_______________
„MAM NADZIEJĘ, że ten list zastanie cię w dobrym zdrowiu”, zaczęła swój list Anna, wyobrażając sobie, że kiedy Kristoff go odbierze, będzie zupełnie odwrotnie, bo w rzeczy samej powinien czuć się, jakby u m i e r a ł .
Ale wyłącznie z tęsknoty.
I może jeszcze z nudów, w końcu bez niej czas musiał płynąć o wiele wolniej. Wcześniej mógł nie zwrócić na to uwagi, ale bez Anny każda chwila zwyczajnie się przeciągała i ciągnęła w nieskończoność, co – być może (z pewnością) – miało coś wspólnego z ziejącą pustką w jego piersi.
Naprawdę minęły dopiero dwa tygodnie, od kiedy widzieli się po raz ostatni?
Czas liczony tønner piwa i długością zarostu dziwnie się rozciągał w wyobraźni Anny.
Kristoff powinien wyglądać okropnie – to jest, o k r o p n i e w bardzo przystojny i męski sposób. Broda na pewno nie byłaby zamierzona – w końcu zajmowałyby go ważniejsze rzeczy niż golenie się – ale nadawałaby mu cech tragicznego bohatera powieści, odrobinę bajronicznego. Pewnie pachniałby… górsko, dziko i świeżo (no, może nie do końca), bo nie mogąc znaleźć sobie miejsca, niewiele myśląc wybrał się w góry, co można byłoby dodać do niewiarygodnie długiej listy głupich rzeczy, do zrobienia których nakłoniła go Anna i—
Zatrzymała się gwałtownie i zatoczyła pod ciężarem torby. Z każdą milą była coraz cięższa. Szła już na tyle długo, że snująca się w powietrzu poranna mgiełka zaczęła się rozpraszać, delikatna i rozmigotana niczym krynolina.
Co, jeśli n a p r a w d ę to zrobił i wcale nie zatrzymał się w Grimstad, tylko po procesie od razu wrócił do domu, do Wioski Wydobywców albo jeszcze dalej? A jeśli… jeśli został w Arendal? Przypomniała sobie o gospodzie przy Dynevoll, w której nocowali, i o kobiecie o czerwieniących się kusząco ustach, którą widziała po drugiej stronie ulicy.
Nieprawda — zbyła nieprzekonująco tę myśl i przeniosła ciężar ciała na palce. Poczuła, jak coś bardzo lepkiego, bardzo ciepłego i przede wszystkim bardzo bolesnego odrywa się od lewej pięty. Odłożyła torbę, schyliła się, żeby poluzować sznurówki i z trudem wyprostowała z powrotem. Ręce zawisły jej wzdłuż boków, niezgrabne i ciężkie jak worki z piaskiem.
Przecież wiedziała, że tak jest.
Nawet łagodny, słodki Eugène miał inną, jakąś szansonistkę, ale kiedy to się wydało, tłumaczył, że chodzi tylko o potrzeby cielesne, że Roszpunkę kocha szlachetną i piękną miłością, i że chciał jej takich rzeczy oszczędzić.
Może cała ta wyprawa miała koniec końców okazać się tylko daremnym wysiłkiem, bo co jeśli Kristoff właśnie jadł śniadanie przy jednym ze stołów z blatem pełnym rys i nacięć, z okrągłymi śladami po gorących naczyniach, a jego kolana stykały się z czyimiś innymi kolanami, i może mu się to podobało, może nawet nie czuł się winny – zresztą czemu by miał, przecież to nie zraniłoby Anny, przecież nigdy się nie dowie, że jego kolana (albo jakakolwiek inna część ciała) dotykały innej kobiety, bo Anny nie było, Anna miała być w Baden, miała być kimś zupełnie innym, a poza tym kazano trzymać mu się z daleka, i może nawet zaczął w końcu wierzyć, że tak będzie dla niej najlepiej.
Nawet Heathcliff nie ożenił się z Cathy, chociaż prosił: „Pozostań przy mnie na zawsze – przybierz, jaką chcesz, postać – doprowadź mnie do obłędu, tylko nie zostawiaj mnie samego w tej otchłani, gdzie nie mogę cię znaleźć! O, Boże! To się nie da wypowiedzieć! Nie mogę żyć bez mego życia. Nie mogę żyć bez mojej duszy!”*.
Ale przecież nie wybrał Isabelli po to, żeby skrzywdzić Cathy, tylko na złość Edgarowi, nie kochał jej i wiedział, że Cathy o tym wie.
A co wiedziała Anna?
Cóż, przede wszystkim to, że jeśli teraz naprawdę nie zastanie Kristoffa w Grimstad, to sama będzie sobie winna. To znaczy wina w przeważającej mierze leżała po jej stronie. A właściwie tylko częściowo. W niewielkim stopniu.
Praktycznie wcale.
Musnęła kryształ na szyi, grzał mocniej niż słońce, od którego pod kapeluszem pociło się jej czoło. Pomyślała o tym, że jeśli miłość mogła być tak silna i wystarczająco prawdziwa, żeby roztopić lód w sercu, musiała być też za wielka, żeby kiedykolwiek mógł być bez niej szczęśliwy.
„Miłość powinna spaść wśród gromów i błyskawic jak huragan, który z niebios wtargnąwszy nagle w życie tratuje wszystko, porywa ludzkie postanowienia, jak liście, i serce pociąga za sobą w otchłań”**.
Mamma, która raczej nie czytywała francuskich powieści (ani nic ciekawego w ogóle, jeśli o to chodzi), zawsze powtarzała, że miłość przychodzi powoli, żeby w końcu rozkwitnąć jak kwiat. Ale co innego mogła powiedzieć, skoro jej małżeństwo zaaranżowano, kiedy była młodsza od Anny i dwadzieścia lat później najwyraźniej wciąż jeszcze na coś czekała.
Zapatrzyła się w przestrzeń. Promienie pnącego się coraz wyżej słońca zdawały się lgnąć do skóry, oblepiając ją warstwą zimnego potu. Miała ochotę rozebrać się z płaszcza i kapelusza, ale gdyby to zrobiła, musiałaby już nieść trzy rzeczy, a ręce miała tylko dwie.
Po chwili wahania rozpięła guziki, uważając, żeby nie dotknąć tłustej plamy, którą zostawiła na pole przesiąknięta perfumami torba, obijająca się o biodra i kolana przy każdym kroku.
Przez to wokół pachniało bardziej wiosną niż jesienią, smugi światła przeświecające między krzewami i paskujące wypłowiałą ścieżkę zdawały się gęste i złociste jak miód.
Z trudem dźwignęła torbę, po tym, jak na chwilę ją odstawiła, wydała się jeszcze cięższa, coś nieprzyjemnego obróciło się pod skórą na wysokości łokci, i postanowiła, że będzie szła tylko po jasnych plamach, wtedy przynajmniej nie będzie patrzeć w górę i przeklinać herr Moena, który obiecywał płaski teren, i swoją własną nieuwagę, bo dopiero po wspięciu się na kolejny pagórek wysokości co najmniej dwóch Oakenów uświadomiła sobie, że widda jest płaska, bo drzewa praktycznie jej nie porastają wyłącznie dlatego, że znajduje się n a d i c h p o z i o m e m .
Bez większej nadziei dmuchnęła na posklejaną grzywkę i opadające nisko rondo kapelusza, jakby w ten sposób mogła je przekręcić.
Wydawało jej się, że w oddali majaczą białe mury, zasłonięte przez – to chyba były jabłonie, w baronii był kiedyś mały sad, albo o, topole, przecież lubiła topole.
Nie, nieprawda. Miłość przychodziła jak fala przypływu, której nie można się oprzeć, zwłaszcza, jeśli nie potrafi się pływać, miała wysoką postać, ciepły głos i spojrzenie, i zapach renifera.
W zamyśleniu prawie zderzyła się z kutą bramą, gdyby nie trzymała przed sobą torby jak rozmokłej, nieporęcznej tarczy, pewnie w najlepszym wypadku nabiłaby sobie guza, a w najgorszym straciła zęby.
Rzuciła spojrzenie przez ramię, na całą drogę, którą przeszła, próbując odnaleźć miejsce, w którym zostawił ją Jarl i zastanawiając się, ile czasu zajęłoby przejechanie wozem, i czy o tym wiedział.
— Dzień dobry?
Jej głos zmienił się w oddech, a oddechy w nierówne drżenie, które wciekało między kraty. Zza nich echem odbijały je bielone ściany baronii, lśniące jak lukrowane ciastka.
Czekała.
Czekała, rozpaczliwie starając się zapanować nad oddechem. W plecy uderzył ją delikatny podmuch wiatru, przyniósł odgłosy rozpoczynającej się we dworze pracy i słodką woń pieczonych jabłek; mdławy zapach zmieszanych perfum zlał się z zapachem jej własnego potu, położyła dłoń na przęśle, coś szarpnęło się jej w piersi, zupełnie, jakby właśnie ścisnęła w palcach serce i zdała sobie sprawę, że ogarnia ją panika, bo nikt nie przychodził – nikogo nie było? Niemożliwe, przecież słyszała głosy – ale wtedy brama ustąpiła, jakby była zaczarowana jak lodowy pałac Elsy. Cóż, w każdym razie wydawała się w tej chwili równie nierzeczywista.
Postąpiła niepewny, rozchwiany krok do przodu, czuła się jak pijana. Z ulgą przyjęła fakt, że wydeptana ścieżka szybko ustąpiła miejsca suchej trawie, bo nie widziała przynajmniej, jak krzywo idzie.
Pokonała pusty dziedziniec, zbliżyła się do budynku, jej spojrzenie prześlizgnęło się po pożółkłych od wpadającego przez koronkowe dziurki słońca firankach.
Pod nogami przemknął jej szylkretowy kot szorujący brzuchem po ziemi, ale szybko czmychnął, kiedy tylko zrobiła ruch w jego stronę. Poza nim było pusto.
Niemożliwe, żeby nikogo nie zastała. Nawet żadnej służby?
Od chwili, gdy po raz drugi wsiadła do pociągu, tym razem jadącego w przeciwnym kierunku, była tak bardzo skupiona na celu, że w ogóle nie dopuszczała do siebie myśli o niepowodzeniu. Tymczasem w rzeczywistości jej plan od samego początku opierał się na dość wątpliwych podstawach i płynącej z romansów obietnicy szczęśliwego zakończenia – jeśli nawet nie całej historii, to przynajmniej tego rozdziału, być może ostatniego przed czyhającą później nieuchronną klęską.
Dopiero teraz zaczęło docierać do niej, że istnieje całkiem spore prawdopodobieństwo, że znów zostanie całkiem sama, zdana na własne siły. Z bezsilną wściekłością pomyślała o wuju uśmiechającym się pół świata dalej.
Gdyby chciała dotrzeć do drogi przed zapadnięciem zmroku, pewnie musiałaby natychmiast ruszyć z powrotem, a na to nie miała ani ochoty, ani siły.
Pod wpływem tej niepokojącej perspektywy przyspieszyła, podeszła do drzwi w kolorze wiśni. Obie ręce wydawały się dziwnie ciężkie i bezwładne, torba rozciągała prawą aż do podrapanej łydki, lewą uniosła, żeby zapukać.
Planowała dobijać się tak długo, aż… aż… stanie się… coś.
I nagle się stało.
Usłyszała trzask, powietrze przecięło przekleństwo i poczuła, jak całe powietrze uchodzi jej z płuc. Sztywno odwróciła się w prawo i zobaczyła szary owal studni wystający zza węgła. Przypominała spadającą przepaść na tle podwórza, ciemna w jasnym świetle, przed którym nie osłoniło jej nawet rondo kapelusza.
Nad studnią pochylał się mężczyzna w błękitnej koszuli z podwiniętymi rękawami. Zamrugała i jego twarz z wolna zaczęła nabierać ostrości. Wilgotne włosy opadające na twarz jak wodorosty i oblepiające zarumienione policzki, znajoma zmarszczka między brwiami, mocny kontur nosa.
Patrzył na coś, co znajdowało się tuż obok tak surowo, że sama Anna, mimo dzielącej ich odległości poczuła się jak małe, odrażające, najbardziej niegodne zainteresowania stworzenie, które kiedykolwiek ośmieliło się postawić stopę na progu posiadłości w Grimstad.
Nie kocha cię—
Wcale nie.
Passionnément, przypomniała sobie.
Zmusiła się, żeby zacząć oddychać, jej oddech pachniał okropnie, jak wszystkie mile oddzielające Mariefred od Rosendal, więc drżącą dłonią wyłuskała z torby tabliczkę czekolady i odłamała kostkę, zanim ruszyła w jego stronę.
À la folie.
Lepka słodycz na języku niepokojąco przypominała strukturą to, co czuła na piętach i palcach przy każdym ruchu stopy: odrywanie-przyklejanie, chlupot, piekący ból.
Starała się oddychać wyłącznie przez nos, może nawet jej się to udawało, bo miała wrażenie, że wciąż jej nie dostrzega, nawet kiedy zbliżyła się już na wyciągnięcie ręki, więc przełknęła oblepioną czekoladą gulę w gardle i powiedziała:
— Cześć, Kristoffku.
A przynajmniej próbowała; miała wrażenie, że jeśli jakaś część niej nie dotarła aż tak daleko, zdecydowanie był to głos.
Akurat schylał się, żeby dźwignąć z ziemi wiadro, rączka wysunęła mu się z dłoni, woda zmoczyła nie tylko nogawki jego spodni, ale też jej spódnicę, tak zakurzoną, że ściekała z rąbka błotem. Prostując się, uderzył głową w kołowrotek, aż zadźwięczało. Zaklął, przyłożył dłoń do czubka głowy i dopiero wtedy na nią spojrzał.
— A-Anna?
Jemu też coś skradło głos.
Anna spodziewała się, że będzie jak bohaterka powieści, rzuci się na niego jak wygłodniały pies, chcąc pożreć wszystko w jednym kęsie, poczuć palce we włosach i szorstkość zarostu na twarzy, że wszystko będzie tak, jak obiecywała poezja.
Tymczasem stała przed nim brudna i na wskroś przepocona, ze wzrokiem wbitym w rozmywające się jej przed oczami falbany spódnicy i pordzewiały łańcuch, o który opierały się noski jej butów i patrzyła, jak czerwieniejące oczka rozmazują się jej przed oczami. Palce bolały ją od ściskania rączki torby, ale nie mogłaby jej puścić nawet, gdyby chciała.
Wszystko było nie tak.
Pan Knightley powiedział: „Gdybym mniej panią kochał, potrafiłbym może więcej o tym mówić”***.
Pan Thornton powiedział: „Choćbym chciał, nie mogę pani z mojej miłości oczyścić. Ale nawet gdybym mógł, nie zrobiłbym tego”****.
Pan Darcy powiedział: „Daremnie walczyłem ze sobą. Nie poradzę, nie zdławię mego uczucia. Pozwól mi, pani, wyznać, jak gorąco cię wielbię i kocham”*****.
Torbjørn Granlien powiedział: „Nigdy cię bardziej nie kochałem, jak wówczas, gdym cię uważał za straconą!”******.
Kristoffer Bjorgman powiedział:
— Co ty tu, u diabła, robisz?