby upewnić się, że rzemyk wciąż na niej wisi, delikatnie musnęła wypukłość kryształu na mostku. Wolną dłoń wyciągnęła w stronę torby.

— No nic. — Pan Lasse klepnął się w kolana i wstał. — Jak teraz się zbierzemy, to pewnie dojedziemy do dziesiątej, jeszcze będzie miała panięka okazję porządnie się wyspać.

Anna zamarła z palcami na rączce torby. My.

— Lubi pan czekoladę? — zapytała, jakby od początku tylko po to zamierzała do niej sięgnąć.

Uśmiechnął się tak ciepło, wszystkimi zmarszczkami, że poczuła się, jakby wypiła właśnie cały dzbanek – nie, cały  f a v n ****  gorącej czekolady.

— A, chętnie się dowiem.

Budynek wcinał się przytłumionymi światłami w pobocze drogi. Z daleka zlewały się w jedno, te na piętrze zgasły, kiedy wóz się zbliżył, zupełnie jakby goście czekali z pójściem spać aż do ich przyjazdu.

Za ladą stała kobieta z obfitym biustem, przy jedynym zajętym stoliku na wpół siedział, na wpół leżał mężczyzna. Miał włosy w kolorze piwa w kuflu, który obracał w dłoniach, płomień świecy odbijał się od szkła i malował w nich refleksy. Anna nie umiała powiedzieć, czy są bardziej rude czy blond, może coś pomiędzy, jak jabłko, które właśnie zaczęło tańczyć w jej żołądku hallingdans*****, bo przede wszystkim były proste i płynnie przechodziły w bokobrody na policzkach.

Świat zaczął niebezpiecznie się przechylać, ale zanim zdążył się przewrócić, podparło go ramię pana Lassego. Oparł się o blat i pochylił w stonę mężczyzny, zasłaniając go przed nią. Z tej odległości ich głosy nie były głośniejsze niż szmer nafty za okopconym kloszem lampki na ladzie.

— Co tak stoi? — zapytała karczmarka; ona z kolei brzmiała przesadnie głośno.

— Och, ja? — Anna się otrząsnęła, zrobiła krok w jej stronę, próbowała nie patrzeć na wszystkie jej falujące kształty, tylko w twarz, nieufne oczy, wykrzywione usta. — Chciałam zapytać o wolny pokój. — Na górze zaszurały meble, rozległ się i ucichł odgłos kroków, lampa smoliła, mężczyźni wciąż rozmawiali, kobieta nagle się schyliła, ale nie odpowiedziała. — Zapłacę!

— No raczej, że zapłacisz — fuknęła, prostując się. O blat uderzyła wyświechtana książka. Pośliniła palec, przerzuciła kilka kartek. — Płatne rano, przy wyjeździe. Pościel chce? — Zmieszana Anna skinęła głową, a wtedy kobieta dopisała coś, czego nie była w stanie rozczytać, w ostatniej rubryce. — Śniadanie?

— N-nie, dziękuję.

— Dwa speciedaler.

Zatrzasnęła książkę tak mocno, że płomień się zachwiał. Zachwiała się też Anna, robiąc ostrożny krok do tyłu, niepewna, co powinna teraz zrobić. Po chwili namysłu postanowiła zapytać o klucz.

—  K l u c z  — powtórzyła kobieta, jakby nie mogła się zdecydować, czy się obrazić, czy roześmiać. Anna z frustracją wypuściła powietrze.

— Tak,  k l u c z  — burknęła, robiąc nieznaczny gest dłonią, jakby przekręcała go w zamku. — No wie pani, żeby otworzyć i zamknąć pokój?

— Otwarty to on już jest, a zamknąć można na skobel, od środka, jak się czegoś boi.

Do chwili, gdy to powiedziała, Anna nie sądziła, że ma jakieś powody się bać.

Zerknęła w stronę stolika i zobaczyła, jak pan Lasse zmierza w jej stronę, krok miał sprężysty, podłogowe deski delikatnie skrzypiały mu pod butami.

— Z samego rana Jarl paniękę zawiezie — powiedział głośno, wskazując na mężczyznę, który zmienił pozycję i siedział teraz wyprostowany przed pustym kuflem. Anna z ulgą zauważyła, że bokobrody są tylko częścią zarostu i na szczęce łączą w brodę, i wszelkie skojarzenia przestały być niepokojące. Nieznacznie uniosła dłoń, ale nawet na nią nie spojrzał. Pan Lasse ściszył głos: — Ma mu panięka zapłacić nie więcej niż koronę.

Anna powoli sięgnęła do torebki, starając się oszacować, ile wobec tego powinna zapłacić  j e m u ,  ale on z uśmiechem potrząsnął głową.

— Wie panięka, ile kosztuje czekolada?

Nic. Dużo. Nie miała pojęcia w żadnym kolorze.

— Ja wiem — powiedział — więc możemy się umówić, że jesteśmy kwita. Poza tym bardzo miło się z panięką podróżowało.

— Mnie też było bardzo miło — odparła Anna szczerze i ucieszyła się, że nie zjedli całej tabliczki, bo był taki skromny i podziękował już po jednym pasku, bo dzięki temu resztę czekolady mogła mu zostawić pod kocem, gdzie powinien ją znaleźć, zanim zrobi to poranne słońce.

— Kto wie, może niedługo nasze drogi znów się skrzyżują? — Dopiero teraz ściągnął czapkę, chociaż już dawno weszli do środka. Zrobiło jej ciepło na tę oznakę szacunku, na który nie zasłużyła wcale swoim pochodzeniem. — Tymczasem życzę wszystkiego dobrego.

Anna odprowadziła go wzrokiem do drzwi, a później jeszcze kawałek przez okno. Patrzyła, jak wsiada na kozła, ściąga lewą dłoń. Pewnie cmoknął, bo koń powoli skręcił. Dotarło do niej, że nie zapytała nawet, jak ma na imię. Światło zawieszonej przy wozie latarni przypominało samotnego świetlika, a później rozpłynęło się w ciemności i Anna nagle poczuła przeraźliwą samotność, mimo że wokół niej znajdowali się inni ludzie, tuż obok.

Wdrapała się za karczmarką na górę i od progu przyglądała się, jak szybkimi, sprawnymi ruchami ścieli łóżko. Sflaczałą poduszkę strzepnęła przesadnie mocno, poszewka przy oderwanym guziku załopotała jak żagiel, a w powietrze wzbiło się samotne piórko.

— Może zostawić mi pani świecę? — zapytała. — Do czytania — dodała pospiesznie, bo przecież nie miała się czego bać, miała… skobel.

Kobieta spojrzała na nią jak na wariatkę, ale kiedy Anna wyłuskała z portmonetki garść ører, rzuciła tylko:

— Niech tylko nie zapomni zdmuchnąć.

Kiedy wyszła, Anna rzuciła się na łóżko i wylądowała twarzą w dół jak rozgwiazda. Materac pod nią niebezpiecznie się ugiął, później zatrzeszczał, a na koniec przechylił, ale ostatecznie łóżko przesunęło się tylko o kilka tommer.

Leżała długo i niespokojnie, nasłuchując odgłosu wiatru za oknem i skrzypienia schodów. Później usłyszała kroki i trzaśnięcie drzwi, być może to ten cały Jarl postanowił położyć się spać. Próbowała na podstawie tego obliczyć, o której planował wstać i kiedy powinna być gotowa  z  s a m e g o  r a n a .  Szósta brzmiała okrutnie. Może siódma? Dziesięć godzin. Potrzebowała w ogóle spać tak długo?

Dopiero, kiedy zaczęło jej brakować powietrza, odważyła się obrócić na plecy, chyba wciągnęła nosem kolejne pióro. Otworzyła oczy, ale po chwili wahania znów je zamknęła. Może jeśli zaśnie teraz, wstanie wcześniej i zdąży przygotować się, zanim Jarl zapuka do jej drzwi.

Westchnęła. Kogo ona próbowała oszukać? Nie umiałaby wstać wcześniej nawet, gdyby od tego zależało jej życie. Czy w takim razie przebieranie się w koszulę nocną w ogóle miało sens?

Ledwie ta myśl zdążyła wybrzmieć, jej dylemat rozpłynął się w niebyt, bo ze zgrozą uświadomiła sobie, że nawet  n i e  m a  ze sobą koszuli nocnej. W torbie podręcznej miała tylko papeterię, książki, między którymi nie potrafiła się zdecydować, perfumy, dwie tabliczki czekolady – no, teraz już jedną – talię kart, migdałowy olejek do rąk, rękawiczki na zmianę, zapasowe wstążki do włosów, lusterko z pudrem i cały stosik chusteczek do nosa, na wszelki wypadek.

Bielizna nie była podręczna.

Jęknęła.

Najwyraźniej była skazana na spanie w podróżnych ubraniach, w których na dodatek będzie podróżowała jeszcze kolejnego dnia. To znaczy mogłaby, oczywiście, się z nich rozebrać – gdyby tylko samodzielne ubieranie się nie zajmowało tyle czasu. Gdyby umiała wiązać gorsety chociaż w jednej setnej tak dobrze jak Øydis. Gdyby potrafiła je przynajmniej odpowiednio luzować.

Mogła w każdym razie trochę się umyć.

Rozejrzała się w poszukiwaniu miednicy, pokrętnie mając nadzieję, że jej nie znajdzie, bo wtedy nie musiałaby stawać przed podobnymi dylematami, ale ona bezczelnie tkwiła na krześle w rogu pokoju. Kiedy zanurzyła w niej dłonie i spryskała twarz, lodowata woda wbiła się w skórę jak paznokcie.

Nie znalazła ręcznika, musiała wytrzeć się rękawem.

Bez sensu.

Wtuliła dłonie pod pachy i pospiesznie ruszyła w stronę łóżka. Zgrabiałymi palcami odsunęła kołdrę, chwyciła Opowieść o dwóch miastach i ostrożnie wczołgała się pod pierzyny. Wciąż nie zrobiło jej się wystarczająco ciepło, ale musiała się odkryć, żeby zapalić kolejną świecę. Równie dobrze mogła znaleźć stronę, na której ostatnio skończyła, jeszcze gdzieś między zamkowym dziedzińcem a stacją w Arendal, równie odległym co w chwili, kiedy wysiadła na dworcu w Mariefred.

Miała wrażenie, że od tego czasu zdążyły minąć całe wieki. Czy ten dzień naprawdę był tak długi?

Zapatrzyła się w sufit, sęki w kilku miejscach przypominały twarze. Wzdrygnęła się i energicznie ułożyła książkę na kolanach, przesunęła świecę w swoją stronę.

Równie dobrze mogła przekonać się, czy Dickens zrobi dokładnie to, czego Anna obawiała się od początku i nie da Sydneyowi odpowiednio szczęśliwego zakończenia.

Przewróciła stronę. A później jeszcze jedną, i jeszcze, aż dotarła do księgi trzeciej i zostało jej mniej niż dwieście stron do końca. Rzuciła kontrolne spojrzenie na świecę, nadpaloną do połowy, potarła powieki, szczypiące, ale wciąż nieznośnie lekkie. Rozdział piętnasty. Kroki… milkną… za chwilkę… na zawsze…

PUK-PUK — ŁUP!

Zerwała się z łóżka, w panice rozejrzała się wokół. Jedna noga łóżka musiała się wreszcie poddać, bo jej głowa znajdowała się zdecydowanie niżej niż nogi, przed oczami miała oczko w lewej pończosze, która wystawała z plątaniny pościeli. W ciemności majaczyły drzwi, które zdawały się wypaczać od każdego uderzenia, na krześle przy łóżku dymił ogryzek łojowej świecy.

— Zdmuchnęłam świecę! — zawołała.

— Ee… — odparł głos po drugiej stronie, szorstki jak chrzęst kół powozu na żwirze. — Jedziemy.

Walenie do drzwi ustało.

Anna zbiegła po schodach, ciężar walizki ciągnął ją w dół tak szybko, że musiała przeskakiwać po dwa stopnie na raz, żeby za nią nadążyć. Starała się nie przełykać śliny, bo wnętrze jej ust smakowało sianem. Fu.

— Zatrzymała się przed ladą i pozwoliła, żeby monety stoczyły się z jej dłoni, czekała, aż przestaną się turlać, zastanawiając się, czy ich brzęk zadziała lepiej niż dzwonek i przywoła karczmarkę. Nie zrobił tego, więc ostrożnie przesunęła je po blacie i wsunęła pod okładkę księgi rachunkowej, żeby nie rzucały się w oczy, ale wciąż dało się je zauważyć.

—  Do widzenia? — rzuciła niepewnie.

— Płatne z góry — burknął na powitanie jej nowy towarzysz podróży. Nie przedstawił się, więc ona też tego nie zrobiła; i tak wiedziała już, jak ma na imię. Wsunęła koronę w wyciągniętą w oczekiwaniu dłoń, było w niej coś tak natarczywego, że ucieszyła się, że wyciągnęła pieniądze wcześniej i nie musiała robić tego przy nim.

Przytrzymał jej palce i bezceremonialnie wciągnął ją na kozła, kufer obił jej kolana. Słyszała, jak wszystko się w nim przewraca i miesza, kiedy Jarl go uniósł i nakreślił nowy wzór rozpruć na pończosze, poczuła to nawet przez materiał getrów, zanim cisnął na tył wozu.

— Markotnaś coś — zauważył oskarżycielsko.

— Tylko senna — wymamrotała Anna. Spała… ostatni raz prawie dobę wcześniej. Chyba. Wciąż było ciemno. — Która godzina?

— Za trzy sekundy czwarta dwadzieścia osiem.

Anna zacisnęła usta w wąską kreskę i przełknęła bardzo złośliwą odzywkę. Nawet, jeśli nie wiedział, po co być od razu takim gburem i prostakiem. Przesunęła się w prawo, był znacznie szczuplejszy od wszystkich innych woźniców, obok których siedziała – a było ich dwóch – więc między nimi zostało zaskakująco dużo wolnej przestrzeni. I dobrze.

Wykorzystała moment, kiedy schylił się po lejce, żeby mu się przyjrzeć. Był o wiele młodszy niż wydawało jej się wieczorem, nie aż tak jak Dieter, ale zdecydowanie nie wyglądał, jakby przekroczył trzydziestkę. Miała wrażenie, że pod zarostem ukrywa wiek.

Dwoma palcami przygładził zarost po obu stronach ust i odwrócił się w jej stronę, więc Anna natychmiast wlepiła wzrok w ciemną drogę, na tle której odcinał się jasny koński zad. Bat trzasnął, uderzył z taką siłą, że przez chwilę wydawało jej się, że słyszy wystrzał z pistoletu.

Jarl rozparł się wygodniej, rozłożył nogi tak szeroko, że trącał kolanem jej udo nawet, kiedy wcisnęła się w bok wozu. Kiedy koło podskoczyło na wyboju, skorzystała z okazji, żeby trącić go w łydkę czubkiem buta na znak protestu.

— To raczej nie pański koń jest odpowiedzialny za dziury w drodze — zauważyła, kiedy znów uniósł bat. Obrzucił ją spojrzeniem, pod którym poczuła się mała i obślizgła, ale opuścił rękę.

— Wrażliwa się znalazła — sarknął pod nosem. — Co ty, z Nordhuldry jesteś, że tak się przejmujesz? To tylko zwierzę.

Jego kolano naparło mocniej, złośliwiej, zagarnął dla siebie jeszcze więcej miejsca, Anna aż sapnęła i nagle zupełnie przestało jej przeszkadzać, że ostatni raz zęby myła poprzedniego i w zdecydowanym pośpiechu.

Po namyśle uznała, że nie wie, co w tym całym Jarlu wcześniej kojarzyło jej się z Nim. On był dżentelmenem. Cóż, przynajmniej do czasu, ale w Jego wydaniu nawet groźba śmierci stawała się dziwnie elegancka i – och, jak Anna nie znosiła faktu, że samo wspomnienie o Nim sprawiało, że wydawała się sobie coraz słabsza, jakby zapadała się w sobie.

— Ale od narzeczonego to chyba nie uciekasz, co?

— Co? — Zesztywniała. To było kolejne słowo, którego nie miała śmiałości używać, nawet w myślach, bo bagaż, które za sobą niosło był cięższy od wszystkich kufrów, które być może dotarły już do Niemiec albo kto wie, może dryfowały sobie beztrosko po Morzu Bałtyckim albo, co właściwie bardziej prawdopodobne, biorąc pod uwagę wszystko to, co w nich było – zwiedzały jego dno. — Nie!

Przed Nim najwyraźniej nie dało się uciec, każde krumkake wyglądało, jakby miało smak jego ust, każde duńskie „r” raniło, nawet to najmiększe, jak u lorda Peterssena albo pełne kpiącego szacunku kapitana Madsena, a białe rękawiczki wydawały się bezpieczne wyłącznie na kobiecych dłoniach.

— Jedną taką już wiozłem, brata mówiła, że chce odwiedzić. — Jarl pociągnął nosem. Anna się wzdrygnęła. Miała wrażenie, że słyszy, jak coś się odrywa i spływa do gardła. — Taki z niego był jej brat, jak ze mnie król, tak ci powiem.

Anna przez chwilę wierciła się na twardej ławie, jeśli chciał, mógł to sobie nawet zinterpretować jak potakujące kiwanie głową, aż udało jej się wsunąć stopę pod krawędź kufra i skrzyżować nogi w łydkach, co pozwoliło jej jeszcze odrobinę się odsunąć, nie na bezpieczną odległość, ale zawsze. Przytuliła plecy do oparcia, dłonie splotła na kolanach, nieznacznie odwróciła głowę, udając, że zainteresowała ją umykająca gospoda i przerzedzające się drzewa.

— A ten jej narzeczony to ją bił podobno — w tonie Jarla pojawił się niesmak, który czuła w ustach — ale wiesz, co ci powiem?

— Pewnie zaraz się dowiem — odgadła we wnętrze dłoni, którą stłumiła ziewnięcie.

— Jak bił, to widocznie miał powody.

— …ach. — Tym razem Anna zdecydowała się już całkowicie otwarcie, nieelegancko ziewnąć; wszystkie lata, podczas których tłoczono jej etykietę do głowy i zaskoczenie nie pozwoliły na komentarz. Obręcz, która wcześniej zaciskała się wyłącznie na brzuchu, objęła też gardło. Powietrze było zimne, smakowało lodem, który czuła w środku, aż zabolały ją zęby.

Mocniej otuliła się płaszczem, podciągnęła rękawiczki wyżej na nadgarstki. Opuściła głowę i wbiła podbródek w mostek, na którym pulsował tępo kryształ.

Śniło jej się, że znów zamarza, ale tym razem, zamiast śpiewać, troll uderzył ją kamienną pięścią prosto w mostek. Obudziła się z kołaczącym sercem, spocona jak mysz.

— Jesteśmy na miejscu — burknął Jarl. Biorąc pod uwagę, jak blisko znajdował się jego łokieć, Anna miała powody przypuszczać, że śniła na jawie.

— Dziękuję — wymamrotała, pospiesznie wstając i chwytając za rączkę torby. Otrzepała spódnicę i już chciała zeskoczyć z kozła, ale ciężar torby sprawił, że zawirowała kilka razy, zanim wreszcie się zatrzymała i prawie przewróciła, więc ostatecznie zdecydowała się zejść na ziemię samodzielnie. Nogi miała jak z waty.

— Zapomniałaś czegoś. — Oślepiło ją bielejące nisko nad horyzontem słońce, uniosła rękę i zmrużyła oczy pod ciężkimi powiekami, żeby oswoić się ze światłem. Jarl uniósł torbę jedną ręką niepojęcie dla niej wysoko. — Za sześć speciedaler mogę ci ją ponieść.

— To pół korony! — zatchnęła się, tak naprawdę nie do końca oburzona, bo przede wszystkim czuła dumę z tego, jak dobrze zaczęła już sobie radzić z pieniędzmi. Pół korony i pół stawki, którą ustalił z nim pan Lasse. Poza tym sama wgramoliła się z torbą do pociągu, a później z niego wygramoliła, udało jej się nawet wejść z nią po schodach w gospodzie – i później prawie na niej zjechać – więc da sobie radę do drzwi. — Nie zapłacę tyle.

— Nie to nie. — Wzruszył ramionami, a później dwie rzeczy stały się jednocześnie, torba wylądowała w przydrożnym pyle, a koń ruszył z kopyta. Wszystkie dźwięki wlały się w jedno: trzask bicza, tętent kopyt, jej pełen protestu krzyk i brzęk tłuczonego szkła. Materiał torby był gruby, zdążyła jeszcze usłyszeć pogardliwe „do widzenia”, zanim zobaczyła, jak na linii szwów ciemne liście haftowanych kwiatów więdną w mokrych plamach. Powietrze wypełnił mdlący zapach wszystkiego naraz, fiołków i róż, i może to sobie wmówiła, ale mogłaby przysiąc, że czuje nawet migdały.

Do widzenia. Dobre sobie.

— Oby nie! — krzyknęła za nim bez większej nadziei, że ją usłyszy.

Cóż, przynajmniej była na miejscu.

Schyliła się po torbę, zatoczyła pod jej ciężarem, i zrobiła kilka niepewnych kroków w stronę porastających pobocze wrzosów. Wsuwały się pod spódnicę i przez dziury w pończochach łaskotały w łydki. Zmrużyła oczy, obrzuciła spojrzeniem płaski teren.

Tylko… gdzie właściwie było  t o  m i e j s c e ?

_______________ 

Pott – dawna norweska jednostka objętości, w 1875 r. wynosiła 0,965 litra.

** Marka (mark) - dawna norweska jednostka wagi, w 1875 r. wynosiła 250 g.

*** Gråsten – gatunek jabłka nazwany na cześć duńskiego miasta Gråsten, z którego pochodzi. W Norwegii pojawił się ok. 1792 r., wykorzystywany jest głównie do produkcji cydru.

**** Favn (sążeń) – dawna norweska jednostka długości i objętości, używana do dziś do pomiaru objętości drewna opałowego, gdzie wynosi 2,232 m².

***** Hallingdans – ludowy taniec norweski o elementach akrobatycznych, tańczony zwykle solo przez mężczyzn przy akompaniamencie ludowych skrzypiec.


Nie mam pojęcia, czemu te podróżne rozdziały wychodzą takie długie, może to te norweskie odległości xD

W każdym razie trasę Anny rozpisałam sobie bardzo ramowo na mapach Google, w rzeczywistości obejmuje odcinki Göteborg — Sponvika (do granicy), a później Sponvika — Oslo (którego położenie na mapie odpowiada mniej więcej opkowemu Rosendal). Wyszło mi ok. 200 + 130 km, więc jeśli wliczymy w to pociąg gnający z zawrotną prędkością 40 km/h i dłuższą pieszą wędrówkę, to chyba da się taką trasę przebyć wozem w dobę. Całość rowerem zajęłaby podobno jakieś 18 godzin, więc kto wie.

Most w lesie widzę mniej więcej tak. I mam nadzieję, że wybrzmiało to wystarczająco mocno, nie spanikowała ze względu na to, jak wysoko się znajdował, tylko przez sam fakt, że znajdował się nad rzeką. (A 30 stóp to około 10 metrów, ale to matematyka Anny, ja uważam, że raczej było ich trochę więcej.)

I linkuję norweską piosenkę o babie z kijem, ogólnie jest o… babie z kijem, która między innymi skacze przez rzekę, w sumie teledysk najlepiej wszystko opowiada. Linkuję też hallingdans, bo jeden, że jest naprawdę dość imponujący, i dwa, w sumie tylko szukałam jakiegoś lepszego, bardziej norweskiego i nieanachronicznego odpowiednika tanga, a skończyło się na tym, że w mojej głowie zrobił się z tego opisu mem.

2 komentarze

  1. Cóż, ten rozdział faktycznie jest troszeczkę długi i nie wiem, osobiście miałam trochę trudności z dotarciem do końca, jednak nie potrafię wytłumaczyć dlaczego (może to dlatego, że naprawdę żal mi Anny, nie rozumiem jak Elsa mogła ją zostawić i w ogóle nie wiem za bardzo o co chodzi (może Elsa wcale ją tak sama z siebie nie zostawiła...)).

    Lars to spoko gość, a Jarl... no cóż, osobiście niestety sama spotykam dużo takich jarlowych ludzi i wcale się nie dziwię Annie, że nie chcetego „do widzenia”.

    (A piosenka jest eeee.... specyficzna? Nie wiem, słuchając jej i oglądając teledysk czułam się niego zażenowana — ale hallingdans faktycznie jest świetny!).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeju, wiem, trudno było mi wyważyć jego długość, jakoś sam się tak rozrósł, bo olanie podróży Anny do Rosendal jeszcze bardziej by wszystko skomplikowało i sama bym się we wszystkim później pogubiła D:
      Do Elsy i jej motywów wrócimy lada chwila, jeszcze w międzyczasie planuję backstory – mam nadzieję, że wtedy wszystko się wyjaśni

      Lars pojawił się trochę niechcący, jako taka przeciwwaga do postaci Jarla, którą miałam w głowie od początku, bo Anna zasłużyła, żeby spotkać trochę porządnych ludzi :C

      Z piosenką o babie totalnie się zgadzam, wybrałam akurat ją wyłącznie dlatego, że była w niej mowa o rzece i pasowała mi do kontekstu xD

      Usuń