Ariana dla WS | Blogger | X X X
Fagra, grýttur land, heimr Árnadalr
piękna, kamienna ziemia, dom Arendelle.

7.7.24

Rozdział 104. Zbyt słodka kawa

Tytuł inspirowany tytułem jednego z rozdziałów Pieśni pustyni niezapominajki 

_______________


— SANNA, tak? To skrót od Susanna? — zagadnęła Anna, starając się nie zwracać uwagi na plamy na pończochach. Kiedy oglądała je kątem oka – przymrużonego – wyglądały prawie jak… no dobrze, może nie haft, ale łaty. Oczywiście jeśli nie przyglądała im się za długo, w końcu nie chciała zemdleć.

Ostrożnie podważyła skłębiony materiał w miejscu, które postanowiła uznać za ścięgno Achillesa. Pończochy przylgnęły do zapiętków i skóry, gdzie rozlała się krew z otarć i przebijała nawet przez podwójną warstwę, drapiącej wełny i miękkiego jedwabiu. Miała wrażenie, że obiera obite jabłko.

— Po prostu Sanna, pan… jaśnie… proszę pa… panienko.

— I tak ładnie — stwierdziła i pociągnęła mocniej. — Ja jestem Anna — wyrwało jej się.

W pończosze zrobiło się oczko, oderwała kawałek materiału z czymś, co niepokojąco przypominało fragment skóry, zacisnęła zęby, poczuła, że dziewczynka jej się przygląda i pożałowała, że nie zrobiła tego chwilę wcześniej.

— Jak księżniczka?

— No, jak… jak wiele osób. — Po chwili wahania wstała i natychmiast usiadła z powrotem. Wcale nie bolało tak bardzo, jak się tego spodziewała. Bolało o wiele gorzej i natychmiast zaczęła żałować, że w ogóle siadała, bo wcześniej wszystko jakoś było do wytrzymania. — To popularne imię.

Odłożyła pończochy na stolik nocny, tuż obok kapelusza, ale źle wyglądały na jasnym drewnie, tak niechlujnie i boleśnie. Uznała, że zrzucenie ich na podłogę jest zbyt niegrzeczne, więc ostatecznie zmięła je w garści. Były szorstkie i wilgotne, paznokcie plątały jej się w dziurach, z każdym pociągnięciem przybierając bardziej jastrzębi odcień – jak katalogi Steen & Strøm ochrzciły mieszankę czerni z czerwienią.

— Ale na szczęście nie jest panienka do niej podobna — oceniła Sanna, delikatnie przekrzywiając głowę na bok. Kilka razy przekładała mydło i szczotkę na taborecie obok balii, aż wreszcie uznała, że leżą, jak powinny i zajęła się budowaniem puchatej wieży z ręczników. Najwyraźniej pierwszy raz ktoś powierzył jej tak odpowiedzialne zadanie.

Anna się wyprostowała, gwałtownie wciągnęła powietrze. Założyła za ucho kosmyk włosów i poczuła w powietrzu krew, jakby na jej języku leżało kilka miedzianych monet.

—  N a  s z c z ę ś c i e ?

— Ja jej akurat nie widziałam — Sanna zniżyła głos — ale podobno jest strasznie brzydka.

Anna, niepewna, czy powinna odebrać to, że wcale nie jest do siebie podobna, za komplement, wykręciła pończochy tak mocno, że aż poczuła, jak coś przeskakuje jej w nadgarstku. Jak źle musiała wychodzić na zdjęciach, skoro teraz wyglądała lepiej?

— Elen mówi, że pan baron to… — Nerwowo zerknęła w stronę drzwi i urwała gwałtownie, jakby powiedziała za dużo.

— Kto to Elen? — zapytała Anna słabo. Głos miała suchy jak opadłe liście.

— Służąca.

I tyle. Ani słowa o tym, czy była młoda, ładna, skąd miała tyle do powiedzenia na temat Kristoffa.

Patrzyła, jak twarz Sanny rozpływa się w kłębach pary i doszła do wniosku, że ze swoimi szarobrązowymi włosami, lekko wystającymi siekaczami i spłoszonym spojrzeniem przypomina jej myszkę.

Żałowała, że nie może powiedzieć nic więcej, bo miała ochotę zwierzyć się jej tak, jak czasami zwierzała się Øydis, tak, jak zawsze chciała, żeby Elsa zwierzała się jej, ale to było nierealne.

Sanna odwróciła się w stronę szafy, drzwi zaskrzypiały, ze środka doleciał ją zapach drewna, farby i naftaliny.

Strasznie trudno było wciągnąć ją w rozmowę. Zresztą, Anna w ogóle nie powinna próbować z nią plotkować, nie tylko księżniczkom tak nie wypadało.

Spuściła wzrok na swoje dłonie, słuchając, jak coś przekłada, jak szeleści materiał, a później szura parawan przeciągany w stronę balii. Piegi na kostkach zbladły, żyły się uwypukliły i zieleniały w świetle.

— Umie się panienka sama wykąpać? — zapytała nagle Sanna, odwracając się w jej stronę.

Anna zmarszczyła nos, zastanawiają się, czy powinna się obrazić.  N i k t  jej nie  k ą p a ł  - co najwyżej jej w pewnych kwestiach  p o m a g a n o  - odkąd skończyła… cóż, na pewno po piątym roku życia, bo od wtedy większość rzeczy pamiętała.

— A co, pan baron nie umie? — rzuciła, i to miał być tylko żart, tylko żart, i to całkiem niewinny, ale Sanna spojrzała na nią tak, jakby powiedziała właśnie najbardziej nieprzyzwoitą rzecz na świecie.

— No wie panienka! — obruszyła się, prostując, a kiedy stanęła z nią twarzą w twarz, natychmiast się spłoniła i uciekła spojrzeniem. Zaczęła rozkładać parawan, z każdym panelem jej ruchy stawały się szybsze, bardziej chaotyczne. — Koleżanki tylko… to tylko takie… tak dla hecy – nie tak, żebym się miała z pana barona śmiać, oczywiście!

Anna wsunęła pończochy do kieszeni. Kusiło ją, żeby pociągnąć temat, ale rozmawianie z nią o Kristoffie jakiegoś powodu nie wydawało się to fair.

Poczekała, aż Sanna odwróci się tak, żeby widzieć, jak podnosi się z łóżka, a wtedy uprzejmie skinęła głową w podziękowaniu za stos świeżych ubrań leżący na toaletce.

Na podbiciu stóp zrobiły się jej pęcherze, każdy przypominał balon, z którego zaczęło uciekać powietrze, miała wrażenie, że zrobiła się przez nie o dobrą stopę wyższa, kiedy kuśtykała w stronę balii.

Zahaczyła dużym palcem o skraj dywanu, potrąciła taboret, zepsuła ręcznikową wieżę i prawie wpadła do balii. Para osiadła na lustrze toaletki zaczęła się skraplać. Widziała tylko zarys swojego odbicia, cały ciemny, jak fotografia. Gardło jej się ścisnęło.

— Umiem się sama wykąpać — powiedziała wreszcie, bo wydawało jej się, że Sanna wciąż czeka na odpowiedź.

Wcale nie było jej smutno z powodu tego, że nie będzie musiała rozbierać się przed kimś obcym w zupełnie inny sposób niż w zamku – ale jednak to, z jaką ulgą dziewczynka przyjęła jej słowa, sprawiło, że Anna po raz kolejny poczuła się jak zawada.

Zacisnęła powieki i otworzyła je dopiero, kiedy wszystkie ubrania znalazły się na podłodze, a ona zanurzyła się aż po szyję w wodzie, udając, że po twarzy cieknie jej tylko pot, nie łzy, i że to wyłącznie z powodu gorąca.

Suknia była… nie to, że brzydka. Po prostu przedpotopowa. Na tyle stara, że nawet mamma nie mogła pamiętać jej z czasów swojej młodości – co najwyżej dzieciństwa. Na tyle stara, że Anna widywała podobne wyłącznie na portretach, bo nawet dagerotypia był młodsza.

Stała nad łóżkiem i przypatrywała się drobnym kwiatowym wzorom kipiącym z bufiastych rękawów i wstążkowym węzłom tuż nad zgięciem łokci. Kiedy nie patrzyła na wykańczające je koronki, mankiety wydawały się w odcinający-dopływ-krwi sposób ciasne.

Odgarnęła z twarzy mokre włosy. Woda poszarzałym ciurkiem ściekała jej po ramionach i wzdłuż pleców, wciąż jeszcze letnia po tym, jak w pośpiechu wyskoczyła z balii. Przynajmniej, kiedy wsiąkała w dywan, nie było widać, jak bardzo zmętniała.

Zanim zdążyła zmoczyć całe włosy, mydło już trzy razy wyślizgnęło jej się z rąk – raz poza krawędź balii, aż do drzwi, przez co musiała po nie wstać, a wtedy uświadomiła sobie, że nie wie nawet, czy są zamknięte na klucz, a nawet jeśli nie, to nie odważyła się sprawdzić, więc prędko wróciła do wody, na wszelki wypadek odwracając się do nich tyłem, i pospiesznie przeczesała włosy szczotką, zupełnie nie tak, jak zawsze robiła to Øydis; miała wrażenie, że kiedy skończyła, zostało ich na ząbkach tyle, że starczyłoby na perukę.

Wszystko robiła w pośpiechu, bo wtedy woda chlapała, a odgłos chlapania zagłuszał ciszę, w której była w stanie usłyszeć bicie swojego serca. „Ale ci serce wali”, komentowała Elsa z prawie nabożnym zdumieniem, kiedy ściskała ją tak mocno zaraz na początku Teraz, jakby była w stanie usłyszeć to pod wszystkimi warstwami pierzyn i przez sweter, i jakby naprawdę podobał się jej ten dźwięk. Dla Anny od czasów dzieciństwa brzmiał jak odgłos kroków na dywanie, na które tak czekała, ale one wcale się nie zbliżały, aż zaprzyjaźniła się z zegarem z parteru i wtedy wszystko zaczęło przypominać powolne ruchy wskazówek.

W Grimstad chyba nie było zegarów, a przynajmniej żadnego nie zauważyła. Zresztą, tu  j u ż  wydarzyło się więcej niż w zamku przez tydzień.

Właściwie ta myśl nie była ani trochę pocieszająca – bo ile mogła spędzić w baronii? Tyle, na ile wyjeżdżały do Baden; trzynaście godzin, trzynaście dni, trzynaście miesięcy? Z pewnością nie  l a t  – i Anna pożałowała, że w ogóle przyszła jej do głowy.

Wzdrygnęła się, kiedy woda z grzywki skapnęła na nos. Kilka kropli wpadło jej do oka. Potrząsnęła głową, złapała swoje zarumienione od ciepła odbicie w lustrze, i ze zgrozą uświadomiła sobie, że od dłuższej chwili stoi tam zupełnie naga. Prawie wrzasnęła, kiedy na korytarzu trzasnęły drzwi, złapała sukienkę i przycisnęła ją do piersi, ale nie usłyszała żadnych kroków.

Powoli odwróciła się z powrotem w stronę łóżka i już-już miała odetchnąć z ulgą, kiedy spojrzała na narzutę. Po tym, jak uniosła z niej suknię, zrobiło się zaskakująco pusto. Brakowało podkoszulki, gorsetu i przynajmniej kilku halek. Nawet obfitość koronek przy fartuszku tego nie rekompensowała, ale… zaraz, to na pewno fartuszek?

Ostrożnie uniosła długi, blady pas materiału, strzepnęła, w powietrzu zawirowały wstążki, poły się rozsunęły – pantalony! Co prawda były o wiele bardziej obfite w ozdoby i skromne w objętość niż była przyzwyczajona, ale cóż, przynajmniej  b y ł y .

W przeciwieństwie do podkoszulki i gorsetu.

Bez wielkich nadziei zerknęła w stronę balii. W kałuży rozchlapanej wody leżała zmięta kupka ubrań.

  — Po prostu świetnie — sarknęła pod nosem, odkopując wilgotny róg spódnicy, spod którego wystawała jeszcze bardziej wilgotna koszulka.  Nawet, jeśli przed kąpielą jej stara bielizna mogła na coś jeszcze się przydać, przynajmniej częściowo, to te czasy bezpowrotnie minęły.

Rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś dzwonka, którym mogłaby wezwać pokojówkę, a kiedy go nie znalazła, jeszcze przez chwilę rozważała wyjście na korytarz, żeby osobiście ją zawołać – dopóki nie zdała sobie sprawy, że musiałaby zrobić to właśnie tak, osobiście, czyli w najlepszym wypadku, już po włożeniu pantalonów i pończoch, półnago.

Ale istniało przecież mnóstwo pozytywów, jak na przykład… o, na przykład fakt, że nie będzie musiała się nikogo prosić o pomoc w założeniu gorsetu, a już tym bardziej mozolić się z tym sama, bo nawet brykle z przodu jej tego nie ułatwiały, podobnie zresztą jak niemodny krój i obolałe mięśnie.

Musiała tylko wcisnąć się w nią bez rozwiązywania do końca sznurówek z tyłu, których nie byłaby później w stanie zawiązać sama, tylko odrobinę je poluzować, żeby po włożeniu z niej nie spadła. Łatwizna.

Kiedy skończyła, zdyszana i rozczochrana, zaczęła zastanawiać się, po co w ogóle brała kąpiel.

Cóż, przynajmniej suknia nie była wieczorowa.

Przynajmniej miała śliczny motyw. W pysznogłówki. Kiedy wciągała ją przez głowę, wydawało jej się, że czuje nawet zapach kwiatów – odrobinę cytrusowy, z nutą ziół. A może to tylko śniadanie.

Przynajmniej pod tym jednym względem Anna nie została tak hojnie obdarzona przez naturę jak Elsa i jej poitrine* tylko wy-pełniał stanik, zamiast go prze-pełniać.

Wszystko to brzmiało pocieszająco do chwili, kiedy postawiła pierwszy krok na schodach i falbany spódnicy podwinęły się dokładnie do granicy przyzwoitości, prawie odsłaniając kolana i Anna pomyślała, że baronowa, biorąc pod uwagę modę na długie suknie, musiała być naprawdę niziutka.

Zatrzymała się, wciągnęła brzuch i spróbowała odrobinę obciągnąć materiał na biodrach, ale wtedy marszczenia na staniku wyglądały jeszcze niezgrabniej. Talia wydawała się zbyt wysoko, a materiał drapał jej skórę przy każdym ruchu, przypominając o braku podkoszulki.

Rozważała wycofanie się z powrotem do pokoju, póki nie doleciał do niej zapach kawy i świeżego chleba. Zaburczało jej w brzuchu tak głośno, że i tak wszyscy musieli to usłyszeć. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jaka jest głodna.

Zresztą, to tylko mężczyźni. W większości wydobywcy lodu. Co oni wiedzieli o kobiecej modzie.

Och, no i jeszcze mister Baird. On akurat sprawiał wrażenie, jakby wiedział o wiele więcej od niej. Kiedy rozważały jego kandydaturę, Elsa stwierdziła, że wygląda, jakby miał krawca w Londynie, a fryzjera w Paryżu, tonem, jakby to było coś złego – i to był cały jej wkład w dyskusję, nawet Todderud za bardzo się nie wtrącał w myśl zasady lassons (według lorda Peterssena, zaskakująco omylnego w kwestiach językowych, lassez) faire**.

Siedział po lewej stronie Kristoffa, po tej samej stronie stołu, co dwóch innych mężczyzn, jakby zaszczytne miejsce po prawej w całości zostawili dla niej. Cztery krzesła i tylko jedno nakrycie.

— Cóż, Jensa już znasz — zaczął Kristoff — a to…

W momencie, gdy mister Baird rzucił się odsunąć dla niej krzesło, zmienił kierunek oszczędnego gestu i wskazał na niego.

— Ach, my się już znamy! Z balu z okazji…

—  M o j e j  s i o s t r y  — weszła mu w słowo Anna, ostrożnie przysuwając się do blatu i łapiąc spojrzenie służącej, która weszła do jadalni tuż za nią. Niewprawnie manewrowała drżącą tacą z dzbankiem kawy i mlecznikiem, prawie wpadła przy tym na mężczyznę zajmującego miejsce obok Jensa, tego z brązowymi włosami, i Anna odniosła dziwne wrażenie, że stara się ominąć ją jak najszerszym łukiem. — To jest, nie z okazji mojej siostry, co to za okazja, to był po prostu  b a l  m o j e j  s i o s t r y ,  zupełnie zwyczajny.

Anna przygładziła spódnicę i skrzyżowała nogi w kostkach, odsłoniętych aż po łydki, ale przecież pod stołem nikt tego nie widział. Poza tym, nawet jeśli – akurat tu nie miała się czego wstydzić, pończochy były obłędne.

— Nikt nie wie, że tu jestem — szepnęła po francusku, przepraszająco, bo to było za mało, słów i czasu, żeby wszystko wyjaśnić. Dłoń na oparciu zamarła na chwilę w zdumieniu, zanim się cofnęła. Kiedy mister Baird na powrót zajął swoje miejsce, kiwnął głową.

Oczy miał ciemne, podobnie jak ostatni mężczyzna przy stole, którego jeszcze nie poznała, ale nie tak nieodgadnione.

— A to! — Przeniosła wzrok na kosz z pieczywem stojący tuż obok jego nakrycia, dzięki czemu mogła mu się dyskretnie przyjrzeć. I tak na nią nie patrzył, opierał łokieć na stole i ściskał mostek nosa między kciukiem i palcem wskazującym tak, jakby bez tego mógł odpaść. — To musi być twój kuzyn!

Kristoff zmarszczył brwi w dokładnie ten sam sposób, co on, linia szczęki się napięła, jakby wyostrzyła, i chociaż poza tym gestem i kolorem oczu nie udało jej się dopatrzeć między nimi wielu podobieństw, wiedziała, że ma rację.

— Pan to pewnie… Gauri, prawda?

Jens parsknął. Mężczyzna cofnął dłoń od twarzy, ułożył ją płasko na stole i usiadł wyprostowany jak kij. Wydawał się dotknięty.

— Ze wszystkich moich braci, naprawdę musiałem zostać wzięty akurat za  n i e g o ?

— To prawda — zgodził się skwapliwie Jens. — Już Kalle jest bardziej podobny do Kristoffa – nie uważasz, Juhani? Zdecydowanie najprzystojniejszy.

— Och — wykrztusiła Anna, czując, jak jej twarz przybiera barwę dżemu. Juhani. Ten od procesu. Wydobywca lodu. Czy naprawdę tak trudno było się tego domyślić? W końcu Jens też musiał odwiedzać Kristoffa właśnie dlatego – po prostu zatrzymali się u niego przed powrotem do Wioski Wydobywców, bo tak było zwyczajnie po drodze. Bo, w przeciwieństwie do niej, otrzymali zaproszenie. — Bardzo przepraszam. — Pomyślała, że wcale nie brzmi, jakby przepraszała za pomyłkę z imieniem – może dlatego, że tak właśnie było – i sama nie wiedziała już, czy to dobrze, czy źle.

Poczuła delikatny uścisk za oczami, jakby ktoś zamknął w garści jej nos – tylko że od środka – postanowiła, że uzna, że to z głodu i pospiesznie sięgnęła po miseczkę z dżemem.

— To malinowy?

— Z rabarbaru — odparł Juhani spokojnie i chociaż jego głos był pozbawiony emocji, za to pełen mocnych „r”, z których każde odczuła jak wyrzut. — W tym roku nie było malin.

Prawdopodobnie nie miał nic złego na myśli.

A jeśli miał, prawdopodobnie dotyczyło to Elsy.

Tylko że winę za Zimę Stulecia prawdopodobnie w równym stopniu ponosiła Anna.

— Aha — jęknęła.

Odrobina dżemu skapnęła z noża na talerz i zawisła na krawędzi, tuż nad obrusem. Gdyby jadła sama, jak zwykle, po prostu zebrałaby go kromką chleba, może nawet palcami. Gdyby była na oficjalnym śniadaniu, wtedy… zresztą co za różnica, zasady etykiety rzadko brały pod uwagę podobną niezdarność, a Anna brała udział w oficjalnych posiłkach jeszcze rzadziej.

Czy teraz było bardziej oficjalnie czy bardziej rodzinnie?

Czy ktoś w ogóle ją tutaj lubił?

Nawet służąca zdawała się mieć jej coś za złe.

Kristoff coś do niej powiedział. Więc może przynajmniej on.

— Tak — odpowiedziała odruchowo, bez zrozumienia, i z zaskoczeniem odebrała od niego dzbanek. Nalała sobie kawy i zgarnęła z ramion mokre włosy, z których od czasu do czasu kapało do filiżanki.

Cała rokokowa zastawa przywodziła jej na myśl obrazy Fragonarda. Spod uszek filiżanek wyrastały drzewa, na talerzykach tańczyły pastereczki. Sięgnęła po kwiecistą cukierniczkę, mimowolnie pomyślała o lecie i poczuła gwałtowną tęsknotę za słońcem.

Przy trzeciej kostce cukru zdała sobie sprawę, że na nią patrzą. Kiedy wrzuciła czwartą kostkę i uniosła filiżankę, żeby spróbować, a kiedy kawa nie wydała jej się dostatecznie słodka, dorzuciła piątą – wszyscy czterej przyglądali jej się z mieszaniną przerażenia i fascynacji.

Jens gwizdnął pod nosem.

— Może poprosić służącą, żeby przyniosła więcej? — zagadnął.

Anna odłożyła szczypce do cukru, zamieszała, uważając, żeby nie bębnić łyżeczką w brzegi filiżanki. Ostrożnie ją uniosła i poczekała, aż spłyną po niej krople kawy. Miały kolor futra Svena.

— Dziękuję, staram się nie słodzić za dużo — mruknęła, odkładając łyżeczkę na brzeg spodeczka. Kusiła ją szósta kostka, ale po jego pytaniu natychmiast przestała. Zresztą i tak jakby przed nią uciekała, może to był znak, jakieś ostrzeżenie przed próchnicą, którą tyle razy straszył ją doktor Foss.

Jens i Kristoff wymienili spojrzenia.

— Nie za dużo? — powtórzył ten drugi, pochylając się w jej stronę i unosząc brwi na jej filiżankę. — I tak pijesz praktycznie samo mleko.

Mister Baird otworzył usta, ale nie zdążył nic powiedzieć.

— Nie, nieprawda! — obruszyła się Anna, bo zalała filiżankę kawą aż do połowy, czego nigdy by nie zrobiła, gdyby wiedziała, jaka jest mocna. — To  k a w a  z mlekiem, Kristoffer, możesz kiedyś spróbować, może przestaniesz być taki zgorzkniały jak ta twoja…

Zawartość jego własnej – upita już do połowy i czarna jak smoła na tle brudnej bieli porcelany – niebezpiecznie się zakołysała, kiedy Anna zsunęła się odrobinę niżej na swoim krześle, wyciągnęła nogę i kopnęła go w łydkę.

Kristoff wyjątkowo bezczelnie nawet się nie skrzywił.

— Au! — wykrzyknął za to mister Baird, z brzękiem upuszczając łyżeczkę.

Ups. A więc dlatego nie zareagował. Anna pospiesznie cofnęła nogę i się wyprostowała.

— Zaczekaj! — usłyszała za sobą głos Kristoffa chwilę po tym, jak pospiesznie opuściła jadalnię, wymawiając się bólem głowy. To nawet nie był pretekst, kawa i cukier otrzeźwiły ją do czasu podania jajecznicy, ale nie wystarczająco, żeby wytrzymała przy stole choćby na tyle długo, aż wyschną jej włosy.

Chleb rósł jej w ustach i z każdym kęsem i zapychał gardło, niezależnie od ilości miękkiego masła i dżemu, jaką na niego nakładała. Wreszcie się poddała; uznała, że wycofanie się do sypialni mimo wszystko jest mniej niegrzeczne niż zwymiotowanie na obrus albo rozbicie głową talerza przy omdleniu.

— Ale szybko idziesz! — zauważył ze zdziwieniem, kiedy dogonił ją u podnóża schodów. Delikatnie lśniły, jakby wciąż były mokre, ale pachniały polerowanym drewnem, może ktoś zdążył je wypastować, zanim zeszła.

Wzruszyła ramionami, nie wiedząc, co powiedzieć. Uniosła tylko brwi na widok dłoni, którą oparł na poręczy, chociaż nie zrobił ani kroku dalej.

— Ach, racja. Nie wejdziesz pierwsza.

— Zawsze możemy wejść razem. Chcesz mnie odprowadzić? — zaproponowała. Jej głos brzmiał beztrosko, ale dobiegał z oddali, wygłuszony. Jakby w jej uszach tkwiły kłębki waty. — W końcu jest mokro, mogę się poślizgnąć. Daj rękę.

Wyciągnął ramię w jej stronę, pod materiałem koszuli Anna poczuła twarde mięśnie i szybko przesunęła dłoń. Ustawiła jego łokieć pod kątem prostym, przycisnęła do boku i ułożyła lewą dłoń w jego zgięciu. Prawą strzepnęła spódnicę.

— O, proszę. Jak dżentelmen.

Zaśmiał się pod nosem.

— Jak właściwie powinienem teraz do ciebie mówić? Chyba nie Wasza Wysokość?

Schody były niemal zbyt wąskie, kiedy szli tak blisko siebie. Kristoff włożył lewą rękę do kieszeni w tej samej chwili, w której, Anna prawą złapała za brzeg sukienki, jakby jednocześnie postanowili zająć jak najmniej miejsca. Po pierwszych trzech stopniach zwolnił, dopasowując się do jej tempa; teraz pokonywał tylko jeden na raz.

— Anna wystarczy.

— A jak dalej? Przecież na pewno wymyśliłaś sobie jakieś nazwisko?

— Nie powiem ci, bo będziesz się ze mnie śmiał.

— Aż takie jest brzydkie?

— Wcale  n i e  j e s t  brzydkie!

— To co z nim jest nie tak?

— Nic nie jest z nim nie tak!

— Mhm — skwitował z półuśmieszkiem.

— Jest niemieckie, skoro już tak bardzo chcesz wiedzieć, a ty niemieckiego nie znasz, więc i tak nie zrozumiesz, a mnie się nie chce tłumaczyć.

— Szkoda…

Westchnął w ten irytujący sposób, który jasno dawał jej do zrozumienia, że ma na ten temat własne zdanie. Anna odrzuciła pomysł zepchnięcia go ze schodów wyłącznie dlatego, że gdyby to zrobiła, spadłaby razem z nim. No i pewnie nie dałaby rady.

Sapnęła i ruszyła dalej bez słowa.

Materiał spódnicy ocierał się o nogawkę jego spodni, czuła jego udo tuż przy biodrze i brak halek nagle przestał być tak dotkliwy.

Słyszała tylko głośne bicie swojego serca, które zagłuszało wszystkie inne dźwięki: cichy odgłos uginających się stopni i sporadyczne uderzenia czubków pantofli o stopnie za każdym razem, kiedy źle postawiła stopę; ból niespiesznie rozlewał się od palców aż po pięty i czuła, jak mięśnie na ramieniu Kristoffa się napinają, kiedy mocniej zaciska na nim palce. 

— Dobrze się czujesz? — zapytał, nagle zatroskany, jakby nie mógł dalej po prostu się z nią droczyć i udawać, że wszystko jest w porządku.

— Jestem tylko zmęczona — zapewniła. Po chwili wahania dodała: — Trochę boli mnie głowa. I brzuch.

— Piłaś coś w ogóle?

— Czekaj, co?

— Poza kawą. Kiedy ostatnio coś piłaś? — Nie wiedziała, ale wiedziała, że on wie, że ona nie wie. — Może przynieść ci wody?

— Nie nanosiłeś się już? — Pokręciła głową i zobaczyła, jak schody się przybliżają-oddalają, oddalają-przybliżają. — Położę się po prostu.

— Jasne — odpowiedział Kristoff. — Pogadamy później?

— Jasne — powtórzyła.

Dotarli do szczytu schodów, więc niechętnie zabrała dłoń z zagłębienia jego łokcia i splotła z drugą, zaciskając palce na bokach tuż pod marszczonym dekoltem sukienki, bo wydawało jej się, że Kristoff zerknął w tym kierunku – co musiał sobie pomyśleć?

Mogła nic nie mówić. Mogli stać tak jeszcze przez chwilę, może przez wieczność, dopóki to on by tego nie zepsuł.

Mister Baird powiedział, że pomoże ci coś wymyślić — rzucił Kristoff — w sprawie twojego, ee… przyjazdu. Zresztą, pewnie słyszałaś.

— Tak. To miło z jego strony.

— Taa.

— Cieszę się, że się zaprzyjaźniliście.

Gwałtownie poderwał głowę.

— Co?

— No, przecież jesteście na ty.

Zmarszczył czoło, jakby próbował coś sobie przypomnieć, ale zamiast potwierdzić albo zaprzeczyć, wykrztusił tylko „och”.

— Byłam pewna, że się dogadacie! Tańczyłam z nim na balu koronacyjnym Elsy, jest naprawdę czarujący, no i kiedy się okazało, że baronia potrzebuje zarządcy, od razu o nim pomyślałam!

— Tak… tak mi się wydawało, że to mógł być twój pomysł — powiedział Kristoff powoli.

Wciąż się nie ruszał.

— Wiesz, ja… — zaczął znienacka. Wsunął ręce w kieszenie, zrobił ruch, jakby chciał się odwrócić, ale zrezygnował. — Oni… Jens i Juhani… nie mieli nic złego na myśli. Są – to tylko… nie wyleczyli jeszcze kaca, ten cały proces dopiero zaczyna z nas wszystkich schodzić. — Milczał, jego słowa przebrzmiały, cisza ciągnęła się na tyle długo, że zdążyłby powtórzyć wszystko jeszcze raz, zanim potrząsnął głową i znowu się odezwał. — Cholera, straszne z nas dupki, co?

— Odrobinkę — przyznała Anna.

— Przykro mi, jeżeli przez nich – przeze mnie – źle się poczułaś. Przepraszam.

Otworzyła usta.

Zamknęła.

Zamknęła oczy.

Otworzyła.

Wcale się nie zaśmiał. Nic się nie zmieniło, wciąż na nią patrzył, jakoś tak intensywnie, z powagą, i nie była w stanie zrozumieć, jak udaje mu się nie odwracać wzroku. Jego oczy były zbyt głębokie i zwyczajnie zbyt ładne, nawet takie zmęczone i odrobinę przekrwione, żeby Anna wytrzymała dłużej niż kilka sekund, nie paląc się żywcem.

— T-ty przepraszasz… mnie?

Prawie nigdy nikt jej za nic nie przepraszał. Może kurtuazyjnie, „proszę o wybaczenie, bo podeptałem panią w tańcu”, „przykro mi z powodu spóźnienia”, „niestety, Wasza Królewska Wysokość, dziś czeka nas geometria” – i ta bezustanna skrucha w oczach mammy, kiedy zadawała niewygodne pytania, zirytowany żal pappy, który nie potrafił zaoferować jej nic więcej niż zaproszenie do gry w bilard.

Kristoff wzruszył ramionami, prawie pytająco.

— Cóż, ktoś powinien.

Zabrzmiało tak prosto, szczerze.

Zachwiał się, kiedy Anna zarzuciła mu ręce na szyję. Poczuła, jak na uderzenie serca sztywnieje w jej uścisku i przesuwa się, żeby złapać balustradę. Już miała się odsunąć, pewna, że on zamierza to zrobić, ale kiedy udało mu się utrzymać równowagę, wolną dłonią objął ją w talii i przyciągnął do siebie. Łatwość, z jaką mu to przyszło odebrała jej oddech.

— Obudzisz mnie na obiad? — wykrztusiła, odsuwając się na bezpieczną odległość i odwracając do niego bokiem, gotowa do drogi, żeby nie zdążył zauważyć jej reakcji ani tym bardziej się nad nią zastanowić. Przeskoczyła z ostatniego stopnia na piętro i uprzedzając komentarz, który zapowiadała jego mina, dodała pospiesznie: — Ewentualnie na kolację.

— Mogę spróbować.

Uśmiech nie dotarł do jego oczu – a może i dotarł, nie mogła tego widzieć, bo jedyne, czego była w tej chwili świadoma, to swoje wargi, na których czuła jego spojrzenie.

Wyciągnął rękę, jakby na próbę, a kiedy już dalej się nie odsunęła, delikatnie odgarnął jej włosy za ucho. W ślad za palcami podążyły usta, gorący oddech odbił się od jej policzka. Ogolił się? Anna poczuła, jak po plecach przebiega jej dreszcz. Nie sądziła, że zdążył…

Chciał ją pocałować?

Jasne, że chciał ją pocałować, praktycznie już to robił! A jeśli… Och – na samą tę myśl zjeżyły jej się włosy na karku.

Powinna mu pozwolić. Powinna przechylić głowę w lewo – nie, tylko nie w lewo, wtedy się zderzą, w prawo – też go dotknąć, ale jej ręce były cięższe od torby podróżnej, bliżej im było do kufrów, które odpłynęły w kierunku Lubeki, kiedy stała jak sparaliżowana, czując jak znajome ciepło powoli się przesuwa i od niej oddala.

Kristoff musnął wargami jej policzek. 

— Dobranoc, księżniczko.

Tytułował ją teraz czy mówił pieszczotliwie?

Zarost delikatnie zadrapał ją w brodę dopiero, kiedy się odsunął. Odwrócił się i postawił stopę na stopniu niżej, zmniejszając różnicę wzrostu pomiędzy nimi, powoli i z trudem, jakby kosztowało go to wiele wysiłku.

_______________ 

Poitrine (franc.) – biust, piersi.

** Lassons-faire (franc.) – „pozwólmy czynić”. Leseferyzm (franc. lassez-faire – „pozwólcie czynić”) – polityka nieinterwencjonizmu gospodarczego.


Baronowa zmarła ok. 1840 roku, linkuję suknię dzienną z 1837 r., którą trochę się inspirowałam przy opisach. Osobiście uważam, że jest ładna, ale różnica między modą z tego okresu a modą z końca lat 60. to przepaść.

Rozdział znów jest kristannowy, bo poniekąd jest drugą częścią poprzedniego, ale jakoś nie pasowało mi łączenie ich w jeden. Kolejny będzie z udziałem Elsy :)

5 komentarzy

  1. Życie dobija i to coraz bardziej, nie będę nic tłumaczyć, bo prostu d o ś ć — ale ta notatka odautorska na początku rozdziału bardzo mi się spodobała!

    (A rozdziały nowe i stare nadrobię....eee, nadrobię, w kwestii komentowania, bo czytałam je już dawno, te nowe też l, po prostu wolę się przyłożyć i napisać solidny komentarz, niestety na razie nie mam do tego możliwości (jakbym miała możliwości do czegokolwiek). Jestem okropną czytelniczką, ale wciąż jestem i prawie-na-pewno mogę obiecać, że będę nią do końca świata+ 1 dzień.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam też za ten brak ładu i składu, za wszelakie błędy, komentarz pisałam po naprawdę dłuuugim tygodniu (i jeszcze dłuższym weekendzie), ale tradycyjnie po prostu chciałam się wytłumaczyć.

      Usuń
    2. Totalnie jestem w stanie to zrozumieć!
      Ogólnie to ze swojej strony mogę tylko życzyć... żeby wszystko się uspokoiło? Może tak. Żeby życie przestało być dobijające (ha, chciałabym) - albo przynajmniej tylko trochę.

      Komentarzami się nie przejmuj, ale to i tak strasznie miłe, że wpadłaś dać znać, że jesteś <333 dziękuję!

      I hah, cieszę się, że nie masz nic przeciwko, że się zainspirowałam, jakoś utkwił mi w głowie ten tytuł i chociaż kontekst jest trochę inny to jakoś idealnie mi pasował ♥ (No i oczywiście musiałam wspomnieć, bo przecież sama go nie wymyśliłam)

      Usuń
    3. Dzięki wielkie — i przejdzie chociażby trochę na pewno, bo każdy ma takie momenty, że ma po prostu wszystkiego dość, ale prędzej czy później z tego wychodzi i mam szczerą nadzieję, że u mnie będzie to prędzej niż później.

      I oczywiście że nie mam nic przeciwko, w zasadzie to nawet nie wiedziałam, że cokolwiek co robię, może kogoś do czegokolwiek zainspirować, a tu proszę — tym bardziej, że to był tytuł wymyślony dosłownie na poczekaniu, żeby tylko jakiś był i według mnie jest jakiś taki... niepełny? urwany? No ale w każdym razie, to i tak bardzo miłe, że ci się spodobał i postanowiłaś go lekko przerobić do swojej pracy (zwłaszcza, że to do twojej pracy!).

      (I w ogóle znalazłam swój komentarz z lutego w zakładce że starymi drzewami genealogicznymi i... jakoś tak mi dziwnie, patrzeć na te swoje stare wypowiedzi).

      Usuń
    4. Właściwie zgadzam się ze wszystkim, w szczególności mogę podpisać się pod tytułami, nie mam pojęcia, czy zawsze to widać, ale prawie zawsze wymyślanie ich to katorga, ale bez nich by mi się nie podobało, mam za dużo rozdziałów, żeby tytułować je numerami xd

      W każdym razie ja względem twoich mam zawsze pozytywne odczucia - w sensie, jasne, niektóre podobają mi się dużo bardziej niż inne, ale wszystkie są jakieś takie klimatyczne i jeszcze w estetycznej oprawie bloga wyglądają ślicznie i nigdy nie odniosłam wrażenia, że coś jest z którymś nie tak ♥

      Usuń