Ariana dla WS | Blogger | X X X
Fagra, grýttur land, heimr Árnadalr
piękna, kamienna ziemia, dom Arendelle.

12.5.24

Rozdział 100. Zamach

_______________


styczeń 1819

ZAMACH.

Obudził się z tym słowem na ustach. Zamach, zamach, zamach – szeptane w korytarzu, nad jego głową przygryzane na czubku języka i palcami wskazującymi przyciśniętymi do warg tłoczone z powrotem. Zamach.

Na początku było tylko zapomnienie, błoga nicość na granicy jawy i snu. Później trzasnęły drzwi, przeciąg przyniósł głosy, pojawiła się oślepiająca biel i wylądował nagi w zaspie śniegu. Dreszcze spadały jak płatki śniegu, wielkie i nieforemne, twarde – gradowe. Trząsł się tak bardzo, aż się przebudził.

Było ciemno, na stoliku nocnym płonęła świeca, zza otwartych drzwi sączył się blady prostokąt światła, po którym pełzały poły płaszcza doktora. To nie był Oxe – zakola zbiegały się z tyłu czaszki i odbijały płomienie zupełnie jak żarzący się w jego dłoni metal, nad zaciśniętymi ustami brakowało wąsów w kształcie podkowy – co oznaczało, że Oxe wciąż musiał siedzieć przy ojcu.

Ale była Mütterchen. Czuł jej obecność, jeszcze zanim zapytała:

— Czy to na pewno konieczne?

— Inaczej się wykrwawi. — I odrobinę spóźnione, prawie zapomniane: — Wasza Królewska Mość.

Metal opadł tuż pod prawym uchem.

— Może zechce pani odwrócić wzrok.

Przez chwilę nie czuł zupełnie nic, aż jego waga osiadła na szyi, zaskakująca jak na coś tak kruchego, i lodowate gorąco rozeszło się wzdłuż gardła, z którego wyrwało się wycie, drapało jak paznokcie, wgryzało się w delikatną skórę i coś syczało, coś się skręcało zupełnie jak jego żołądek, jakby chciało się przez nią przebić.

Kazano komuś złapać go za nogi. Ktoś inny trzymał go za ramiona, ktoś za szczękę, żar lepił się do ciała, odchodził płatami i wracał jak tępe ciosy.

Do diabła, czy wezwali do niego tego wariata Listona?

W zęby uderzyło go coś twardego, co smakowało skórą i metalem, jak ostatni dobry dzień w towarzystwie ojca. Rozdzieliło je, ugięło się pod ich ciężarem, rozprysło języku i stłumiło wrzask, ale wciąż czuł gorąco, czerwono-białe, rażące. Bolało, a on nie wiedział już, co zrobić, żeby przestało.

Więc zemdlał.

Śniła mu się cała historia, od dyluwium po wikingów, lśniące w bladym słońcu topory i ostrza raz za razem rozcinające mu szyję. Za oknem stłumione echo wystrzałów: zamach. Otworzył oczy, ale twarz Mamy była rozmyta, róż rozmazał się na wargach, w kącikach ust zostały resztki pudru. Subtelna, kwiatowa woń jej perfum splatała się z ciężkim zapachem krwi. Zamknął. Następnym razem otworzył je z powrotem we śnie.

Guy Fawkes trzymał go za rękę, wstrzykując mu proch w żyły. Napoleon, wyższy niż się spodziewał, przyglądał się temu z beczki prochu. Łzy pękały mu na twarzy fajerwerkami, kiedy przepraszał – za porażkę, za Arendelle, za kauteryzację, za zamach.

Zamach.

Powtarzali to słowo tak często, że prawie zaczął w nie wierzyć.

Nie byłoby trudno znaleźć jego zarzewie: wieńczący wojny napoleońskie kryzys gospodarczy, który doprowadził Południowe Wyspy na skraj bankructwa, grubą kreską odcinając okres prosperity za rządów regenta dziadka. Przejęcie obciążonych majątków zbożowych. Narastające od pięciu lat nastroje antysemickie, wojna gotowa wybuchnąć poza łamami pism i broszur. Ukruszony powstaniem Narodowego Banku autorytet króla. Ułomny następca tronu, dwaj kolejni dziedzice – zupełnie nieprzygotowany do tej roli, od czasów kongresu wiedeńskiego chowany na króla Arendelle Ingvar i Rúnar, wciąż dziecko, tylko ze względu na płeć mniej nieprzydatny niż Jorid. 

A to wszystko w monarchii absolutnej, która sama w sobie stanowiła idealny powód do niepokojów społecznych, zamieszek i rewolucji. Ale zamach?

W Egeskov, renesansowej fortecy wyłaniającej się prosto z wody, całej kamiennej i omszałej, jakby dopiero co wyrwała się z sieci Ran*, sam pomysł wydawał się absurdalny. Kto miałby – jak  m ó g ł b y  – się tam dostać? Do bawialni na pierwszym piętrze, we wschodnim skrzydle, w którym bawiła się grupka podchmielonych dzieciaków, podczas gdy chory król kaszlał i sikał krwią w prywatnych apartamentach w północnym skrzydle zamku, piętro wyżej, dokładnie tam, gdzie w każdej innej rezydencji, w końcu byli rodziną z tradycjami.

Gdyby tylko pamiętał to wszystko na lekcjach.

— Wasza Królewska Wysokość?

Było ciemno, ale w oddali majaczyło światło. Słyszał jakieś dźwięki, które powoli się przybliżały, stawały coraz bardziej wyraźne. Palce lewej ręki się nie poruszyły, prawa z trudem wymacała pod głową miękką poduszkę.

— C-co… się…?

Był w swoim pokoju. W jednym z nich, tym, który lubił najmniej, pustym i zimnym jak cały Egeskov. Dawał nieprzyjemne poczucie intymności, tak bardzo kojarzył się ze wszystkim, czego nikt nie powinien oglądać, jak w starej wyliczance; ukrywaj-nie-przeżywaj, niech-nie-wie-nikt.

Na stoliku nocnym płonęła świeca, zasłony były zaciągnięte, ale wisiały kilka stóp nad podłogą, zawsze w ten sposób, od kiedy pociągnął za jedną z nich i zamroził ją razem z oknem, próbując podnieść z podłogi ciało ścierpnięte po zbyt długiej zabawie. Deski pod nim odrobinę się wypaczyły, podobnie jak tył stolika nocnego, za którym chował się później przed Kleinzig. Miał wtedy osiem lat i we wrześniu rozpoczął naukę w Kadettenakademie. Kleinzig wyjechała następnego ranka.

Guwernantkę dało się ukryć u Świętego Hansa, do czasu remontu podłogę przykryto dywanem, ale nikt nie wiedział o stoliku.

Ten zamek był dobry w ukrywaniu pewnych rzeczy. Gorszy w eksponowaniu.

Wychylił się, żeby dotknąć drewna.

— Och, nie, proszę spokojnie leżeć, Wasza Królewska Wysokość. Surowo mi nakazano, żebym tego dopilnowała. — Nie był w stanie odwrócić głowy w kierunku głosu, ale brzmiał młodo i uniżenie. — Proszę zostać w łóżku, żeby znowu pan nie zemdlał — ostrzegła służąca; za późno.

— Birger?

Tym razem głos dochodził jakby z końca długiego, ciemnego korytarza, jednego z tych, z których słynął zamek. Jego imię odbijało się od ścian w nieustającej szancie.

Uświadomił sobie, że jest ciemno, bo ma zamknięte oczy.

— Słyszysz mnie?

…dlaczego miał zamknięte oczy?

Wyprostował się, próbował znaleźć podparcie wśród stert poduszek i koców, czuł, jak bandaże ciasno oplatają mu lewą rękę, a kiedy wbił palce prawej w twardy materac, po prostu poddała się pod jego ciężarem i opadł z powrotem na poduszki, oszołomiony i zdezorientowany.

Każde uderzenie serca zdawało się być właśnie tym –  u d e r z e n i e m ,  setki pięści dudniły mu w piersi i pod czaszką i nie pamiętał, kiedy ostatnio oddychanie było takie trudne. Prawie jak tuż po eksplozji, kiedy zimno ciekło i iskrzyło, napinało się i rosło w piersi, rozciągało nerwy, rozchodząc się błyskawicami od kręgosłupa.

Satanedme, obudziłeś się! — Przy łóżku siedział Rúnar, z twarzą pomarszczoną od haftowanej kapy, jakby na niej zasnął. Odwrócił się przez ramię, krzesło zaskrzypiało, coś nieprzyjemnie przeskoczyło mu w barku, a później zerwał się z miejsca, krzycząc gorączkowo: — Mamo! Mamo, Birger wreszcie się obudził!

W czasie, którego on potrzebował, żeby zamrugać, brat zdążył dobiec do drzwi, wychylić się przez nie i rozkazać służącej:

— Pia, natychmiast zawołaj Mamę, Birger się obudził! — i wrócić do miejsca przy jego boku, jakby ani na chwilę go nie odstępował.

Birger wpatrywał się w jego twarz z tak bliska, że miał wrażenie, że wciąż śni. Miał nową bliznę na brodzie – nie, starą, nie wyglądała na świeżą, być może była tam już latem, a on nie zauważył, bo nie miał okazji. Rozgałęziała się ku górze i łączyła piegi jak w Gwiazdozbiorze Małego Lwa.

Mógłby go zapytać, gdzie nauczył się tak przeklinać. Kiedy tak bardzo wyrósł. Jak długo przy nim siedział. Dlaczego przyszedł.

Otworzył usta. Miał wrażenie, że coś pęka w nim jak lak na pieczęci, jakby ktoś skleił mu wargi. Szyja napięła się boleśnie i zapiekła, przez chwilę nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.

— Nie ruszaj się. Musisz się położyć i odpoczywać.

Brat wyglądał, jakby z trudem powstrzymywał łzy. Przesunął wzrokiem ze swoich rąk, tej wykręconej pod dziwnym kątem i tej bezwładnie spoczywającej na kołdrze, aż zwątpił, czy któraś naprawdę należy do niego, aż po palce Rúnara, wciąż ze śladami dziecięcej pulchności, z obgryzionymi paznokciami i drzazgami krwi zaschniętymi na skórkach. Prawie się stykały.

Okno było zakrzywionym prostokątem szarego światła, świeca zniknęła. Sądząc po rozlewających się na kołdrze plamach, wschodziło słońce. Zmieniało kolor włosów Rúnara w zakrzepłą krew. Coś…

…coś mu to przypominało.

Nie mógł unieść lewej dłoni, zabandażowanej od nadgarstka po paznokcie, w prawej nie był w stanie zgiąć palców bez bólu. Brat szybko się odwrócił, położył rękę na bandażu i powiedział, lekko kręcąc głową:

— Doktor mówi, że straciłeś bardzo dużo krwi i nie wolno ci wstawać przynajmniej przez tydzień. — Drżała mu dolna warga. Cienka, wrzosowa skóra pod oczami zaczęła się marszczyć. Zacisnął oczy, miażdżąc piegi, tak bardzo musiał powstrzymywać się od płaczu. — Myślałem, że umrzesz!

Kiedy Birger wreszcie się odezwał, świt zmienił się w poranek szary jak oczy Rúnara, a jego głos w słaby i schrypnięty szept.

— Co… — Chciał powiedzieć coś więcej, ale słowa mu umykały. Co się stało. Wiedział, co się stało – tylko… musiał sobie przypomnieć. Wytężał umysł, ciemność czaiła się na krawędziach pola widzenia, pospiesznie zamknął oczy. — Zamach…? — wykrztusił. Każda litera odciskała się blizną na gardle, skóra szyi się napięła i stała zbyt ciasna, jakby należała do kogoś innego.

Poczuł, jak ręce cofają się z kołdry. Krzesło zaskrzypiało, ramię przeszył ból, kiedy brat pomógł mu unieść się na poduszkach. Birger zagryzł zęby, żeby nie krzyknąć, oparł czoło o kołnierz jego koszuli i oddychał; coś było gorące – jego czoło, pierś Rúnara, nie umiał odróżnić, bo nie pamiętał: jakie może być w dotyku ciało młodszego brata, jak mimo wszystko miękkie ma włosy, kiedy po raz ostatni go dotknął – oddychał, oddychał, oddychał.

Przez chwilę czuł się jak wszyscy inni – on, Jorid, nawet Ingvar.

Jak człowiek.

— Tak wszyscy myślą — przyznał. — Sam przyznasz, że nietrudno się pom… — kiedy już zaczęły pobrzmiewać w nim niesprecyzowane pretensje Ingvara, który wziął go pod swoje skrzydła, urwał, nagle się reflektując. — Przepraszam. — Ingvar by nie przepraszał. — Chciałem powiedzieć, że w pewnych okolicznościach naprawdę można byłoby uznać to za zamach. Siła wybuchu wybiła wszystkie szyby, co tłumaczyłoby cały ten śnieg, skruszyło kolumny, w ścianie przy drzwiach sali balowej jest ziejąca dziura… Reszta to kwestia „dochodzenia”, ale fama już się rozeszła. Król niedomaga, a książę koronny został ranny w wieczór swoich osiemnastych urodzin, a wielu nie życzy nam dobrze…

Wydawał się zaskakująco dobrze o wszystkim poinformowany, ale miał już przecież czternaście… nie, w tym roku piętnaście lat. Jeszcze trzy i mógłby objąć tron. Może z nich wszystkich on jeden by się do tego nadawał.

— Colbjørnsen zwołał nadzwyczajnie posiedzenie Rady. Już wydano oficjalne oświadczenie, ale za kulisami jeszcze debatują, kogo z opozycji obarczyć winą.

Policzek zsunął się po materiale kamizelki Rúnara, guziki dotknęły szyi i fala bólu prawie zepchnęła go poza krawędź świadomości, za którą czekał Ingvar z ołówkiem ostrym jak bagnet. Odchrząknął i poczuł w ustach smak krwi. 

— Kiedy? — zapytał. Właściwie chciał powiedzieć, że Dupa-Nie-Minister Colbjørnsen to stary dureń, ale sposób, w jaki mówił o nim brat nie pozostawiał złudzeń, że on uważa tak samo; nie było sensu marnować sił.

— Trzy dni temu. — Materiał stłumił głos Rúnara, kiedy przysunął się, żeby sięgnąć leżącą za jego plecami poduszkę. Później z pedantyzmem godnym Moltiego przeraźliwie długo ją ugniatał ją i uklepywał, aż wreszcie uznał, że utrzyma ciężar Birgera i się odsunął. Rozmawiał w ogóle kiedyś z Moltim…?

Birger się zachwiał, ale usiedział.

— Jest… czwarty stycznia?

— Piąty.

Wrażenie, że śni nie ustępowało.

— Byłem nieprzytomny cztery dni?

— Prawie pięć. Niedługo kolacja. — Wyrwał luźną nitkę wystającą z kapy, oblizał usta, wargi miał spierzchnięte. — Nie masz pojęcia, jak się wszyscy martwiliśmy, Mama pozwoliła, żebyśmy ją z Jorid na zmianę zastępowali, ale obudziłeś się akurat przy mnie! Już wczoraj myśleliśmy, że ci się poprawiło, kiedy przyszli Helmuth i Peder, ale…

— Nic im się nie stało? —  M o l t i .  Peder. Kolejne elementy układanki powoli wskakiwały na miejsce. …Purzel. — I co z Jytte?

— Są trochę poobijani, Helmuth skręcił nadgarstek, ale to nic poważnego, obaj się wyliżą — zapewnił brat. Obaj. Birger widział, jak przesuwa językiem po wnętrzu ust, jakby obracał w nich imiona i czekał, ale on nie powiedział już nic więcej. Czemu…

— Co z Jytte? — ponaglił go. — Gdzie ona jest?

Przypomniał sobie, jak wysadziło okna. Siła eksplozji odrzuciła go do tyłu, pchnęła w szklany pył na podłodze, odłamki wbijały się w skórę jak szrapnele, i gdyby nie czuł tego wszystkiego na skórze, bez trudu uwierzyłby nie tylko w bomby, ale nawet boską sprawiedliwość. Wtedy wciąż jeszcze trzymał ją za rękę, skóra wtapiała się w skórę, krew ścinała się w żyłach w lód, a syreni głos sączył mu do ucha pieśni, które brzmiały jak marzenie.

Zdał sobie sprawę, że wszystko to, co czuł do tej pory, było tylko marną namiastką, bo z dłonią w jej dłoni nie tylko miał moc, ale też  b y ł  mocą, i zrozumiał, dlaczego Jytte nigdy nie nazywała swojego przekleństwa inaczej.

Zadarł się jej paznokieć. Widział, jak odrobina magii zaplątała się wokół jej palców jak srebrna nić, jarząca się słabo i cienka jak włos. Mrowiły go palce. W jego głowie nić stawała się jaśniejsza, mocniejsza, gotowa, żeby po nią sięgnąć.

Fala uderzeniowa posłała go na drugi koniec sali balowej, wykręcając ramię i wyszarpując dłoń z uścisku Purzel. Z miejsca, gdzie wbiły się jej paznokcie, wyrastały rzędy sopli, wbiły się aż po kości jak wnyki, kiedy próbował podeprzeć się na ręce i wstać, przynajmniej spróbować podczołgać się w jej stronę albo…

— Rúnar, gdzie jest Jytte?

Czy to dlatego…

— Ona… — Zęby nieprzyjemnie zazgrzytały, głęboko we wnętrzu ust kołysał się miedziany posmak, mdłości nadchodziły jak przypływ. Widział, jak ciężko porusza się grdyka Rúnara, jakby to on musiał je przełknąć. — To wszystko przez nią.

— Nieprawda. — Udało mu się odwrócić głowę w stronę okna. Światło raziło w oczy, z jakiegoś powodu łatwiej było oddychać przez usta niż nos, ale powietrze wciąż było gęste i wstrętne: pachniało jak krew, pot, palona skóra i kłamstwa. — Co…! do…! — sapnął, ale nie miał czasu zastanawiać się, czemu właściwie jego lewa ręka nie działa. Miał jeszcze prawą. Z trudem zanurzył ją pod kołdrą, uderzył pięścią w oba uda, żeby przygotowały się na to, co zaraz je czeka, odczekał, aż mrowienie zwolni do pulsowania i kopnął.

— Przestań! — zaprotestował Rúnar. Jego dłoń była pierwszą przeszkodą do pokonania. Birger odepchnął ją ruchem barku, ból prawie ściął go z nóg, w myślach jego palce zacisnęły się na kapie, przedarły przez wszystkie warstwy pierzyn i odrzuciły je na podłogę, ale w rzeczywistości wcale się nie poruszyły. — Nie wolno ci wstawać!

Rúnar wzywał wszystkich po kolei, doktora, matkę, straż. Nie było czasu.

Birger szamotał się wściekle, wił i kopał, dopóki wszystko to, co trzymało go w miejscu, nie ustąpiło. Zsunął się z łóżka i z impetem wpadł na stolik nocny. Krawędź wbiła się w pachwinę, zamroczyło go, oparł obie dłonie na blacie – prawa złapała za krawędź, lewa bezwładnie z niej zwisała. W prześwicie między płatami bandaża dostrzegł coś, co musiało być tylko siniakiem, fioletowym i czarnym jak gnijące winogrono.

Plamy w podobnym kolorze wirowały mu przed oczami. Musiał tylko dotrzeć do drzwi. Później na korytarz. Zrobić kilka kroków, aż trafi na kolejne.

Z jękiem udało mu się unieść prawą rękę na wysokość, na której powinna znajdować się klamka. Przycisnął dłoń do ściany, poczuł pękającą pod palcami tapetę, ale z jego skórą nie stało się nic podobnego, tylko napięła się z wysiłku. Uniósł prawą stopę – lewą – ciemność spadła jak kurtyna.

— Bubsi!

Usłyszał krzyk, który zagłuszył odgłos kroków, jego skroń zderzyła się z unoszącym się gwałtownie stanikiem sukni Mamy, która ledwo zdążyła wyciągnąć do niego ręce.

— Mój drogi, nie utrudniaj, bardzo cię proszę! — jęknęła. Jej oddech był ciepły i lepki jak jego włosy, osadził się na twarzy jak topniejący śnieg.

Kiedy otworzył oczy, jego ręce zwisały bezwładnie wsparte na ramionach matki i brata. Rúnar popatrzył na niego z wysokości jego wzrostu, wyglądał na jednocześnie skruszonego i rozgoryczonego, w cieknącym nosie był jakiś upór, i kiedy on zdążył tak wyrosnąć…

— Jest zdecydowanie za wcześnie, żebyś wstawał. — Mama cała drżała, kiedy przesunęła dłoń, którą podpierała mu plecy, na przedramię, palcami zakryła ziejącą w bandażu dziurę, jakby nie chciała, żeby widział. — Może ci to zaszkodzić.

Chciał nią potrząsnąć, ale głowa tylko opadła mu na bok, na pierś Mamy, prawie jakby próbował się do niej przytulić.

— Gdzie, do diabła, jest Jytte?! — warknął ochryple. — Czego mi nie mówicie?

Zakołysał się, kiedy Rúnar rękawem otarł twarz.

 — Ta histeryczka prawie cię  z a b i ł a ,  Birger! — wykrzyknął, wzburzony, rozżalony; zupełnie niesprawiedliwy.

— Nieprawda — powtórzył. Zadarł podbródek, tak bolało odrobinę mniej, kiedy cała szyja się wygładzała zamiast marszczyć – w drzwiach mignęły mu zamarłe sylwetki mężczyzn, którzy zjawili się za późno i nie wiedzieli, czy powinni interweniować; lśniąca łysina doktora, skłębiona wełna mundurów strażników, gdzieś między nimi wyblakły rumieniec Jorid – ale on patrzył na swoje kolana, coraz bardziej niepewne, coraz bliżej podłogi. Nie na nich, nie te szare jak popiół oczy w pochylających się ku niemu twarzach, w których właśnie rozniecił surowy żar nowych zmartwień. — To wszystko moja wina.

Z ust Mamy wydobyło się ciche westchnienie, ah. . . a h . . .  a h – z a m a c h . . .  – i poczuł je wzdłuż całego kręgosłupa, zimne i bezlitosne jak lód.

Nie przewrócił się, bo wciąż go trzymali, tylko kolano po stronie Mamy ześlizgnęło się jeszcze bardziej, aż zatrzymało się na czubku jej pantofla, na policzek kapnęła mu łza Rúnara. Wciąż był tylko chłopcem, był jego młodszym bratem,  c h ł o p c e m ,  mimo wszystko tylko chłopcem, wciąż nie mężczyzną, kiedy głos łamał mu się wyłącznie od płaczu, chociaż już teraz pojedynkował się najlepiej z nich wszystkich, ale Birger wciąż pamiętał, jak trzymał palec w ustach i Kleinzig jedynie owocami w cukrze była w stanie przekonać go, żeby przestał. Coś ścisnęło go w gardle. Nagle zrobiło mu się żal samego siebie, bo nie zasługiwał na to, żeby stracić kolejnego brata, i gdyby świat był sprawiedliwy…

— To nie ona — powiedział szybko, zanim zdążył się rozmyślić — ja to zrobiłem.

I patrzył, jak wszystko to, co kiedyś mogło być miłością, podziwem i zachwytem zmienia się w twarzy Rúnara w strach i obrzydzenie, bo świat nigdy nie był sprawiedliwy. 

_______________ 

Ran – w mitologii nordyckiej bogini morskiej toni, uosobienie pływów oceanu. Wciągała w swoje sieci żeglarzy, którzy wypadli za burtę.


Dyluwium to nazwa plejstocenu, czyli epoki lodowcowej, która swoją obecną nazwę dostała dopiero w 1839, więc nie mogłam jej tu użyć :(

I nie wiem, czy Liston będzie anachronizmem czy nie, założyłam, że nie, bo od 1818 r. pracował już jako chirurg. W każdym razie to ten najszybszy XIX-wieczny chirurg, który potrafił amputować kończyny w mniej niż pół minuty.

A Święty Hans (Sankt Hans Hospital) to obecnie największy szpital psychiatry w Danii, którego historia sięga XIII w., chociaż obecną nazwę dostał w 1749 r.

3 komentarze

  1. Och, czyli to był zamach — w sensie takim, że te okna pękły przez wystrzały, czy przez... niego, Jytte? Bo z tego co rozumiem, to Jytte też jest... t a k a, tak? I oni tam myślą, że to przez nią?

    Runar jest tu takim kochanym braciszkiem, że aż się zastanawiam co się stało z biegiem lat, że jego historia potoczyła się tak a nie inaczej. I ich mama też wydaje się tą akurat z tych troskliwych i kochających.

    I co oni mu zrobili? Ten Liston... Amputował mu coś?

    I mimo wszystko, w tym rozdziale jest mi okropnie żal. „Przez chwilę czuł się jak wszyscy inni – on, Jorid, nawet Ingvar. Jak człowiek.”, no po prostu ała.

    I co się stało z Jytte? Domyślam się, że to był przełom w tym, że no im nie wyszło, ale naprawdę — co się z nią stało? (I tak szczerze to wciąż średnio rozumiem, kim ona jest. W drzewku nie ma jej daty zgonu, czy wciąż żyje. I czy ona jest jakąś kuzynką, może trochę taką dalszą Birgera i reszty? Bo patrząc na genealogię, to tak wygląda. Och, no i jeszcze raz, czy ona też ma m o c?).

    I bardzo przepraszam za takie bezsensowne komentarze, ale po prostu to wszystko z ostatnich miesięcy jeszcze chyba ze mnie nie zeszło, natłok myśli o obowiązków mnie przytłacza i jakoś hamuje takie głębsze myślenie.

    I swoją drogą, dawno nie było Hansa. A Annę i Kristoffa jakoś postaram się niedługo nadrobić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aaa, nawet nie wiem, co mogę odpowiedzieć, żeby nie sprzedać za dużo informacji, bo Birger – po swojemu, więc pokrętnie, ale zawsze – będzie niedługo sam wyjaśniał, co się dokładnie stało (?)
      Ale zapewniam, że Jytte żyje i jej wątek jeszcze wróci! I to raczej stosunkowo szybko
      Ogólnie jest kuzynką Birgera, ale nie liczyłam nawet, jakiego stopnia – na pewno znaaacznie dalszą niż Elsa i Anna dla Hansa. W każdym razie jej matka pochodziła z jakiejś bocznej linii Westergårdów, a ojciec z Reventlowów, jednej z najbardziej znaczących na Południowych Wyspach rodzin, której członkom już wcześniej udawało się wżenić w rodzinę królewską – stąd Jytte ma inne nazwisko niż Birger, i dlatego Birger nazywa jej matkę „ciotką”

      Mamę Birgera też lubię, zdecydowanie kocha wszystkie swoje dzieci, chociaż z Birgerem łączy ją chyba najwięcej, i jakoś tak wydaje mi się, że wyszła mi jakaś wewnętrznie bardzo smutna.
      W każdym razie zdecydowanie ma lepsze metody wychowawcze niż inni rodzice z tego uniwersum xD

      Cieszę się bardzo, że Rúnar został tak odebrany, bo dokładnie o to mi chodziło!
      Uważam, że jest całkiem słodki i w ogóle, że Birger miał naprawdę w porządku rodzeństwo, przynajmniej do pewnego momentu

      Jakoś nie kupuje kreacja Runearda z filmu rozszerzona w Niebezpiecznych sekretach, podobnie jak wizja tego, że wszyscy Westergårdowie są Źli i Żądni Władzy, bo tak. Nie wiem, na ile uda się to później rozwinąć, ale mam wrażenie, że jego zachwyt magią na przestrzeni lat, kiedy Birger został odesłany do szkoły zaczął zmieniać się w lęk i niechęć. Po wstąpieniu Birgera do Kadettenakademie Rúnar został z Ingvarem sam, a on na pewno próbował nastawić go przeciwko Birgerowi
      No i teraz jeszcze jego starszy brat praktycznie zginął z powodu magii, to chyba może zostawić ślad

      A co do doktora – Birger miał przypalaną ranę na szyi po tym, jak poraniły go odłamki okna. Z ręką na sercu przyznaję, że to była bardzo wygodna perspektywa, kiedy był praktycznie nieprzytomny, więc wszystko mogło nie wybrzmieć idealnie, ale pewnie jeszcze w kolejnych rozdziałach pochwali się, co mu się stało (:

      Chyba się rozpisałam, mam nadzieję, że chociaż trochę wyjaśniłam, w kolejnym rozdziale z Elsą na pewno dopowiem więcej
      A twoje komentarze są dla mnie totalnie czytelne (no i jak zwykle, każdy mnie bardzo cieszy ♥)
      Kristanną się nie przejmuj, ja sama mam jeszcze jeden rozdział z ich udziałem do nadrobienia (a potem Elsa). Hans się pojawi, jego chwilowa nieobecność jest spowodowana tym, że rozdział z jego POV-em zaspoilerowałby coś co prawda małego, ale może przynajmniej minimalnie zaskakującego :D

      Trzymam kciuki za chwilę oddechu dla ciebie <3

      Usuń
    2. Rany, lama ze mnie, wyleciało mi totalnie z głowy, że chyba nie odpowiedziałam najważniejsze, a znając mnie to w rozdziałach właściwych mogę nie ująć tego w wystarczająco jasny sposób – teraz nawet nie wiem już, czy ma to znaczenie, ale niech będzie – to, co się odwaliło w sali balowej („zamach”) to poniekąd wina Jytte, bo to jej moc jest potężniejsza (więc za zniszczenie w głównej mierze odpowiada właśnie jej moc?)
      (Inna sprawa, że to Birger zaczął)
      I piszę „poniekąd”, bo to ma jeszcze odrobinę głębsze wyjaśnienie, do którego akurat mam nadzieję, że uda mi się odpowiednio nawiązać

      Usuń