DELIKATNY PODMUCH WIATRU PRZYKLEIŁ JEJ DO CZUBKA BUTA BRUNATNY LIŚĆ. W powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi – kwaśna woń zapowiadająca nadejście zimy.
Kristoff powoli opuścił rękę, ale nie spuścił wzroku.
— Nic ci się nie stało? — bąknęła Anna, nieznacznie unosząc dłoń na tyle, na ile pozwolił jej ciężar torby; zakołysała się i uderzyła ją w udo, więc pospiesznie ją opuściła i na powrót przycisnęła do boku – i to wcale nie miało nic wspólnego ze smugą rdzy, która zazłociła mu się na kości policzkowej, kiedy musnął ją palcem, nic a nic.
Kristoff potrząsnął głową, ale jakoś delikatnie, wciąż nie odrywając od niej oczu. Czekała, aż zapewni, że to nic, drobiazg, mam-twardą-czaszkę, ale on powiedział tylko:
— Miałaś być… — Każda zmarszczka, każdy pieg w jego twarzy układał się w znaki zapytania. — Miało cię nie być.
Anna poczuła się oszukana. Zbędna.
Więc się nie cieszył. Nie tęsknił.
Zirytowała go tak po prostu, tą wizytą bez zapowiedzi, czy na długo wcześniej, zanim jeszcze zdążono rozpalić w lokomotywie? A może służące w baronii były nie tylko śliczne, ale tak bystre i zaradne, że zaczął się zastanawiać, co w ogóle mógł dostrzec w dziewczynie z miasta, która ledwo potrafi zawiązać własne sznurówki?
Ciepło sączące się ze wszystkich szwów przepoconego ubrania i przyklejonej do czoła grzywki zaczęło na nią napierać. Po raz kolejny padła ofiarą nierealistycznego przedstawienia romansu w literaturze.
Podeszwy butów Kristoffa wydały mdławy mulisty odgłos, kiedy schylił się po wiadro walające mu się pod nogami. Coś stało mu się w rękę, skóra miała żelazny odcień między kostkami – a może to tylko pordzewiały łańcuch, który brzęczał przy każdym ruchu. Anna nie zapytała.
— Ania… — odezwał się wreszcie, jakby dało się jeszcze naprawić krzywdy wyrządzone jej wyobraźni przez książki, i nagle pojawiło się dziwne wrażenie déjà vu, jakby odbywali już podobną rozmowę. — Co się stało?
— Ja…
Miała mu do powiedzenia tak wiele, że nie wiedziała nawet, od czego zacząć.
Cisza między nimi zaczęła stawać się niezręczna, więc uciekła spojrzeniem w stronę torby i zrobiła coś, co zwykle robiła w podobnych sytuacjach: spanikowała.
— Perfumy mi się rozlały.
— Twoje perfumy… się rozlały — powoli powtórzył Kristoff. Tym razem jego ton brzmiał bardziej jak zmarszczenie brwi niż wzruszenie ramion, a przynajmniej tak go odczuwała; nie chciała dłużej patrzeć mu w twarz, bo bała się, co może w niej zobaczyć.
Co za idiotyczne zdanie!
Nie widzieli się od dwóch tygodni, od czasu, kiedy został praktycznie wyrzucony z zamku, a później brał udział w procesie, w którym jego najbliżsi mogli zostać skazani – jeśli nawet nie na śmierć, to przynajmniej na ciężkie roboty albo ogromną grzywnę – a ona właśnie t o postanowiła mu powiedzieć w pierwszej kolejności.
— Tak, uh, to znaczy – Jarl rzucił moim Gladstone’em, a to była dość spora wysokość, wydaje mi się, że wszystko mogło się potłuc, i pewnie wszystkie książki się zniszczyły, ale jeszcze nie sprawdzałam… — Przygryzła wargę. — Jarl to ten, który mnie tu przywiózł — wyjaśniła na wszelki wypadek.
Kristoff wcale nie sprawiał wrażenia, jakby dzięki temu zrozumiał coś więcej.
— No, nie dokładnie t u — spróbowała znowu. — Wysadził mnie… — odwróciła się w stronę ciemnych szkieletów drzew – chyba owocowych – i martwych krzewów róż, w jej wyobraźni we wszystkich odcieniach od bieli do krwistej czerwieni, ze zdecydowaną przewagą dzikich i herbacianych, najładniejszych ze wszystkich. Z której strony przyszła? — …gdzieś na drodze.
— Skąd cię przywiózł? Z N i e m i e c ?
Patrzyła, jak opiera się o kołowrót, jakby ciężar jej rewelacji stał się za trudny do uniesienia. Ostrożnie dotknął korby, jakby chciał się upewnić, że jej nie zepsuł. Wreszcie potarł kark, odgarnął włosy z twarzy. Nic nie zniknęło; ani czerwone zabarwienie na palcach, ani zmarszczka między brwiami.
Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zrobić tego co on: zająć się czymś, znów sięgnąć po torbę, spróbować być równie – mimo wszystko – opanowana, ale rwący ból w zgięciach łokci szybko odwiódł ją od tego pomysłu.
Ostatecznie złapała za koniec na wpół rozplecionego warkocza, założyła kilka luźnych pasm włosów za ucho i nagle przestała mieć co robić z rękami.
— Nie, coś ty, z Weseltonu! A właściwie to nawet nie, z Weseltonu do Arendelle wróciłam pociągiem, dopiero jakoś od Greverud… albo gdzieś w okolicy, od takiej gospody przy drodze, nie mam pojęcia, pan Lasse wspominał, że stamtąd do Rosendal cztery mile.
Urwała, dając mu chwilę na zazdrosne pytania o tych wszystkich towarzyszących jej mężczyzn, z których nie wymieniła jeszcze nawet wszystkich, ale nie nastąpiły. Zamiast tego:
— Nie miałaś przypadkiem podróżować z siostrą?
— Miałam — przyznała.
Ale Elsa ją okłamała.
Elsa jej nie ufała.
Elsa ją zostawiła.
— Więc gdzie ona jest?
— Nie wiem! — obruszyła się Anna, wyrzucając ramiona do góry na tyle, na ile pozwoliły jej na to udręczone mięśnie (czyli o jakieś pięć tommer), a to było już dla jej zmęczonych palców za wiele. Powoli zaczęły ześlizgiwać się z rączki, jeden po drugim, aż wreszcie torba gruchnęła w płytką kałużę. —Prawdopodobnie na jakichś wyspach – może Południowych, a może nawet Dziewiczych, nie napisała!
Kristoff pospiesznie stłumił parsknięcie zaciśniętą pięścią i odchrząknął.
— Bo zostawiła mi liścik, rozumiesz – tylko że padał deszcz i wiatr mi go porwał, ale to bez znaczenia, bo i tak niczego mi w nim nie wyjaśniła, tylko kazała jechać do Baden, jakby to w ogóle był m ó j pomysł! — wyrzuciła z siebie na jednym, drżącym tchu. — Bo w pociągu był jakiś facet, to jest, w tym pociągu do Weseltonu – wtedy jeszcze byłyśmy razem – najpierw jechałyśmy z Arendal do Weseltonu, tam miałyśmy się przesiąść na statek, ale wtedy on – to znaczy ten obcy – powiedział, że jest naszym wujem, i może naprawdę nim jest, bo wiedział o tym, co znaleźliśmy w Sekretnym Pokoju i… i chyba pamiętam go z dzieciństwa, z tym, że wtedy miał jaśniejsze włosy, a później Elsa jeszcze stwierdziła, że potrafi to samo, co ona i myślałam, że przez to tym bardziej mu nie zaufa, bo to przecież E l s a , i była strasznie dziwna przy kolacji… Cóż, wcześniej właściwie też, doktor Foss zapisuje jej coraz więcej nowych leków… Ale kiedy obudziłam się rano, to już jej nie było. Konduktor powiedział, że wysiedli razem i wcale nie wyglądało na to, żeby została porwana.
Gałęzie niebezpiecznie się przechyliły, kiedy przestąpiła z nogi na nogę; zachlupało jej w butach i mimowolnie skrzywiła się na samą myśl o tym, co zobaczy, kiedy wreszcie je zdejmie.
— Chyba nie do końca rozumiem… — przyznał Kristoff.
— Ja też nie!
Ognisty kryształ przylgnął mokrą plamą do mostka, jakby chciał stopić się z piersiami, przeniknąć przez skórę i kości aż do płuc, i jej klatka piersiowa po prostu nie unosiła się tak, jak powinna – za płytko, za słabo, przytrzymywana w miejscu i Anna nie była w stanie złapać wystarczającej ilości powietrza.
Sięgnęła do guzika pod szyją tylko po to, żeby zdać sobie sprawę, że już dawno go rozpięła.
Stwierdziła, że zaraz się przewróci i jeszcze bardziej upokorzy, bo wszystko na moment się rozmyło, kiedy Kristoff zrobił krok do przodu i pomyślała, że za chwilę jej nawymyśla, bo było tyle rzeczy, o które mógł zmyć jej głowę, zaczynając od koszuli, której nie włożył, na nieproszonych odwiedzinach wyraźnie nie w porę kończąc, ale on po prostu podszedł i ujął jej twarz w dłonie. Były lodowate.
Kiedy się nad nią pochylił, zsunął jej się kapelusz. Poczuła łaskotanie wstążek na plecach i zadrżała.
— Hej — powiedział. Zauważył to? — Wszystko w porządku.
— Tak – nie. Nie wiem. — To było pytanie czy odpowiedź? — J-ja…
Myślała, że tym razem uda jej się nie rozpłakać.
A później podniosła na niego wzrok, i chociaż wcale nie wyglądał, jakby jej wyjaśnienia pomogły, to w jego rysy wkradła się dziwna, zatroskana miękkość, i tama pękła.
— T-tak stra-a-sznie cię p-p-przepraszam — chlipnęła. Łzy mieszały się z pyłem, kurzem i studzienną wodą, szczypały w oczy. Teraz również on miał ubłocone buty i nogawki i nagle poczuła się przez to jeszcze okropniej, jakby to też była jej wina, i musiała ugryźć się w język, żeby nie zacząć przepraszać za wszystkie przewinienia, których nie rozumiała. — P-pisałam do ciebie, ale chy-yba nie dostałeś mojego listu… i ja… naprawdę n-nie wiedziałam… P-pomyślałam, że skoro of-ficjalnie jestem w B-Baden… to s-samo zresztą po-owiedziałam Elsie i-i-i ten jeden raz ta zołz-za musiała mnie posłuchać… N-nie chciałam stawiać cię w… t-takiej…
— Hej – hej, już – nie masz za co przepraszać. — Pogładził jej policzek zgrabiałymi palcami, a może to ona wtuliła się w jego dłoń, i chociaż nigdy tak do końca nie rozumiała, jak można roztopić się pod czyimś dotykiem, mimo że obiecywały jej to wszystkie czytane pokątnie powieści, w tej chwili czuła dokładnie to. — Wszystko w porządku — powiedział znowu, i chociaż to było tak ordynarne kłamstwo – bo przecież nic nie było w porządku od tak dawna, że zaczęła zastanawiać się, czym właściwie jest ten jamais vu* porządek; wszystkich ich otaczał tylko chaos – i chociaż jakaś ostrożna myśl w jej głowie szeptała, że wszyscy kłamią, bo Annę najwyraźniej przyjemnie łatwo było okłamywać, tak bez żadnych konsekwencji – to przecież Kristoff przysięgał na grób ojca.
Jego oddech pachniał kawą, i to wcale nie był nieprzyjemny zapach. Cały w ogóle ładnie pachniał – mydłem, powietrzem – podczas gdy od siebie czuła tylko woń trudów podróży i beznadziei, co stanowiło zaskakujący kontrast.
Z rozchylonymi wargami wspięła się na palce, żeby znaleźć się bliżej – już tylko o pół oddechu – bo wciąż był taki ciepły, podskórnie, gdzieś pod całym tym chłodem, zupełnie odwrotnie niż ona, sama jego bliskość zdawała się osuszać łzy, i gdyby teraz zamknęła usta, pewnie musnęłaby jego wargi.
Zanim zdążyła się nad tym choćby zastanowić, od strony domu rozległy się pospieszne kroki, obcy głos wykrzyknął jego imię i Kristoff się wzdrygnął i zamarł, ale wciąż jeszcze nie cofnął.
— Do morza żeś po tę wodę polazł czy co?!
Anna gwałtownie otworzyła oczy. Zanim odsunęła się od Kristoffa, zdążyła zobaczyć drżące na ułamek sekundy przed otwarciem oczu powieki, i wszystkie piegi widoczne bardziej niż kiedykolwiek, i mimo że było ich więcej niż się spodziewała, to wciąż tak zazdrośnie mało, że pewnie zdążyłaby je policzyć, gdyby za jego plecami nie zamajaczyła zwalista sylwetka zbliżającego się do nich mężczyzny. Może ona też mogłaby dotknąć jego policzka i przekonać się, czy nawet ogolony może być tak szorstki, jak jej się wydawało.
— Och. — Mężczyzna zauważył ją w tej samej chwili, w której zrobiła krok w tył. Palce Kristoffa zaplątały się w jej rozczochrane włosy; szarpnęło. — Szybko się pocieszyłeś — zauważył. Kącik jego ust drgnął, oczy się zmrużyły, chociaż to Anna stała przodem do słońca. A potem: — Narzucał się, panienko?
— Spierdalaj, Jens — warknął Kristoff, nawet się nie odwracając. Brakowało mu tchu, ale sam usłyszał, że w jego głosie pobrzmiewa ulga, bo właściwie był mu wdzięczny, że zjawił się akurat teraz, zanim zdążył ją pocałować.
C h c i a ł b y , ale wciąż nie bardzo wiedział, jak właściwie trafiła do Grimstad – poza oczywistym faktem, że miało to związek z jej siostrą – zdesperowana i taka spragniona bliskości, że wydawało się to z tak wielu powodów niewłaściwe.
Poza tym istniała też kwestia tego, że stali na podwórzu, doskonale widoczni z większości okien wychodzących na wschód.
Sztywno wyprostował plecy, opuścił dłoń. Wyrwał jej kilka włosów z warkocza. Na brudnych policzkach rumieńce wydawały się popielate; w miejscach, gdzie jej dotknął i gdzie spłynęły łzy, odznaczały się jasne smugi.
Tak dziwnie było ją teraz zobaczyć, tak nagle i nieoczekiwanie – ale nie tylko dlatego, bardziej przez to, jak wyglądała. Chociaż widział już zdjęcie w gazecie, czymś zupełnie innym było oglądanie jej na żywo, po wszystkich tych dniach rozłąki, całą w czerni, z włosami prawie czerwonymi na tle bladej twarzy i w bladych promieniach dopiero co narodzonego słońca.
Pod wieloma względami rzeczywiście wyglądała, jakby nosiła żałobę. Mimo znajomych warkoczy i słodkiego nachylenia piegowatego nosa wydawała się… dziwnie obca. Zdecydowanie starszą niż była w rzeczywistości – dojrzalszą. Nie potrafił opisać uczucia, które wywołał w nim jej widok, więc tego nie zrobił, po prostu zapytał, co tu robi, jej uśmiech zgasł jak zapałka na wietrze, a do niego dotarło, że w tej chwili bardziej przypomina na wpół zamarzniętą dziewczynę, którą zabrał z Doliny Żywej Skały niż tę pełną życia, którą znał.
— Ładniej nie mogłeś mnie przedstawić? — ofuknął go Jens, podchodząc bliżej, na co Anna zrobiła krok do tyłu. Kristoff zacisnął pięść, którą uderzył go w żebra. — Jens Havik.
Anna otarła twarz rękawem, potknęła się o swoją torbę i łypnęła na nią z wściekłością, jakby to ona zaatakowała.
— Miło mi — bąknęła. Jedną dłonią poprawiła kapelusz, a drugą z drżącą godnością wyciągnęła przed siebie z palcami skierowanymi ku dołowi w oczekiwaniu na pocałunek. Chociaż jeszcze trzy miesiące wcześniej sam nie wiedziałby, co zrobić z tym gestem, Kristoff odpowiedział morderczym na pytające spojrzenie Jensa. Rozmowa, do której wyraźnie się palił, stanowiła niebezpieczny teren.
— N i e t e r a z — syknął.
— Chciałbym powiedzieć, że wiele o tobie słyszałem, Wasza Wysokość — ciągnął niezrażony Jens, z przesadną słodyczą w głosie miażdżąc jej dłoń w uścisku. Anna wydała z siebie stłumiony okrzyk niebezpiecznie graniczący z chlipnięciem, zanim ją wyrwała — ale Bjorgman prawie nic nigdy nie mówi, to straszna cnotka.
Kristoff przewrócił oczami, zirytowany na siebie, że nie jest w stanie patrzeć nigdzie indziej, jak tylko na Annę stojącą przed nim ze skulonymi ramionami – i jeszcze bardziej zirytowany, że Jens musiał to zauważyć.
— Och, nie – ja nie jestem… — zaprotestowała. Sukienka była dopasowana, a mimo to miał wrażenie, że czarny materiał zaraz ją pochłonie. — Musiał mnie pan z kimś pomylić, ja… to wcale…
— Spokojnie, ja też potrafię trzymać język za zębami — zapewnił Jens, ale zaraz dodał, przecząc swoim poprzednim słowom: — Wiedziałaś, że z samego rana pobiegł kupić gazetę, żeby tylko móc sobie na ciebie popatrzeć? Brakuje tylko — żebym cię, kurwa, walnął — dokończył w myślach Kristoff, kiedy przyjaciel nachylił się w stronę Anny i zniżył głos — żeby oprawił sobie to zdjęcie w ramkę, i tak wszyscy się już na nie wystarczająco napatrzeliśmy – z całym szacunkiem. Dlatego cię poznałem, po s… znaczy, stroju.