_______________
Z ZEWNĄTRZ DOBIEGAŁ CHRZĘST ŻWIRU GNIECIONEGO KOŁAMI.
W filiżance rozkwitał kwiat.
Za oknem przeleciała mewa, powitała świt tęsknym krzykiem, po czym skierowała się w stronę morza. Hans bezmyślnie przyglądał się, jak walczy z wiatrem, aż wzbiła się poza granice framugi i zniknęła mu z oczu.
Dobry omen. Przypomniał sobie, co o białych ptakach mówiła Grýla. Szastała obietnicami błogosławieństw od bogów w równej mierze, co zaproszeniami na obiad. Ale co, jeśli on nie wierzył w żadnych bogów? Czy któryś z nich wciąż go pobłogosławi?
Pociągnął łyk, zmusił się, żeby przełknąć ciemne jak wyciągnięty z popiołu drýlur* odpryski liści wdzierające mu się do ust. Herbata była parzona zdecydowanie zbyt długo, jasnozłoty kolor przeszedł w miedziany brąz, powinna być gorzka i cierpka, ale on nawet nie poczuł smaku.
Co by się stało, gdyby nie postanowił utopić nitra? Czy cokolwiek by się zmieniło? Tikaańczycy by nie przypłynęli, ojciec by odpowiedział?
Usłyszał, jak Hænning znów coś mówi na ganku. Wciąż gadał. Im dłużej Hans go słuchał, tym bardziej jego duński zatracał swoje oryginalne brzmienie, w pytaniach prawie całkowicie przechylał się na stronę norweskiego i łatwo było zapomnieć, że tak naprawdę pochodzi z Enehøje. Umykały mu szczegóły, był w stanie wychwycić tylko wykrzyknięte podniesionym głosem „ile?!”.
Pierwsze promienie bladego słońca odbiły się w szybach powozu, przedarły przez okno, zatańczyły na obrusie i rozświetliły napar w filiżance.
Hænning rozkaszlał się zapamiętale, jakby podczas rozmowy z tragarzem nałykał się za dużo pyłu z drogi, słyszał go przez cały korytarz; przestał tylko na chwilę, żeby mu się skłonić, przekraczając próg bawialni.
— Wasza Królewska Wysokość — powiedział uroczyście, po czym kaszlnął mu w nakrycie. — Pańskie bagaże są już w drodze do portu. Oczywiście zostaną należycie…
Hans kiwnął głową i, żeby oszczędzić sobie jego dalszych wywodów, ostentacyjnie strzepnął „Aftenposten” na kolanie i przewrócił stronę, jakby właśnie wracał do przerwanej lektury. Palce kleiły mu się od lukru.
Już wszystkie wieczorne wydania gazet donosiły o rozprawie i drobiazgowo wszystko komentowały, jak reagowali oskarżeni i kto był obecny na sali, o co pytali sędziowie i co odpowiadał Hans. Nie co dzień zdarzało się, żeby człowiek o jego pozycji zeznawał w tak poślednich sprawach jak proces wydobywców lodu – który jednak najwyraźniej nie był aż tak istotny, żeby wstrzymać się z nagłówkami do czasu ukazania się porannej prasy.
— Statek odbija dopiero w południe, więc z ogromną radością będziemy gościć pana na obiedzie – który, rzecz jasna, zostanie podany odpowiednio wcześnie, żeby zdążył pan…
Na kolejnej stronie natknął się na wzmiankę o Bjorgmanie – znów wyłącznie nazwisko – a dalej rzuciło mu się w oczy imię królowej, ale Hænning wciąż nie przestawał do niego mówić.
— Dorożka dla pana też jest już zamówiona, zjawi się tutaj równo o jedenastej, choć nie sądzę, żeby istniała potrzeba wyjeżdżać wcześniej niż kwadrans po.
Hans przywołał na twarz pusty uśmiech, ponownie złożył gazetę i z brzękiem przesunął filiżankę.
— Doceniamy pańskie starania, Hænning. — Monarsza liczba mnoga połaskotała go w wargi. Kiedyś, kiedy jeszcze robili wszystko razem, i kiedy chcieli poczuć się ważni, tak właśnie o sobie mówili, on, Fred i Eirik: my.
Hænning wyciągnął z kieszeni chusteczkę i nerwowo otarł twarz, jakby sama myśl o tym, że ojciec mógłby przyjąć do wiadomości jego istnienie, sprawiała, że zaczynał się pocić. Na swój sposób Hans go rozumiał.
Przyglądał się tłustym palcom ściskającym materiał, kroplom lśniącym nad górną wargą, śladzie od cygara zakrzepłym w dołeczku w prawym policzku jak ślad pocałunku, w miejscu, którego nie dosięgały szpakowate bokobrody. Czuł jego wodę kolońską, równie duszącą, co zielony gabinet – wciąż mniej niż zamek w Agdair.
Patrzył, jak wszystko to – nalane policzki, podwójny podbródek, wyblakłe oczy, pot i tytoń – powoli pożera róg ze złotym monogramem, bo w końcu co-robi-się-z-plamami-usuwa – na falującą pod nierównym oddechem Hænninga koronkę – i zastanawiał się, jak w ogóle mogło mu przyjść do głowy, że ambasador wie cokolwiek więcej niż on.
Przeniósł wzrok na okno. Gdyby odrobinę uniósł się na fotelu, mógłby zobaczyć coś więcej niż wąski wycinek Pilestredet wciekający na zrudziały trawnik przez niedomkniętą bramę. Gdyby wstał – może znów zobaczyłby fiord, kołyszące się wśród rzedniejącej ciemności sylwetki statków, może nawet rozpoznałby kominy tego, który na niego czekał, poczuł świeży zapach płynącego znad wody wiatru.
Jedynym ruchem, jaki wykonał, było sięgnięcie po talerzyk z nadgryzionym spandauer**. Zawahał się, kiedy między pokruszonymi brzegami ciasta zakołysały się wiśnie w galaretce. Ich kolor przypominał bardziej zakrzepłą krew niż świeżą ranę. Królewska purpura.
Po raz pierwszy nie pomyślał o Paaluku.
Przypomniał sobie świszczący oddech, rozchyloną klapę munduru, pod którą coraz wolniej unosiła się klatka piersiowa i pełne pierścieni dłonie sterczące sztywno po obu stronach łóżka, wygięte jak kamienne łapy lwów strzegących dziedzińca, stłumioną dyskusję ojca z Brahem, którego wciąż jeszcze odmawiał nazywania premierem, babkę dopytującą doktora, czy aby na pewno nie uda się zrobić czegoś jeszcze, byleby uniknąć publikacji wiadomości o śmierci króla w popołudniówkach, i czerwone wargi Nielsa, który jako pierwszy pochylił się, żeby ucałować dłoń dziadka. Pamiętał, jak na trzydzieści dni w całym kraju zatrzymał się czas.
Przypomniał sobie mężczyznę, który poprzedniego wieczora zajął fotel naprzeciwko. Jasne włosy o srebrzystym połysku, wszystkie jego słowa, oczy przywodzące raczej na myśl lodowce niż rodzinne portrety, Biblię dziadka. Biblię b r a t a dziadka.
Spuścił wzrok na swoją lewą dłoń, bezwiednie mnącą materiał spodni. Kieszeń była pusta – nie tylko ta, wszystkie opróżnił, para nowych rękawiczek czekała obok nakrycia; rewolwer spoczywał bezpiecznie w walizce, w wewnętrznej kieszeni i objęciach marynarki; sponiewieraną okładkę znalazł dokładnie w tym samym miejscu, w którym spadła wieczorem, i wrzucił do kominka.
Od kiedy zszedł na dół, ogień zdążył przygasnąć, o kratę opierał się sczerniały grzbiet, nie dało się już odczytać żadnych liter, chociaż tyle razy trzymał ją w dłoniach, że miał wrażenie, że gdyby ją teraz wyciągnął, wyczułby tytuł pod palcami, nawet zatarty.
Zacisnął pięść, skóra wciąż była szorstka, ale większość odcisków się wchłonęła. Pogładził palcami wnętrze dłoni i poczuł się nieswojo. Jakby – bezbronnie.
Znów spojrzał na fotel. Teraz stał pusty, zastygł nad nim tylko Hænning, w niemym pytaniu, które Hans postanowił zostawić bez odpowiedzi. Oczy błyszczały mu jasno w starym świetle dopalającego się ognia i nowym wstającego poranka.
Nie mógł nic wiedzieć. Niedorzeczna myśl.
Nie miała ani trochę więcej sensu, niż pomysł nieznajomego mężczyzny – Birgera – który zjawił się nagle po tylu latach po co – po k s i ą ż k ę ?
Mimowolnie odwrócił się w stronę kominka, dłoń zadrżała, wyciągając się w jego stronę, nie przestawała się trząść nawet, kiedy ją cofnął, złapał uszko filiżanki, rozprostował palce, odsunął od siebie talerzyk i sięgnął po rękawiczki – nic.
— Pan już na nogach? — dobiegło go zza pleców. Reinhard. Albo przynajmniej ten, kogo za niego brał.
Hænning uniósł zegarek, grzechot łańcuszka wdzięcznie przeszedł w śmiech Pernille gdzieś w głębi korytarza. Hans kątem oka uchwycił nowy ruch, ale nie odwrócił głowy. Podmuch od drzwi zakołysał niskimi płomieniami i oderwał okładkę Biblii od kraty kominka.
— Cóż, dziękuję za gościnę, Hænning — odezwał się, kiedy zmieniła się w ciemną, skruszoną smugę, niemożliwą do odróżnienia na tle żaru, ignorując obecność Reinharda i groźbę rychłego objawienia się Pernille. — I… — wcale nie zamierzał mówić nic więcej, ale słowo już się wyrwało, za głośne na wdech, za ciche na odchrząknięcie — …wszystko, co pan dla mnie zrobił — dodał po chwili wahania.
— Och. — Łańcuszek wysunął się z palców Hænninga, zegarek zawisł na wysokości pasa. — Cała przyjemność po mojej stronie, Wasza Królewska Wysokość.
Być może się uśmiechnął. Być może znów skłonił. Być może byłoby mu miło, gdyby to zobaczył, ale Hans już na nic nie patrzył. Zdecydowanym ruchem wsunął rękawiczki. Wszystkie mięśnie mu zesztywniały, palce zdawały się skostniałe, z trudem zapiął guziki płaszcza, jakby chłód z zewnątrz wdarł się do środka jeszcze zanim zdążył otworzyć drzwi.
— Sądziłem, że wyjeżdża pan dopiero po południu — odezwał się Reinhard, kiedy wyminął go w progu.
— Spacer dobrze mi zrobi.