Ariana dla WS | Blogger | X X X
Fagra, grýttur land, heimr Árnadalr
piękna, kamienna ziemia, dom Arendelle.

31.3.24

Rozdział 97. Początek końca

_______________


1 stycznia 1819

MOLTI PRZEDARŁ SIĘ PRZEZ PANUJĄCĄ W BAWIALNI WRZAWĘ I ZATRZYMAŁ PRZED SZEZLONGIEM W POKŁONIE TAK SZYBKIM, że aż karykaturalnym. Birger się skrzywił, spodziewając się trzasku kości, ale poczuł zupełnie inny: głuche, tępe szarpnięcie w żyłach.

— Ojciec chce cię widzieć. — Sploty epoletu podrapały go w policzek, kiedy się wyprostował. Jego oczy odbiły się w czaszy kieliszka, tuż nad krawędzią bulgoczącego szampana, blade jak szron, pełne niepokoju, który zamaskował małym łykiem alkoholu.

— Teraz?

Zęby zazgrzytały na krawędzi kieliszka. Miał wrażenie, że połknął odłamki szkła, które rozcinają go od środka. Jakby od pierwszej diagnozy tylko na to czekał, aż wszystko skończy się równie szybko, jak się zaczęło, nagłym spazmem bólu, dłonią zatrzymaną w połowie drogi do jego ramienia, bez ostatnich słów, które wypowie ktoś inny: umarł król, niech żyje król.

Oparł się o poduszkę, żeby – coś zrobić – wstać, ale najpierw zatrzymały go palce Moltiego, boleśnie wbijające się w ścięgna nad obojczykiem, a później jego twarz.

Gładko ogolony, z gładko zaczesanymi do tyłu włosami w kolorze polerowanego orzechowego drewna otaczających ich mebli, z płynącymi gładko słowami byłby idealnie zwyczajnym,  i d e a l n y m  Moltim – gdyby tylko ze ściągniętymi rysami i zmęczonym uśmiechem nie wydawał się teraz jakiś obcy i nieporadny. Pokręcił głową.

— Rano – albo po południu, w zależności od tego, o której uda ci się wstać. Noc jeszcze młoda. — Poprawił mu szarfę na ramieniu, przytrzymał dłoń odrobinę dłużej niż to było konieczne. — Nie martw się, wciąż jesteś księciem.

Birger zatrzymał rozkołysanego słonia, który dźgał go trąbą w pierś w rytm uderzeń serca.

— Na twoje szczęście, bo ja w życiu nie przyznałbym ci tytułu pazia.

— Teraz przemawia przez ciebie zazdrość żółtodzioba — skwitował Molti, prostując się. Cofnął dłoń, splótł ją za plecami razem z drugą i ostrzegł: — Nie nadymaj się tak, bo zaraz coś…

— Mogę prosić o uwagę? — Przez gwar przebił się głos Jorid. — Chciałabym zaproponować grę.

Trzask.

Birger musiał zamrugać, przetrzeć oczy – poczuł ukłucie mrozu na powiekach, strzepnął palce i zauważył, jak śnieżny pył srebrzy powietrze. Czuł się na to wszystko zdecydowanie zbyt trzeźwy.

— No pięknie — westchnął Molti, a on, chociaż już wiedział, na wszelki wypadek, ale bez większego przekonania zakręcił jeszcze kieliszkiem. Szampan ani drgnął; mróz ściął go do mlecznego bursztynu.

Do diabła.

Przesunął palce z nóżki na czaszę kieliszka, przytulił go do piersi i syknął:

— Jorid! — Zabrzmiało bardziej jak skarga niż nagana; szezlong zaczął kołysać się pod jej ciężarem. Jego spojrzenie przykuł najpierw błysk kamei na staniku, a później nagich kostek, kiedy siostra podwinęła suknię, żeby wspiąć się na podłokietnik. Miał ochotę szarpnąć ją za rękę i ściągnąć na podłogę, zanim  o n a  ściągnie wstyd na nich wszystkich, ale wtedy jej stopa wylądowała tuż między jego nogami i był zmuszony się cofnąć.

Podeptała go po udzie w drodze na oparcie, od którego natychmiast taktycznie odsunął się Molti. Birger się szarpnął, dłoń z kieliszkiem odskoczyła i gdyby tylko to wszystko było bardziej rzeczywiste, jego zawartość powinna się wylać.

Dwa kroki dalej, gdzie czubek jego buta muskał nogawkę spodni Birgera, Peder przesunął opuszkiem palca po krawędzi własnego kieliszka, ściągając jego wzrok. Poczekał, aż się na nim skupi, a później wymownie spuścił oczu na podłogę. Spojrzał na Birgera – odgiął palce wokół nóżki, aż trzymał ją wyłącznie między kciukiem a palcem wskazującym, odrobinę opuścił rękę – znów na podłogę.

— Gra nazywa się… — Jorid zrobiła pauzę dla lepszego efektu. — Sardynki.

Birger z namysłem obrócił kieliszek w dłoni, pozwalając, żeby światło świec odbiło się od lodu, wypuścił kilka zajączków we włosy Purzel i oczy Ingvara i poczekał, aż siostra kopnie go w nadgarstek – co zawsze nieuchronnie następowało – po czym go wypuścił. Na krawędzi dywanu i marmurowej posadzki rozbił się w drobny mak; lód, szkło – nie do rozróżnienia.

— Z racji tego, że to urodziny mojego brata, na przyjęciu zjawili się też jego przyjaciele z Kadettenakademie – wojskowi, którzy z sardynkami pewnie częściej spotykają się w formie konserw niż gier towarzyskich — kolejna pauza na śmiech — więc ze względu na nich pozwolę sobie przypomnieć zasady.

Gdyby nie wiedział lepiej, pomyślałby, że gdzieś w głębi bawialni otworzyło się okno. Rąbek spódnicy Jorid łopotał, uderzając go w plecy. Wyciągnął za siebie rękę i przytrzymał materiał, żeby oszczędzić jej przynajmniej kilku plotek.

Szybko cofnął, kiedy usłyszał znajomy chrzęst, zupełnie, jakby ktoś nadepnął na odłamki jego kieliszka.

Wokół zapanował hałas, który przerwała Jorid, wymachując wściekle wachlarzem.

— Ktoś z nas się schowa, a reszta będzie próbowała go znaleźć. Ten, któremu się to uda, dołącza do kryjówki, a ostatni, który to zrobi, chowa się w następnej rundzie. — Klasnęła w dłonie, zachwiała się i prawie wylądowała w niechętnych ramionach Moltiego. Zignorowała Birgera, przyjęła dopiero wyciągniętą dłoń Purzel, której pozwoliła ściągnąć się na podłogę. Zachichotała, poprawiła włosy i zwróciła się do Ingvara: — Chciałbyś czynić honory, braciszku?

Ingvar uśmiechnął się znad poznaczonego odciskami obcych warg papierosa, którego przytrzymywała dla niego jedna z księżniczek Hessen-Kassel – chyba najmłodsza; obtańcowywał wszystkie trzy, ale były do siebie zbyt podobne, żeby Birger mógł stwierdzić na pewno – z którą spijali sobie z dzióbków przez cały wieczór. Było w tym coś tak chłopięcego i czarującego, że w innych okolicznościach nawet jego mógłby nabrać.

— Zdecydowanie wolę być łowcą niż zwierzyną. — Nieznacznie pokręcił głową i nagle zamarł w połowie obrotu, z nosem zadartym w kierunku Pedera, jakby ten pomysł właśnie wpadł mu do głowy. — Ale może pan, podporuczniku…? Przepraszam, zapomniałem nazwiska.

— Z całym szacunkiem, Wasza Królewska Wysokość — uśmiech Pedera był równie napięty jak ramiona, sztywny jak podbródek uniesionym przesadnie wysoko, jakby uciekał przed naszpikowanym szpilkami Vatermörder* — raczej nietrudno je zapamiętać.

Gdyby jeszcze go miał, Birger parsknąłby w swojego szampana, ale teraz musiała wystarczyć mu chusteczka podsunięta przez Moltiego. Żeby mu ją podać, obszedł szezlong i zajął miejsce obok, wystarczająco blisko, by mogło wyglądać na to, że Purzel zwraca się wyłącznie do niego albo do nich obu.

— Wszystko w porządku?

Zacisnął palce tuż pod łokciem, jakby uciskał krwawiącą ranę. Widział, że stojące pod ścianą, zbite w ciasną grupkę hrabianki, chłoną wzrokiem każdy ruch. Co sobie myślały? Bo  c o ś  musiały na pewno; w jego towarzystwie ludzie zawsze i wszędzie zdawali się łaknąć tylko tego.

Może z wyjątkiem szkoły.

Plotki… Poczuł na karku dłoń Purzel. Puls walił mu jak młot pod każdym z opuszków jej palców. …jakie plotki…?

Peder strzepnął kurtkę od munduru i skierował się do drzwi.

— W imieniu towarzysza broni proszę tylko o małe fory, Wasza Królewska Wysokość — odezwał się Molti. Jorid, znad delikatnego rumieńca i słodkiego uśmiechu zgromiła go wzrokiem — zanim wyślesz za nim swoje ogary.

Peder odwrócił się w półukłonie i zniknął.

Z jakiegoś powodu Birger spodziewał się, że odmówi.

Nie, nie: z  j a k i e g o ś .

Ze względu na niego.

Goście zaczęli dzielić się na grupki. Purzel stanęła między nim a Moltim, w równej odległości między oboma. Molti skłonił głowę i delikatnie odwrócił się w jej stronę, pochylił głowę i trwał tak, póki nie upewnił się, że ktoś to zauważył.

— Jak myślicie, gdzie się schowa? — zapytała Purzel na ułamek sekundy przed tym, jak Jorid powtórzyła to samo pytanie, z pałającymi z podekscytowania policzkami i wyraźnie czającą się za uśmiechem groźbą, żeby nie próbowali szukać tam, gdzie ona.

— W jakimś… oczywistym miejscu — powiedział powoli Birger. Jego głos brzmiał zbyt pewnie, więc pospiesznie zrobił zbolałą minę na użytek widowni. Biedny, chory książę, który nie może cieszyć się nawet własnym balem. Chciał w końcu zostać sam.

Powinni jak najszybciej znaleźć Pedera, koniecznie on jako ostatni, wtedy mógłby wślizgnąć się w jakąś dziurę, wypuścić zimę z kości i wpuścić do środka, a później zmienić kryjówkę, pozwolić się wytropić i wrócić do udawania.

— Na widoku — zgodził się Molti. Delikatnie szturchnął go w bok i ruszył w kierunku drzwi, żeby zablokować drogę Ingvarowi biegnącemu w tę samą stronę w towarzystwie swojej księżniczki Hessen-Kassel. — Och, pardon!

— Zbrojownia? — rzuciła Purzel w zamyśleniu. Wsunęła mu dłoń pod ramię, odrobinę podciągnęła rękaw, małym palcem musnęła nadgarstek tuż nad szwem rękawiczki. Gdzieś głęboko w kościach poczuł rozbłysk lodu i gdyby to był ktokolwiek inny, skóra mogłaby otworzyć się jak pęcherze i wypuścić klątwę, która teraz zdawała się wtapiać z powrotem w sukno munduru. — A wiesz, co to oznacza?

Przez chwilę nasłuchiwał litanii nieszczerych przeprosin Moltiego i oddalających się kroków, kątem oka widział ponaglająco wymachujące w ich stronę dłonie przyjaciela, ciemny korytarz za drzwiami. Zrobił krok w ich stronę i pokój jakby odrobinę się zakołysał.

Dopiero, kiedy odwzajemniła jego uśmiech, zdał sobie z niego sprawę.

— Że to ostatnie miejsce, do którego planujesz zajrzeć.

Wiedziała. Oczywiście, że tak. Ich dwójka była jak puzzle.

— Jestem doskonałą sardynką! — Oddech Jorid odbił mu się od policzka kwaśną wonią szampana zmieszaną ze słodkim zapachem perfum. — Uważam, że najlepiej by było, gdybyśmy połączyli siły.

Birger złapał ją za rękę, szarpnął i przytrzymał.

— Kołysze — obruszyła się.

— Ile ty wypiłaś?

— Nie pamiętam. — Uśmiechnęła się rozbrajająco, kiedy napotkała spojrzenie Moltiego i zaczęła bawić się kameą przy dekolcie. Jej włosy wciąż jakimś cudem trzymały się w upięciu, tylko kilka pojedynczych kosmyków wymknęło się spinkom i opadło na twarz. Mrużyła tylko oczy, zamiast je odgarnąć, i korciło go, żeby zrobić to za nią. — Odrobinkę.

— Robisz z siebie pośmiewisko — syknął, przyciągając ją bliżej do siebie, kiedy zza zakrętu nadbiegł książę Glücksburg. Powitał go napiętym uśmiechem przyklejonym do czubka głowy siostry.

Jorid uniosła dłoń, żeby mu pomachać, ale zablokował ten ruch.

— Chodź, odprowadzę cię do pokoju.

— Nie chcę — zaprotestowała.

— Możemy iść też do rodziców, jeśli wolisz.

Skrzyżowała ramiona na piersi i wydęła usta.

— W takim razie życzę sobie przynajmniej całusa na dobranoc — zażądała. Molti i Purzel jednocześnie prychnęli śmiechem. Birger westchnął.

— Dość. — Pociągnął ją za rękę, ale się zaparła. — Dopilnujesz, żeby przysłano do niej pokojówkę? — zapytał Purzel. — Tylko…

Skinęła głową, w kąciku ust zamajaczył wymowny uśmieszek. Udał, że go nie zauważył.

— Którąś z tych dyskretnych.

— Nie chcę pokojówki, chcę całusa!

Molti pytająco uniósł brwi, zanim ostrożnie sięgnął po jej dłoń i wycisnął na niej pospieszny pocałunek.

— W takim razie kolorowych snów, księżniczko.

Jorid wyraźnie stopniała, wolną dłoń uniosła do policzka w zastępstwie wachlarza. Trzepocząc rzęsami zrobiła krok do tyłu, zaskakująco potulny i pozwoliła poprowadzić się do wylotu korytarza.

— Ale na ciebie się obrażam — zastrzegła Birgerowi.

— Mhm, jak sobie chcesz.

— Tak właśnie chcę — przytaknęła. Odwróciła się przez ramię i krzyknęła do Purzel: — Koniecznie mi rano przypomnij, że jestem na niego obrażona!

Z dołu dobiegł ich wybuch śmiechu. Birger wyjrzał za zakręt, żeby upewnić się, że są sami. Nikt ze służby nie powinien oglądać jej w takim stanie. Nikt w ogóle nie powinien.

— Zimno mi od ciebie — poskarżyła się Jorid.

— Zaraz wrócisz do sypialni i będzie ci ciepło.

Długi, wyłożony ciężkimi dywanami korytarz był pusty, drzwi w ciemnych wnękach pozamykane. Jedyne źródło światła stanowiły oddalone od siebie kryształowe żyrandole.

— Ale  t e r a z  jest mi  z i m n o .  Mógłbyś włożyć rękawiczki?

— Mam rękawiczki.

— Och… Bubsi, dobrze się czujesz? — w tym pytaniu jej głos wybrzmiał zaskakująco trzeźwo, jakby zmartwienie wygrało z alkoholem, ale zanim Birger zdążył odpowiedzieć, dotarli do stóp schodów. — One wirują — stwierdziła. — Bądź tak miły i każ im przestać.

Skrzep ciemności pęczniał na końcu korytarza, gdzie już zgasły lampy. Świeca pociła mu się w dłoni, zwiotczałej, jakby wyparowały z niej wszystkie kości. W szyby uderzał płatami mokry, lepki śnieg, który topniał, gdy tylko dotykał ziemi. Nie mógł tego widzieć, po prostu wiedział. W środku działo się to samo.

Kiedy wrócił pod drzwi bawialni, gdzie rozstał się z Purzel i Moltim, wyczuł tam wyłącznie swoją własną obecność. Po towarzyskim, pełnym obłudnej uprzejmości zakłamaniu wieczoru ta nagła samotność wydawała się nienaturalna.

Z irytacją rozgonił płatki śniegu ręką. Pająkowate cienie zatańczyły na styku kotar zasłaniających portfenetry i przez chwilę wydawało mu się, że za jedną z nich dostrzega ruch. Co jest…?

Położył dłoń na materiale i poczuł się jak obserwator z zewnątrz, jakby zaraz miał zobaczyć za zasłoną Purzel wtopioną w kontury jego ciała na pierwszym bożonarodzeniowym balu tuż po debiucie. Podzieliła się z nim później pszczelim woskiem, pudełeczko którego podarowała jej ciotka Charlotte, szczerze zmartwiona jej spierzchniętymi ustami nieprzystającymi damie.

On nabawił się wtedy pierwszych w życiu poważnych odmrożeń i dopóki się nie zagoiły, Molti nie dawał mu żyć do tego stopnia, że przed zapuszczeniem wąsów powstrzymywało go tylko to, jak bardzo są niemodne. 

Zacisnął pięść, mięsisty materiał wyciekał między palcami, sklejał z woskiem. Trzeszczący knot powtarzał echem jego nierówny oddech, szmer śniegu za oknem stapiał się z odległymi odgłosami kroków i przebrzmiałym śmiechem.

Odsunął kotarę. Ruchliwy blask płomienia przesunął się po znajomej sylwetce, od lampasów przy spodniach aż po krwawe odbicie lamówki w szybie, do której przyciskał się lewym ramieniem.

— Co ty tu robisz?

Na parapecie, jak gdyby nigdy nic, siedział Peder.

— Gram w sardynki? — Z jego twarzy, na którą padał ruchliwy blask płomienia, nie dało się niczego wyczytać. Włosy mu lśniły, czarne jak proch strzelniczy, rozczochrane. — I to chyba całkiem nieźle, skoro dopiero teraz mnie znalazłeś.

Birger parsknął, kilka kropel wosku uniosło się w powietrze i osiadło na kotarze. Cofnął dłoń, bo nie spodobało mu się skojarzenie, jakie wywołały.

— Chcesz mi powiedzieć, że siedzisz tu od ponad godziny?

— Cóż, nie, wcześniej chowałem się w piwniczce na wino. — Peder ze stłumionym jękiem rozmasował bark i spuścił stopy na podłogę. — Tam było zdecydowanie przestronniej.

— Przed moją siostrą? To ty ją tak upiłeś?

— Sama się upiła. I nie przed nią, tylko przed… jak się nazywa przyszła królowa Arendelle?

— Och, Hessen-Kassel? — Którakolwiek z nich.

— Możliwe. W każdym razie przy polonezie wypytywała, czy jej się oświadczysz.

— Nie — zaprotestował odruchowo — ona ogląda się za Ingvarem. — Wciąż miał w pamięci jego pełen rozczarowania wyraz twarzy, kiedy pytał ojca, czy wyrazi zgodę na ich ślub, a on odpowiedział, że nie ma nic przeciwko tak długo, jak jako pierwszy ożeni się następca tronu. Zwykłe, ludzkie rozczarowanie, za którym po raz pierwszy nie kryło się nic więcej. — To musiała być…

— Nie bądź naiwny, Birger — prychnął Peder.  — Ogląda się za  k o r o n ą .

Zabrzmiało boleśnie cynicznie, wszystko się w nim napięło i zatrzeszczało, stawiane do pionu. W końcu rozmawiał z przyjacielem, nie z poddanym. Tylko Molti, mistrz formy pozbawionej treści, potrafił łączyć te dwie funkcje.

Birger przełknął ślinę.

— I co powiedziałeś?

— A co miałem powiedzieć? Musiałaby być z Reventlowów, żebyś to zrobił. — Może się uśmiechnął, a może skrzywił. Może to tylko świeca zadrżała. — Kiedy usłyszałem ją na schodach, po prostu zmieniłem kryjówkę.

Birger przełożył kaganek do lewej ręki, taksując wzrokiem przestrzeń między czubkami butów Pedera a ścianą.

— Myślisz, że znajdzie się tu jeszcze trochę miejsca dla dwóch sardynek? — Poklepał się po kieszeni na piersi. — Jest ze mną Louis.

— Może być ciasno — przyznał Peder — też nie siedzę tu sam.

Birger otworzył usta, oczy jeszcze szerzej.

— Czego jak czego, ale ciebie w towarzystwie damy się nie spodziewałem.

— Mhm, ta dama ma na imię Madera.

Światło rozbiło mrok na perłowe odłamki, kiedy zamachał butelką wina ze stłuczoną szyjką. Birger parsknął śmiechem.

— Przesuń się. — Skruszył płomień świecy w garści – nic nie poczuł – i trącił go w kolano, a później poczekał, aż Peder odwróci się do niego plecami, żeby mógł się o nie oprzeć dla zachowania równowagi. Ciemne plamy cholewek butów rozlewały się na ścianie, wydawały się głośne. Wyciągnął rękę po butelkę i upił łyk, uważając, żeby nie dotykać szyjki. Poczuł coś na języku, drobinki szkła albo lód. Zmarszczył brwi. — To nie madera, tylko porto. Skoro już okradasz mojego ojca, nie mogłeś przynajmniej wziąć czegoś lepszego?

— Wybacz, że w takiej sytuacji nie miałem czasu bawić się w kipera.

Jeszcze jeden łyk, dwa, wreszcie uniósł butelkę nad głową i oddał ją Pederowi. Odkręcił piersiówkę i rzucił tonem zaczepki:

— I tak jestem zdania, że tak naprawdę masz po prostu dość Jorid.

— A która to?

Trącił go w łopatkę, koniak chlusnął mu w zaciśniętą pięść.

— Nie, wiesz, ona… — Peder odchrząknął. — Rozmawiałem z nią przez chwilę w trakcie tańców. Nie jest taka zła, wydaje mi się podobna do ciebie. I jest… bardzo ładna.

Birger uniósł brew.

— I pijana jak bela.

— To też by się zgadzało.

Milczeli, oddychali. Opróżnili butelkę.

Plecy Pedera były szerokie i – nie ciepłe, ale blisko. Do znajomego, cytrusowego zapachu wody kolońskiej dołączyła stłumiona woń potu, dziwnie naturalna i prawdziwa pośród tego całego zadęcia. Nie wydawała się nieprzyjemna. Musiał zgrzać się w biegu, coś, czego sam pewnie nigdy nie poczuje.

Kiedy udało mu się delikatnie odwrócić głowę, zauważył, że kafelek szyby po stronie Pedera zaparował. Patrzył, jak przeciąga po nim palcem, a później pociera pięścią, jakby zirytowało go, co w nim zobaczył.

— A co z Jytte? — zapytał nagle, wyciągając rękę po piersiówkę.

— Co z nią?

— Ożenisz się z nią tak, jak planowałeś?

Oddał mu piersiówkę.

— Planowałem oświadczyć się na Wielkanoc. — Głos Birgera zabrzmiał głucho, jakby mówił z jej wnętrza. Przysunął ją do ust. — Ale najpierw musiałbym porozmawiać z ojcem, a ojciec… myślisz, że w ogóle dożyje Wielkanocy?

Pomyślał o tym, ile lat sam żyje już na kredyt, w ciągłych kłamstwach o remisji i zaostrzeniu się choroby, odruchowego pokasływania w chusteczkę i chowania dłoni w rękawiczkach, za plecami, w kieszeniach, w Kadettenakademie – tak blisko od domu, tak daleko. Ile to mogło trwać?

— Nie będę dobrym królem — zawyrokował w końcu.

— Ingvar też nie będzie.

— I pewnie dlatego moim obowiązkiem jest go przeżyć, prawda? — Pociągnął tęgi łyk. — Pierdolę.

— Rozmawiałem z Helmuthem — ciągnął Peder, jakby właśnie to było idealną kontynuacją rozmowy i odpowiadało na jego pytanie. Birgerowi chwilę zajęło zrozumienie, o kim w ogóle mówi. Upił kolejny łyk koniaku, potrząsnął głową. Przecież Molti miał imię. — Chcę się przenieść do pruskiej armii.

— Wiem. — Nawet ćwiczyli, w jaki sposób najlepiej wystosować do ojca prośbę o przeniesienie, żeby Molti mógł później „wykorzystać umiejętności, które stara się zdobyć, dla dobra króla i Południowych Wysp”, bla, bla, bla. — Ale co to ma wspólnego…

— Chcę się przenieść do pruskiej armii — powtórzył Peder. — Ja.

— Co?

Wcale nie powinno boleć. Wcale nie powinien tego rozumieć, bo było za wcześnie, nawet plany Moltiego zasadzały się dopiero na dwudziestym drugim roku, może dwudziestym pierwszym – na pewno musiałby być pełnoletni. Nie wcześniej. Może nigdy.

— Ale chyba nie od razu?

— Po zakończeniu roku.

Serce dudniło mu jak wojskowy dobosz.

— W takim razie ja też chcę — oznajmił i zabrzmiał jak rozkapryszone dziecko; dokładnie tak, jak się czuł.

— Birger. — Jego imię rozbrzmiało nagle ze wszystkich stron, zza pleców, z ust Pedera, ze ścian i podłogi, zza kotary, w każdym obłoczku osadzającego się w niej kurzu i płatków śniegu wirujących na czubkach palców, którymi ją złapał. — Przecież… ty już raczej nie wrócisz do szkoły, wiesz chyba…?

No i miał swoją odpowiedź. Aż zaparło mu dech. Coś zagrzechotało w zębach, z trudem rozwarł szczękę, skóra warg pękła i zapiekła, chyba przymarzły.

— Kiedy zamierzaliście mi powiedzieć?

— Teraz ci mówię.

— Ha! — Birger odwrócił się, żeby wyrwać mu piersiówkę. — A wiesz, co ja ci powiem? — Duszkiem dopił zawartość, otarł usta i przez ciągnącą się w nieskończoność chwilę mocował się z klapą munduru, za którą próbował ją wetknąć. — Zamiast wojskowej rozważcie sobie z Helmuthem karierę w polityce, bo jak dla mnie brzmi to jak zdrada.

Zachwiał się i momentalnie zatęsknił za wszystkimi „modlimy się za zdrowie Jego Królewskiej Mości” i obietnicami nowych kuracji równie skutecznych, co stare Cyganki odprawiające nad nim swoje uroki.

— Pierdolę was — wymamrotał, gramoląc się na podłogę. Uwiesił się na kotarze i jego stopy na chwilę straciły oparcie, zanim tkanina zaczęła się rwać i spłynęła jak całun. — Ciebie i Moltiego. — Stłumił czknięcie, mogły mu się wyrywać przekleństwa, ale nie coś podobnego. Tak nie upodlił się nawet, kiedy koledzy z akademii we czwórkę musieli taszczyć do pokoju. — Helmutha. Nerki ojca też pierdolę! — Kolana gruchnęły o podłogę, jakby dla podkreślenia wagi jego słów. — Zaraz pójdę im to powiedzieć.

Podniósł się, strzepnął nogawki spodni, stłuczone kolana zapiekły, a on parsknął śmiechem, bo w tej chwili wydawało mu się to najzabawniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek powiedział. Wcale nie był lepszy od Jorid.

Właściwie to chciało mu się płakać. Chciało mu się krzyczeć. Chciało mu się wymiotować. A przede wszystkim chciało mu się, żeby to wszystko nigdy się nie wydarzyło, żeby ten dzień rzeczywiście mógł być tak dobry, na jaki zapowiadał się jeszcze mniej niż dwadzieścia cztery godziny wcześniej.

— Birger!

Gdzieś w oddali usłyszał poruszenie, może ten zdrajca Peder rzucił mu się na ratunek. Dudniły kroki, zbliżały się do niego nie tylko ściany, ale też głosy.

— Pod łóżkiem też nie? — upewnił się jeden z nich, znajomy.

— Nie — odparł drugi, zdecydowanie zdradziecki, w którym miał czelność wybrzmieć śmiech. — Trzeba było zostać w swoim, zamiast tracić czas na takie głupoty.

— To akurat zależy, z kim. — Brzmiało jak Purzel, brzmiało szelmowsko, i Birger żałował, że to wrażenie nie może utrzymać się po otwarciu drzwi. Kiedy spojrzała na Pedera, w jej twarzy nastąpiła jakaś zmiana, coś nieuchwytnego, coś, co zamrowiło go w opuszkach palców i zakłuło za oczami. — A więc to pan zagarnął dla siebie solenizanta?

Mógłby wziąć to za żart, gdyby nie to, że lodowe żyły zmieniły się w węże, kiedy spełzły z karnisza na framugę.

Gdyby jego własne życie nie było teraz jednym wielkim żartem.

— Chyba też powinniśmy się schować — zasugerował Molti, schylając się, żeby podnieść kotarę. Birger zmroził go wzrokiem i zastygł z niezgrabnie wyciągniętymi ramionami i plecami w połowie ukłonu.

Pomyślał, że mógłby ich obu teraz uderzyć, gdyby tylko jego delikatna struktura kostna została stworzona do walki wręcz.

— Birger… — wyszeptała Purzel, ale to nie miało żadnego znaczenia, bo przyjaciele uciekali od niego jak szczury przed zarazą, a po słowach Pedera ojciec zdawał się umierać jeszcze szybciej niż przy śniadaniu, i jeśli śmierć przyjdzie szybciej niż Wielkanoc, perspektywa ślubu będzie równie prawdopodobna, co kuracje szamanów, którzy sprzedawali matce fałszywą nadzieję, zalecając mu łykanie pestek z amigdaliną, i toczona o taką stawkę walka straci wszelki sens.

— Gówno warte to wszystko — orzekł i na użytek Moltiego powtórzył: — Pierdolę was. — Patrzył, jak resztka uśmiechu ześlizguje mu się z kącika ust i wsiąka w kołnierz munduru. — Ciebie nie! — zapewnił szybko Purzel.

— A dlaczego niby ona ma specjalne względy? — zapytał Molti w niezręcznie nieudolnej próbie rozładowania napięcia.

— Może dlatego, że nie dezerteruje!

— My nie… — urwał. Zmarszczył brwi, odwrócił się w kierunku Pedera, za wolno i zbyt łagodnie, żeby wypadło oskarżycielsko. — Coś ty mu nagadał?

Peder wstał, rozłożył ręce w obronnym geście.

— Prawdę!

Prawdę. Cóż, jedno trzeba było mu oddać: był szczery, i ta szczerość, ceniona za ceglastymi murami Kadettenakademie, wydawała się tak bardzo nie na miejscu w zderzeniu z pałacowym życiem, które najpierw go rozpieściło, a później nadpsuło.

Oparł się o marmurową kolumnę, kolejny prosty kształt szarzejący w mroku, może odrobinę zbyt teatralnie. Wyprostował się, zachwiał, tym razem wypadło żenująco. Niemal prowokująco, jakby chciał, żeby teraz któryś z nich go uderzył. Zdecydowanie nie chciał.

Przesunął spojrzeniem po prostych kątach ramion – epolet, nagie, epolet, nagie – nagle dostrzegając w tej asymetrii wyłącznie sztywność i zasadniczość – żołnierz-przyjaciel, przyjaciel-żołnierz – i jeszcze, kurwa, paź – wszystko zawirowało.

Spuścił wzrok na swoje rozkołysane buty, wir spodni delikatnie przetartych na kolanach od upadku, rozmywające się długie nogi, chude jak pióro ramię dygoczące na kamieniu.

— Te łajdaki postawiły na mnie krzyżyk — poskarżył się Purzel. Książę-król-kadet-klątwa. Ogarnęła go żałość. — Uważasz, że Fryderyk Wilhelm jest przystojniejszy ode mnie?

— Nie — zaprzeczyła — nie rozumiem…

A może tylko się zająknęła. Kolejna potwarz.

— Ja też nie! Co takiego Prusy mogą mieć im do zaoferowania, skoro ja jestem tutaj?

— Nie dramatyzuj — spróbował Molti, przewidywalnie i nudnie dezaprobująco. Birger kątem oka dostrzegł, jak Peder niemal niezauważalnie kręci głową. A to…! Co za bezczelność!

Odpiął Order Słonia, wycelował w Pedera, rzucił w kierunku Moltiego i nie trafił żadnego z nich, co tylko jeszcze bardziej go zirytowało.

Kopnął go mocno, do bólu stawów. Słoń sunął po marmurowej posadzce, wypełniając lodem rysy w płytkach i padł na bok jak raniony jeleń.

Wszyscy trzej jak zaczarowani patrzyli w jego kierunku, tylko Purzel się ruszyła.

Lekki tiul jej sukni snuł się po podłodze jak dym. Kiedy go podniosła, białe ciało słonia niemal idealnie stopiło się z jej skórą, odrobinę zbyt matowe.

Palce miała lodowate, kiedy wsunęła go z powrotem w dłoń Birgera. Ona nie musiała nic mówić. Przytrzymał je, ostre krawędzie zaczęły przesączać się przez skórę, krzepnąć na nadgarstkach. Koronki na dekolcie jej sukni tańczyły mu się przed oczami, kiedy próbował dopasować swój oddech do nierównego ruchu jej piersi – wdech, wydech.

Czuł iskry przeskakujące z opuszków na opuszki, czekał, aż minie przerażające wrażenie skoku w przyszłość, aż jego ciało zacznie wierzyć, że jest tu i teraz.

— Co dało panu prawo do zrujnowania mu urodzin?

Między ich złączonymi dłońmi przebiły się sople, wśród starych palców wyrastały nowe, pozakrzywiane i krwiste nawet w mroku.

— Purzel…

Coś… coś było nie tak.

— Nie w ten sposób — przyznał Molti — ale powinien się dowiedzieć, że…

— Ktoś musiał mu powiedzieć, w końcu dzielimy… — zaczął w tej samej chwili Peder.

— Co? — warknęła Purzel, przechodząc z „pana” na „ty” płynniej niż z duńskiego na niemiecki. Uniosła palec wskazujący lewej dłoni, paznokieć wbił się soplem w pierś Pedera, na piersi munduru zalśniła mokra plama. — Co takiego możesz z nim dzielić, czego nie dzielę ja?

Rozmawiali, jakby go tam nie było. Zresztą… sam czuł się niewidzialny. Szklisty. Z lodu. Obserwował wszystko z boku, rozwijające się nieszczęście, klątwa w rozkwicie.

Ciemność wokół nich zrobiła się księżycowosrebrzysta. Śnieg napierał na szyby, od zewnątrz, od wewnątrz, szprosy jęczały pod jego ciężarem jak stare kości. Jego własne go bolały, sztywne i kruche, bezwładne w jej uścisku.

— Jytte — syknął.

Próbował zawołać, ale jego oddech się urwał, jak po idealnie wymierzonym ciosie w splot słoneczny; później wątpił, czy w ogóle go wtedy usłyszała, bo miał wrażenie, że coś ciągle zawodzi, imię, imiona, ah-ah-ah, może to tylko Louis.

— Ze mną dzieli magię, coś, czego żaden z was nigdy nie zrozumie,  ł ó ż k o !

Tupnęła nogą – taka mała, delikatna, na jej rzęsach osiadły lśniące jak perły płatki śniegu – a cała sala balowa zatrzęsła się w posadach.

— …pokój. — Głos Pedera stopniał do szeptu.

Molti w niemal komicznym zdumieniu zrobił krok do tyłu, w stronę okna, pod którym przemokły mu włosy, resztki idealnej fryzury kleiły się do skroni.

Birger podniósł wzrok na sufit, lód pędził po żyrandolach, zwieszał się z nich nieforemnymi, ciemnymi kryształami, które nie przestawały się mnożyć – ahahah – zerwał się wiatr, zbierając zalegające na parapetach zaspy i zmieniając je w wir, rozbijając butelkę porto w nicość.

Szarpnął lewą ręką, czymś, co kiedyś nią było, teraz widział tylko lód, który łączył go z Purzel, jej łokieć wbił mu się w brzuch, siła uderzenia rozeszła się po całym ciele paniką, która natychmiast go otrzeźwiła.

— Jytte, puść mnie!

Równie dobrze mógł poprosić o to swoje przekleństwo, wywracające żyły na drugą stronę i łamiące kości. Jego słowa roztrzaskały się między nimi jak lód.

Kiedy odwróciła do niego twarz, wyglądała jak obraz z łuszczącą się farbą, której nałożono za dużo. Stare łzy się topiły, nowe zamarzały.

Wysoko w górze na jednym z portfenetrów pojawiła się rysa.

— N-nie mogę — wyszeptała.

Okno pękło, ale nawet tego nie zobaczył; do gałek ocznych przymarzły powieki, pod którymi już wszystko było niebieskie jak oczy Moltiego, mundur Pedera i sukienka Purzel. Kiedy upadł, tuż pod uchem usłyszał cichy syk ah… ah…, jakby coś się z niego wysączało, ktoś krzyczał – on, to był on – a później mieszanina miedzi i żaru wypełniła mu gardło. Zalała klapę munduru i trąbę słonia, jakby pod kurtką odkręciła się piersiówka, i gdyby tylko nie wypił wszystkiego, gdyby tylko wolał wino od koniaku, być może uwierzyłby, że to wszystko tylko alkohol – nie krew.

_______________ 

Vatermörder (niem.) – sztywny i wysoki kołnierz męskiej koszuli, najbardziej rozpowszechniony w latach 1815-1848 (dosł. „morderca ojca”).


Molti jest prawdopodobnie jedyną postacią historyczną, która wystąpi(ła) w tym opku Osobiście. Przezwisko wymyśliłam sama, ale ogólnie chodzi o postać Helmutha von Moltke starszego. Rzeczywiście uczył się w szkole kadetów w Kopenhadze (w mojej wersji Kadettenakademie), w której w 1818 awansował na podporucznika, a w 1821 r. postanowił przenieść się do armii pruskiej. Cytat, którym argumentował to w prośbie do króla, jest autentyczny. Miał też tytuł pazia na dworze króla Fryderyka VI (u mnie ojca Birgera, również Frederika, ale chwilowo bez żadnych cyferek przy imieniu). Ze względu na szczątkowe informacje o jego młodości i życiu osobistym w ogóle, właściwie całą swoją osobowość dostał ode mnie.

Napomknęłam o nim już gdzieś w poprzednich częściach backstory, ale teraz ewoluował, bo Birger miał trochę za mało bliskich przyjaciół jak na niego :D

A sardynki to rzeczywista wiktoriańska gra salonowa.

2 komentarze

  1. Purzel to Jytte, Jytte to Purzel (ja nadal nie wiem praktycznie nic o jej backstory, ja chcę wiedzieć). Molti to jakaś postać historyczna, Peder w ogóle chce najwyraźniej zwiać z Wysp, a Birger... Jednocześnie jest mi go żal i nie żal, jest taką ambiwalentną postacią — i co się wyczyniło w ogóle? Ja bardzo przepraszam, ale tak nie można kończyć rozdziału. Jakieś okno piekło, tak — to przez Birgera?

    I jednocześnie chcę wiedzieć i nie chcę, skąd się wzięła nazwa „Vatermörder”.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Historycznym Moltim bym się szczególnie nie przejmowała, tu będzie występował wyłącznie jako przyjaciel Birgera ze szkolnych lat, niekoniecznie nawet wróci w rozdziałach z 1868 xd

      Ale co do Jytte, tak, to jej prawdziwe imię; Purzel to tylko przezwisko i wyjątkowo w tym przypadku nawet szczególnie nie starałam się go ukrywać czy coś, po prostu jakoś naturalnie wyszło, że Birger zwraca się do niej po imieniu wyłącznie w takich poważnych kwestiach
      Więcej o niej (i w ogóle o towarzystwie Birgera) pojawi się później, bo jakoś tak rozplanowałam jego backstory, że zaczynamy totalnie nie po kolei, czyli od tego nieszczęsnego balu - ale mnóstwo rzeczy już mam zaplanowane, jeśli już nie rozpisane, tylko że niestety teraz pora na współczesne rozdziały i mam problem ;_;

      I w sumie to się cieszę, jeśli Birger budzi mieszane uczucia, bo przyznaję, że jako postać do pisania i bohatera ogólnie lubię go bardzo, zdecydowanie jest mi go chwilami żal, ale człowiekiem jest co najmniej szarym moralnie, i wiele z tego, co go spotkało, to w jakimś stopniu również jego wina, więc... no :D

      Tak, po, ee - z braku lepszego słowa - eksplozji mocy posypały się szyby z okien i niestety to zostanie później wyjaśnione tylko w POV-ie Birgera (więc z pewnych powodów wciąż nie do końca składnie), ale mam nadzieję, że chociaż trochę jeszcze to dowyjaśnię :')

      Usuń