_______________
WDRAPAŁA SIĘ NA WYŻSZĄ KOJĘ, żeby stłumić rodzące się poczucie nowej samotności. Z tej pozycji sufit kajuty znajdował się klaustrofobicznie blisko, kiedy wyciągnęła rękę, nie dała rady wyprostować jej w łokciu, zanim dotknęła drewnianych paneli. Drewno było chropowate i chłodne, jego dotyk na skórze przypominał, że rzeczywistość wokół jest namacalna.
„Hekla”. Wuj Birger. Morze Południowe. Jytte.
Czuła, jak z każdym ruchem statku w żołądku przelewa jej się imbirowa herbata, jak odpływ pozostawiając po sobie tępą, ssącą pustkę. Ostatni raz (prawie nie) jadła dobę wcześniej, ale nawet nie była pewna, czy w ogóle jest głodna. Ból głowy czaił się na skraju myśli.
Ah-ah-ah-ah…
Fale bawiły się i rzucały statkiem z boku na bok, wiatr uderzający w bulaj echem powtarzał jej nierówny oddech. Pieśń morza – „nie z ludzkich piersi, ni z ziemi wyrosła”.
Ah-ah-ah…
„Pieśń przypomina bolesną śmierć ojca”…
Czy ta sama woda kołysała teraz jej rodziców? Czy martwi śnili?
Ojca morskie tulą fale;
Z kości jego są korale,
Perła lśni, gdzie oko było;
Każda cząstka jego ciała
W drogi klejnot się przebrała
Oceanu dziwną siłą*.
Ażurowa poszwa na kołdrę pachniała lawendą, zaciśnięta pod nią dłoń dotknęła skóry tuż nad kolanem, delikatny strup wbił się pod paznokieć – ah…! – i Elsa natychmiast cofnęła rękę.
To przecież grzech, najgorszy grzech!
Wspomnienia paliły.
Ostrożnie sięgnęła po wstążkę przytrzymującą koniec warkocza i pociągnęła do góry. Powietrze było pełne soli, gdyby rozdygotana szyba pękła, pewnie poczułaby ją na wargach. Jej włosy wyglądały, jakby posypała je pieprzem. W komodzie pod ścianą drżały nożyczki do paznokci, w najwyższej szufladzie z lewej strony, tej najmniej oczywistej, do której wciąż mogłaby sięgnąć, gdyby nie wyrzuciła kluczyka.
Kiedy chciała odciąć kolejny kosmyk, po prostu wyślizgnęły jej się z dłoni, halka zaczepiła się o drzazgę, a ostrze musnęło skórę, którą odkryła, niemal niewidocznie, gdyby nie była tak blada, prawdopodobnie nawet by tego nie zauważyła.
Ale poczuła.
Dasz sobie radę, Elso.
Kłamstwo.
Wciąż nie przestała tęsknić za bólem.
Szarpnęła za warkocz, na dłoń spadło jej kilka ciemnych włosów, jak opiłki brązu, czaszka zapiekła i nagle znów była wyłącznie blondynką jasną jak zamieć i jak dziewczyna z portretu.
Medalion, w którym tkwiło jej uwięzione wspomnienie, był drobny, misternie zdobiony. Przy mechanizmie lśnił blado szafir, na pokrywie srebrzyły się inicjały J.R. Kiedy go jej podawał, Elsa zauważyła, że drżą mu palce, dziwnie sztywne i niewprawne.
„Skoro zostaliśmy sami”, odezwał się, zanim jeszcze Anna zdążyła dotrzeć do drzwi, „chciałbym, żebyś kogoś poznała”.
Na sam dźwięk tych słów Elsie ścierpła skóra, a jednak zrobiła dokładnie to, co on – odsunęła krzesło, wstała, zajęła miejsce przy czystym stoliku po drugiej stronie przedziału, a kiedy pochylił się nad blatem w jej stronę, ona też się nachyliła.
— O czym rozmawialiście, kiedy mnie nie było? Znów o literaturze?
— Nie.
Półprawda.
Ostrożnie otworzyła medalion, bardziej wyczuła zawias pod palcami niż zobaczyła, bo cały czas wpatrywała się w siedzącego naprzeciwko człowieka. Obcego. Wuja. Wciąż nie cofał palców; sposób, w jaki muskały brzegi przypominał pieszczotę.
Po lewej stronie za szybką tkwił misternie spleciony w splot koszykowy kosmyk włosów. Ostrożnie uniosła połówkę medalionu, żeby przyjrzeć się srebrnej inskrypcji we wnętrzu pokrywy.
„«Du gehst hoffnungsvoll aus, deiner Königin Blumen zu pflücken — im Winter »”, przeczytała, nie rozumiejąc.
„«Pełen nadziei idziesz zrywać w zimie kwiaty dla swej królowej»**”, przetłumaczył, a ona się obruszyła, bo przecież wiedziała, co to znaczy, znała niemiecki. „A wiesz, skąd pochodzi ten cytat?”
„Z Goethego”, odgadła, gdzieś tak głęboko, że prawie niewyczuwalnie dumna z siebie, bo zapamiętała. Miała wrażenie, że dzięki temu maska pewności siebie trzyma się mocniej, jak zamrożona; łatwiej było udawać, że wie więcej, niż mu się zdawało, że Sekretny Pokój przez egoistyczny zakaz nie zmienił się w kolejną tajemnicę oddzielającą ją od Anny.
Kiwnął głową. Ostrą krawędź szczęki złagodził cień uśmiechu.
„Z Cierpień młodego Wertera. Niestety, reszta nie brzmi już tak idealistycznie”.
Kelner przeszedł obok, zanim zdążyła zacząć roztrząsać wszystko to, co wiedziała o książce od Anny, która irytowała się nad nią przez dwa popołudnia, a trzeciego wieczoru, zanim sięgnęła po kolejną pozycję, powiedziała, że coś wpadło jej do oka, bo Elsa nie potrafiła okazać zrozumienia bohaterom, a jej wrażliwości zainteresowania – jak mogła, skoro opiewany przez romantyków Weltschmerz miała dosłownie w r o d z o n y ?
„Och, tak”, odparła więc tylko. „Podobno zakończenie jest… obiecujące, ale ja nie dałam rady przebrnąć nawet przez początek”.
„Cóż, to dość długa historia”. Wuj Birger w zamyśleniu pogładził prawą połówkę medalionu. Dłoń miał chłodną, tak jak oczy. Przestało brzmieć, jakby mówił o książce. „Pewnie można byłoby uznać ją za romantyczną, chociaż moim zdaniem bliżej jej do tragedii. Twoja siostra pewnie byłaby zachwycona, ale niestety nie mam czasu jej z nią zapoznać”.
Elsa przeniosła wzrok na portret. Przedstawiał młodą kobietę, alabastrowobladą, z brwiami tak ciemnymi, że równie dobrze mogłyby zostać domalowane później, węglem, kiedy już zabrakło farby – i delikatnie zarysowanymi ustami, ich kąciki unosiły się w psotnym uśmieszku, jakby właśnie usłyszała albo zaraz miała powiedzieć coś zabawnego.
Włosy były o ton ciemniejsze od białek oczu, kolor tęczówek idealnie odpowiadał bladobłękitnemu niebu prześwitującemu między gałęziami drzewa, pod którym siedziała, jakby zostały wydrążone.
Skóra długiej szyi iskrzyła lodowym światłem, delikatnie opinała kruchość obojczyków, niknęła pod falbankami dekoltu niebieskiej sukienki.
Nie była do niej podobna – miała na to za okrągłą twarz, gęste brwi i drobny nos, zbyt beztroską minę – ale te oczy, chłodne nawet na płótnie… Pomyślała, że gdyby nałożono na siebie ich portrety, w tym jednym punkcie niczym by się od siebie nie różniły.
Podniosła wzrok na siedzącego naprzeciwko mężczyznę, kolejną bladą twarz, uniesione brwi w naturalnym, cieplejszym niż włosy odcieniu blondu – jeszcze przez chwilę błądziła spojrzeniem, od wąskiego nosa po trójkątny podbródek, ostrą linię żuchwy i sterczące kości policzkowe, bo już wiedziała, co się stanie, kiedy spojrzy mu w oczy; trzecią identyczną parę.
„To twoja córka?”, zapytała.
Westchnął i pokręcił głową z kolejnym, tym razem wyzutym z wszelkiej wesołości uśmiechem, który zacisnął się na jej sercu jak obręcz.
„Gdybym miał dziecko, elskling, byłoby teraz starsze od twoich rodziców”.
Zabrzmiało dziwnie ostatecznie. Nie ośmieliła się dopytywać.
„A więc ukochana?”
Dopiero teraz zwróciła uwagę na półprzezroczystą szmizetkę*** z okresu I cesarstwa przykrywającą głęboki dekolt. Jeśli dziewczyna na portrecie miała około dwudziestu lat, musieli być w podobnym wieku.
„To Jytte”, powiedział powoli. W jego głosie było coś dziwnie przygnębionego. Pociąg wjechał w zakręt, odległe uliczne światła wyżłobiły bruzdę między brwiami, namalowały pod oczami cienie i nagle dodały mu tych wszystkich lat, których nie dostrzegła wcześniej. „Dziewczyna”, prawą dłonią sięgnął po kryształową różę tkwiącą w butonierce, „która zrobiła to”, przesunął ją po blacie stołu w stronę Elsy, obok oparł lewą, lśniącą złotem i królewską purpurą. Palce zgięły się sztywno i nie całkiem, „i to”.
Elsa z trudem powstrzymała cisnący jej się na usta okrzyk.
„Nie chciałbym szukać wymówek, ale w sprzyjających okolicznościach moje pismo naprawdę prezentowało się lepiej”.
Teraz to widziała: jego dłoń była odmrożona.
Czasem miała wrażenie, że właśnie to zobaczy, kiedy sama zdejmie rękawiczki. Kiedy przestała ściągać je nawet do posiłków, Anna zwróciła na to uwagę, świeżo po lekcjach etykiety. „Palce ci zgniją”, rzuciła; tylko żartowała, śmiała się przy tym, ale Elsa nie mogła przestać o tym myśleć, bo co, jeśli to była prawda?
Krótko później przenieśli się na lato do Kongsbergu i znalazła na brzegu stawu martwego ptaka. Skręcił kark, podeszła bliżej, zanim to zauważyła, a kiedy mokra ziemia zapadła się pod ciężarem jej pantofli, głowa przekręciła się na bok, pióra wywinęły na drugą stronę razem ze skórą i ten widok prześladował ją przez szereg kolejnych nocy, zanim doktor Foss nie zalecił picia laudanum – ale ono nie pomagało w świetle dnia, kiedy jej klątwa wydawała się jeszcze bardziej niestosowna, wręcz zakazana.
Dużo wtedy rozmawiali, musiał uznać jej pytania za równie niewinne, jak wydawały się jej samej, bo opowiedział jej o maceracji naskórka, typowej zarówno dla praczek, jak i topielców. Nigdy nie widziała nikogo, kto by się utopił, ale zaczęła kręcić się przy pomywaczkach, próbując przyjrzeć się ich dłoniom, dopóki Fraülein Hahn jej na tym nie przyłapała.
Podobał jej się błysk w oczach doktora Fossa, kiedy kiwał głową, jakby zadawała bardzo mądre pytania. Dowiedziała się naprawdę wiele, na tyle, że nie była już w stanie zmusić się do wypicia więcej niż łyka kompotu z papierówek, którego i tak nie była w stanie utrzymać później w żołądku, mimo że jabłka pochodziły z lokalnej uprawy, zostały zebrane specjalnie na ich przybycie, ojciec je uwielbiał, a matka wytykała jej, że jest niewdzięczna.
Ciągle tylko wsuwała palce pod mankiet, podważała na tyle, żeby sprawdzić, czy tym razem jej skóra odwinie się jak rękawiczka, a kiedy odstającą skórkę oderwała aż po środkowy paliczek, przyszedł ból tak silny, że była przekonana, że zemdleje. Zdała sobie wtedy sprawę z dwóch rzeczy: że coś poszło za daleko, i że chciałaby to powtórzyć.
„Dlaczego mi to pokazujesz?”, zapytała wreszcie. „To zwykłe świecidełka”.
Zaklinała rzeczywistość.
Jego bliskość wytrącała ją z równowagi. Klątwa pulsowała pod skórą i w opuszkach palców. Przyszła jej do głowy absurdalna myśl, gdyby spróbowała zamrozić j e g o serce – co by się stało?
„Czyżby?”
Odmrożona dłoń, na której się skupiła, ani drgnęła. Ruchu drugiej nawet nie zarejestrowała do chwili, gdy opadła na jej nadgarstek, oderwała palce od portretu i z dziwną, dystyngowaną siłą odwróciła wnętrzem do góry.
Była przekonana, że do tego momentu materiał rękawiczki zdążył już przymarznąć do rękawa sukni i uwięzić jej palce, ale on bez trudu go zsunął. Kiedy się odwracał, żeby odłożyć rękawiczkę, skóra na szyi napięła się i pomarszczyła jak płonący papier. Znaczące ją ślady przypominały poparzenia.
Ogień i lód.
„Na pierwszy rzut oka twoje dłonie również wyglądają jak każde inne”. Po tak długim czasie coś tak banalnego nie powinno mieć dla niej znaczenia. Nie powinna czuć wdzięczności – co najwyżej pogardę do samej siebie, że dała się złapać; w ustach tego mężczyzny zwykłe słowa zmieniały postać jak woda w garnku tuż przed wrzeniem. „A jednak jestem tu, elskling”, odwrócił własną dłoń, coś poruszyło się pod skórą, nad nią zamajaczył aż nazbyt znajomy półprzezroczysty snop błękitnych iskier, „ponieważ jestem taki, jak ty”.
Znienacka puścił jej dłoń i zamknął medalion, usłyszała tylko ciche kliknięcie, zanim włożył go do wewnętrznej kieszeni.
„I ona również”.
„Niemożliwe”, wyszeptała Elsa. Jej gardło przypominało porowatą czarną skałę, którą Peterssen przywiózł jej z podróży na Sagøen tuż po zamknięciu bram, symbol miejsca, o którym wcześniej marzyła, a wtedy wiedziała już, że nigdy nie zobaczy.
To właśnie się dzieje, kiedy lawa stygnie, wyjaśnił – a później jeszcze, czym są wulkany i jak działają – dokładniej i bardziej zrozumiale niż książki, do których zdążyła zajrzeć. Obracała ją wtedy w dłoniach tak długo, że mogłaby przysiąc, że stała się gładsza od jej dotyku, i dziwiła się, że skała tak gorąca, że spływa rzekami jest w stanie zwyczajnie zamarznąć w to, co trzyma w ręce.
J a k , chciała koniecznie wiedzieć, jak w ogóle coś takiego może istnieć? Świat jest pełen niemożliwych rzeczy, pusling, uśmiechnął się pod wąsem, który z jakiegoś powodu jej nie drażnił, i pogłaskał ją po włosach, a ona pochyliła głowę, nieświadoma, że ten dotyk jest ostatnim tego rodzaju.
Jego wzrok stał się na chwilę odległy i pomyślała, że musi myśleć o jej klątwie, a może o tym, że trollom udało się pomóc Annie, w końcu mamma nazywała to Prawdziwym Cudem, właśnie tak, z ogromnym namaszczeniem, aż słyszała wielkie litery. Czasami wydaje mi się, że większość z nich istnieje wyłącznie po to, żeby przypomnieć nam, że tak naprawdę wszystko jest możliwe, stwierdził i chociaż poprzedniego wieczoru nie była nawet o krok bliżej zrozumienia, co miał przez to na myśli niż jako ośmiolatka, tego ranka już wiedziała.
„Świat jest pełen niemożliwych rzeczy”, powtórzył wuj Birger. „Akurat ty powinnaś o tym wiedzieć”. Rozłożył palce szerzej, we wnętrzu dłoni usypała się zaspa. „Potrafisz tworzyć żywe istoty, a nie jesteś w stanie uwierzyć, że płynie w nas ta sama krew?”
Niemożliwe. Pomyślała o gadających bałwanach, zamrożonym lipcu, przepowiedniach trolli starych jak siedem lasów, handlarzu lodem, którego zmieniła w księcia i księciu, który okazał się potworem; potworze, który usiłował na powrót stać się bohaterem. Wszystkie te rzeczy powinny być niemożliwe, a jednak…
Większość z nich istnieje wyłącznie po to, żeby przypomnieć nam, że tak naprawdę wszystko jest możliwe.
„Pochodzimy ze starej, dumnej rodziny – zbyt dumnej, żeby po prostu pozwolić nam… cóż, istnieć – w każdym razie takimi, jakimi jesteśmy. Ale łącząca nas magia jest głębsza i silniejsza niż jakakolwiek inna więź.”
Anna — pomyślała słabo, ale myśl zgasła, kiedy tylko podniosła na niego wzrok. Siedzieli twarzą w twarz, tak blisko, miała wrażenie, że wszystko w jego obecności na nią napiera. A jednak się nie cofnęła.
Siedziała nieruchomo, walcząc z rosnącą potrzebą ucieczki. Tym razem nie wynikała ona ze strachu – wręcz przeciwnie. Chciała uciec właśnie dlatego, że nie bała się ani trochę.
Gdy początkowy szok przeszedł w głuchy, podskórny ryk klątwy, zdała sobie sprawę, że chce zostać dokładnie tam, gdzie jest. Z kimś podobnym do niej.
Drgnął mu kącik ust.
„A więc powiedz mi, elskling, czy coś w Jytte nie wydało ci się dziwne?”
„Jest bardzo…”, zająknęła się. Wydawała się krucha, ale w tej jej kruchości było coś, co sprawiało, że była śliczna jak wersy wiersza. „…podobna”, dokończyła wreszcie.
Do niej. Do niego. Do serca zimy.
Nieznacznie uniósł dłoń z długimi palcami wygiętymi jak szpony i nawet nie mrugnął, kiedy śnieg bez śladu wsiąkł na powrót skórę. Próbowała nie patrzeć, czuła, że się g a p i , ale nic nie mogła na to poradzić, nigdy nie wiedziała, jak można wchłonąć magię z powrotem do środka. Jej własna nigdy do niej nie wróciła, zawsze znikała w powietrzu albo – po prostu tkwiła tam, gdzie akurat wymknęła się spod kontroli.
Jakie to uczucie?
Była tak blisko wmówienia sobie, że ktoś z nich jest obłąkany – on, bo mówi albo ona, bo wydaje jej się, że widzi podobne rzeczy, ale…
Zamknął dłoń i kiedy na powrót ją otworzył, po śniegu nie było śladu. Nawet płatka.
Jego skóra była blada i sucha i Elsa uświadomiła sobie, że wstrzymywała oddech, jakby bała się, że jeśli nagle odetchnie, on wyciągnie z niej wszystko, jak zimę z powietrza.
„Och, Elso”, cmoknął. „To zadziwiające, jak bardzo jesteś podobna do swojego ojca”. Powiedział to tak, jakby to było coś złego i sama myśl o tym nią wstrząsnęła. „Nie chcesz widzieć tego, co masz tuż pod nosem”.
Zawsze… k i e d y ś uważała, że ojciec jest dobry, silniejszy od niej, sprawiedliwy…
Nie, Elso. Nie starasz się wystarczająco mocno. Spróbuj jeszcze raz.
Wspomnienie wspinającego się po ramie okna szronu wkradło się do jej świadomości znienacka, prawie się nim zachłysnęła. Miała ochotę się rozpłakać, jak tamta mała dziewczynka, uwięziona w świecie dobrych intencji i ignorancji, która czekała na kogoś takiego, jak on, kto rzuciłby magiczne zaklęcie na zamek i pomógł jej uciec; kto nigdy się nie zjawił.
Gwałtownie poderwała ręce z blatu i przyciągnęła je do piersi, zaciśnięte pięści wepchnęła pod pachy, ale już czuła, jak rękawy sukni przeszywają lodowe szwy.
On tylko spokojnie się temu przyglądał, jego oczy były zbyt znajome, wyglądały, jakby widziały już wszystko.
„To może inaczej. Czy kiedykolwiek obcinałaś włosy?”
To pytanie ją zaskoczyło. „Oczywiście”, parsknęła.
„I co wtedy się z nimi działo?”
„Stawały się krótsze?”
Machnął ręką i znienacka sięgnął po leżący obok pustego nakrycia nóż.
„C-co robisz?” Chciała, żeby zabrzmiało ostro, bardziej jak rozkaz niż pytanie, ale oczekiwania znów nie sprostały rzeczywistości. Wargi za bardzo jej drżały i chociaż umysł był czujny, ciało zrobiło się ciężkie i ospałe, ciepło wzbierało w żyłach jak na sekundę po tym, jak cofała… nie, jak d o k t o r F o s s cofał igłę.
Ostrze zalśniło w świetle dopalającej się świecy, za oknem majaczyły gwiazdy, w jego źrenicach zobaczyła odbicie kołyszącego się płomienia. Ogień i lód.
„Eksperyment”. Elsa przełknęła ślinę. „Każdy pasożyt potrzebuje nosiciela, prawda?” Oddzielił od reszty włosów cienkie pasmo i nieznacznie przechylił głowę w jej stronę, jakby chciał jej udowodnić, że naprawdę je obcina. „A co dzieje się, kiedy nosiciel umiera?”
Delikatny ciężar noża wydawał się niemal namacalny we wnętrzu jej własnej dłoni, kiedy znajdował się tak blisko skóry. Nawet nie zauważyła, że ułożyła ją z powrotem na blacie.
„Pasożyt znajduje nowego żywiciela albo też umiera”.
„Otóż to”. Przysunął jej dłoń do krawędzi stołu, blady kosmyk upadł na jeszcze bledszą skórę, kilka pojedynczych włosów się rozsypało, przykrywając linie życia. „Za godzinę będą blond”.
„Już są blond”, zauważyła ostrożnie.
„W tym odcieniu”. Dotknął brwi, skrzywił się i pospiesznie ją wygładził. „Chociaż dawno nikt mnie tak nie obraził, trzeba oddać twojej siostrze, że jest spostrze…” Trzasnęły drzwi, Elsa usłyszała za plecami pospieszne kroki i zdyszany oddech Anny. „Och. Wenn man vom Teufel spricht, kommt er****. Obawiam się, że będziemy musieli przełożyć tę rozmowę na później. Jutro o dziewiątej odpływa mój statek”.
— Nie jesteś już sama, wiesz?
— Wiem. Ty też nie.
Prawda.
Zamknęła oczy, żeby łzy nie wypłynęły i Anna nie mogła ich zobaczyć. Leżała w ciemności i nasłuchiwała ruchu po drugiej stronie przedziału, aż głuche odgłosy uklepywanej poduszki i poprawianej kołdry zmieniły się w zwolniony oddech.
Nie kłamała, Annę przecież wszyscy zawsze kochali bardziej.
Rodzice. Nauczyciele. Służba. Olaf. A teraz – miała jeszcze tego całego Bjorgmana, z którym w porozumieniu z premierem rozdzieliła ją w nadziei, że jeśli jego uczucia są tak silne, jak ich próby wyperswadowania Annie czegokolwiek, to do czasu ich powrotu zdąży o niej zapomnieć.
Ktoś tak ciepły i słodki jak ona zwyczajnie nie mógł być sam.
Kiedy wracały do swojego przedziału, z twarzy Anny wyczytała, że chciałaby ją objąć, ale nie wie, jak zapytać o zgodę. Elsa bała się, że powie za dużo, za mało, że nie poczuje tego, co powinna – że to, o czym marzyła przez ostatnie trzynaście lat najzwyczajniej w świecie nie okaże się już dłużej wystarczające.
Wymknęła się do toalety, gdzie długo wstrząsały nią na zmianę niemy szloch i suche torsje, aż wreszcie pochyliła się nad umywalką i obcięła kosmyk włosów z grzywki, tuż przy skroni, tam, gdzie jego brak nie byłby widoczny. Z każdym ruchem ostrze nożyczek trzymane tak blisko kusiło, coś szeptało jej do ucha coraz rozpaczliwiej, ponaglająco – ah-ah-ah – aż włosy upadły na porcelanę, prawie niewidoczne na jej tle, i tak wolna czuła się tylko na Lodowym Wierchu, kiedy ciężar korony na chwilę zelżał.
Nie spuszczając wzroku ze swojego odbicia w lustrze, odłożyła nożyczki i sięgnęła do kieszeni po pasmo, które dał jej wuj Birger.
Wuj Birger.
Zdała sobie sprawę, że chociaż nie udało mu się zdobyć jej zaufania, to miał jej zainteresowanie, i w pewnym momencie, gdzieś pomiędzy wyjściem a powrotem siostry, po prostu zaczęła myśleć o nim w ten sposób.
Drżącą dłonią rozplotła kok, potrząsnęła głową i zwichrzyła grzywkę. Czekała, prawie nie oddychając. Jej oddech parował na szkle.
Nagłe szarpnięcie pociągu popchnęło ją do przodu, prawie uderzyła głową w lustro, musiała chwycić się umywalki, żeby utrzymać równowagę.
„Co ja wyprawiam?”, zapytała swoje odbicie, w którym nie zaszła żadna zmiana. Wciąż patrzyła na nią blada dziewczyna o przezroczystej cerze i smutnych oczach.
Potrząsnęła głową i schyliła się, żeby odpruć luźną nitkę odstającą przy kciuku rękawiczki, owinęła nią pasmo swoich włosów i prawie je upuściła, kiedy zdała sobie sprawę, że włosy wuja, wcześniej związane lodową nicią prawie całkowicie niknącą na ich tle, teraz mają odcień piasku.
Blond wciąż był jasny, niemal popielaty, ale z pewnością już nie platynowy.
Niemożliwe, oceniła i pół nocy spędziła na przekonywaniu się, że to jakaś sztuczka, może rozjaśniające działanie soku z cytryny, którym kiedyś próbowała pozbyć się piegów, puder albo peruka.
Kolejne pół zajęło jej ostrożne unoszenie poduszki, pod którą umieściła własne włosy, przekładanie ich i sprawdzanie, czy nic się nie zmieniło, bo miała wrażenie, że przez cały czas je czuje, jak księżniczka z baśni – ale one tylko nieznacznie jaśniały w mroku, aż pociąg zaczął wytracać prędkość, a niebo z granatowego zmieniać się w szare.
Nie była pewna, czy spała, ale obudziła się z poczuciem zwycięstwa, które szybko przerodziło się w coś zgoła innego, kiedy wstała, żeby pościelić łóżko.
Włosy nie były tak ciemne jak matki, ale wciąż – nieprawdopodobnie, niezaprzeczalnie…
B r ą z o w e .
Miały kolor orzechów włoskich, a kiedy drżącymi palcami uniosła je w stronę świecy, zalśniły miedzią. Nie srebrem. Zdmuchnęła płomień i zamknęła oczy. Policzyła do dziesięciu. Czuła bicie serca za oczami i w koniuszkach palców; wszędzie, tylko nie w piersi. Otworzyła. Nic się nie zmieniło; pasmo ściskane w dłoni wciąż miało odcień jej brwi, tylko na oplatającej je nici osiadły drobne igiełki lodu.
Czy tak właśnie by wyglądała, gdyby cała magia się z niej wytopiła?
Gdyby była normalna?
Próbowała to sobie wyobrazić, pot na skórze, tańczące na wietrze rozpuszczone włosy, słońce różowiące czubek nosa i mnożące piegi na policzkach.
Anna poruszyła się niespokojnie, z jej ust wydobyło się ciche chrapnięcie, ale się nie obudziła. Elsa spojrzała na śpiącą siostrę i ogarnęła nagła czułość.
Mogłaby ją obudzić. Powtórzyć wszystko to, co usłyszała od wuja, powiedzieć, że w jego towarzystwie klątwa cichnie, wołający do niej głos krzepnie w bicie serca.
Wyciągnęła rękę i zamarła. Nie umiała się na to zdobyć.
Nie chodziło tylko o to, że chciała, żeby Anna odpoczęła. Wiedziała, że jeśli ją obudzi, będzie musiała jej wytłumaczyć, dokąd się wybiera, chociaż sama nie miała pojęcia. Wiedziała tylko, że on potrafi ujarzmić magię – że nie jest jedyny – że ona…
Poczuła, jak sztywnieją jej koniuszki palców. Ona nie kontrolowała klątwy. Musiała uciec, zanim coś się stanie.
Jak w transie sięgnęła po swoje rzeczy. Pospiesznie zebrała rozpuszczone, złudnie jasne włosy w kok. Pozwoliła, żeby kilka pasm opadło luźno na policzki, na granicy pola widzenia. Odbicie grzywki wciąż bielało w szybie. Kiedy się ubrała, u dołu spódnicy wykwitł nowy wzór, żakiet wyglądał jak obszyty srebrną nicią. Poprawiła stójkę koszuli i sięgnęła po Sonety Shakespeare’a, jedyną książkę, którą spakowała do podręcznej torby, bez wielkiej nadziei na to, że cokolwiek zdoła z niej przeczytać.
Przypomniała sobie, jak kiedyś spadła z konia, jeszcze przed wypadkiem, prosto na wyciągniętą rękę i pod drepczące w miejscu kopyta i myślała wtedy, że umrze. Ale nawet nic nie zwichnęła.
Odnalazła ostatnią niezadrukowaną stronę, zacisnęła zęby i pociągnęła, starając się nie myśleć, że cokolwiek zależy tu jeszcze od niej, że to ona podejmuje za siostrę kolejną decyzję.
„Wybacz, William”, szepnęła.
Uniosła pióro. Znad stalówki wzbiły się odpryski śniegu, kiedy przyłożyła kartkę do parapetu, a pióro do papieru. Szemrały jej ciche „żegnaj” wprost do ucha. Elsa miała nadzieję, że jeśli nie zdążą się do tego czasu roztopić, kiedy Anna wstanie, jej powiedzą „do widzenia” – coś o wiele mniej ostatecznego.
Teraz już wiedziała, że o wiele łatwiej było łamać obietnice niż kości. I że obietnice bolą o wiele bardziej.
Anno,
Zaufaj mi, myślę, że to najlepsze, co mogłabym teraz zrobić. Nie denerwuj się, proszę, ale postanowiłam płynąć z wujem. On też ma moc, to może pomóc mi zrozumieć więcej. O mnie. Jedź proszę do Baden, wkrótce dołączę – mam wszystko pod kontrolą.
Twoja Elsa
Im dłużej wpatrywała się we własne słowa, tym bardziej pozbawione znaczenia jej się wydawały. Zaufaj, najlepsze, postanowiłam, pomóc, pod-kontrolą. Tak optymistyczne, że niemal złudne. Potrząsnęła głową i złożyła kartkę, atrament pobrudził jej palce.
O dziewiątej.
Musiała iść, jeśli chciała go złapać.
Zatrzymała się przy drzwiach, żeby wsunąć kartkę do kieszeni płaszcza siostry. Oby ją znalazła. Oby zrozumiała.
Zawsze starała się chronić Annę, w swoim pokoju, w lodowym pałacu – zawsze po drugiej stronie drzwi – ale teraz, kiedy nagły gwizd pociągu zmienił się w jej uszach w śpiew krwi – AH-AH-AH! – przemknęło jej przez myśl, że być może powinna bardziej chronić siebie przed samą sobą.
Drzwi się otworzyły.
Drzwi się zamknęły.
Po jednej stronie jedna z nich została sama.