_______________
ANNA Z WYRAŹNYM TRUDEM DOPIŁA SWOJĄ „KAWĘ”, jedną ręką dolała sobie do filiżanki mleka, a drugą zaczęła składać ledwie nadgryzioną kromkę chleba, najpierw tylko na pół, później na cztery, a kiedy napotkała jego spojrzenie, upuściła ją na talerz, gdzie rozkruszyła się na kilkanaście kawałków, z których zaczęła układać niezgrabną, ociekającą dżemem wieżę.
Nie gapił się. Siedziała po prostu tuż obok, musiała nachylić się nad stołem w jego stronę, żeby sięgnąć po cukier, ale dzbanek z mlekiem stał już za daleko i musiała poprosić, żeby Kristoff go jej podał.
Wzór z sukienki idealnie wpasowywał się w kwieciste motywy na zastawie, kiedy uniosła rękę, filiżanka wyglądała jak naturalne przedłużenie marszczonego rękawa. Materiał był jasny, prawie wyblakły, w kolorze zebranej o kilka dni za późno słomy – o wiele bardziej twarzowy od czerni.
Wcale się nie gapił, zwyczajnie trudno byłoby nie zauważyć takiej różnicy, podobnie jak faktu, że wciąż miała wilgotne włosy, zebrała je z karku i delikatnymi falami opadały na ramiona – i to nie tak, że nie widział jej wcześniej z rozpuszczonymi, po prostu zawsze wydawało mu się, że kręcą się wyłącznie z powodu warkoczy, nie same z siebie.
Nie musiał się gapić, wystarczył jeden rzut oka, żeby dojść do wniosku, że za suto zastawionym stołem z wazonami pełnymi astrów wydaje się być na swoim miejscu w równym stopniu, co w zarośniętym gnidoszem i wiązówką błotną Knerten wydawała się obca.
— Też odnoszę wrażenie, że pieczywo jest wczorajsze — zauważył przymilnie mister Baird, wyłaniając się spod stołu z łyżeczką w triumfalnie uniesionej pięści, chociaż sam nawet nie zdążył go tknąć.
Jeśli to możliwe, wyglądał jeszcze gorzej, niż kiedy widział go poprzedniego wieczora, gdzieś tuż po tym, jak skończył wykład na temat oceny aromatu wina, ale przed tym, jak nauczył ich wymawiać Château Léoville-Poyferré – na pewno zanim przyszedł Jostein ze spirytusem, bo wtedy na sam zapach się porzygał.
— Sam jesteś wczorajszy — mruknął Jens, skórką chleba uklepując brzegi stygnącej jajecznicy, którą wyraźnie zbyt optymistycznie sobie nałożył. Masło skapywało mu z palców na serwetę w złocistej powodzi.
Kristoff spojrzał na własny, pusty już talerz i zatęsknił za tym rzadkim rodzajem kaca, kiedy ruchy bolą bardziej niż myśli.
Chyba po prostu miał za mocną głowę.
— Jestem przekonany — ciągnął mister Baird — że pani dobrodziejka nie będzie miała nic przeciwko, żeby przygotować coś innego.
Dyskretnie zakopał kostkę boczku pod okruchami i zawahał się, zanim otarł dłonie w serwetkę. Kristoff zaczął zastanawiać się, jakie kuracje zaleciła mu do tej pory Irina, skoro najwyraźniej wolał ból głowy od tłustego jedzenia.
— Och, nie, chleb jest naprawdę pyszny! — zaprzeczyła Anna. Pospiesznie przełknęła resztkę i duszkiem wypiła mleko, jakby poczuła potrzebę, żeby natychmiast im to udowodnić.
— Och — powtórzył mister Baird. Kristoff czuł nad blatem jego wymierzone w Annę spojrzenie, brakowało w nim tej oddanej żarliwości, z którą narzucał się królowej, ale było wystarczająco nachalne, żeby zmusić go do przyciśnięcia pleców do oparcia krzesła i odsunięcia się odrobinę od stołu. — Cóż, w każdym razie… — jego głos znów przechylił się w stronę duńskiego, dodając nieistniejący stød* w miejscu, gdzie zaskoczona uraza zmieniła się w pełną wahania troskę; może zobaczył w jej twarzy coś z siebie sprzed kilkunastu godzin, spękane wargi, podkrążone oczy albo coś innego, co Kristoff również mógłby dostrzec, gdyby tylko się na nią gapił (czego nie robił) — à propos pani dobrodziejki…
Jens przesunął drżącą pięść, na której opierał podbródek, w kierunku ust.
— Czternaście — szepnął; liczył każdą „panią dobrodziejkę” od momentu, kiedy mister Baird się ocknął – jeszcze zanim wstała Irina – i najpierw próbował przekupić Prawdopodobnie Olego, żeby ją obudził, a później łaził za nią krok w krok, na przemian domagając się śniadania i środków przeciwbólowych, aż nagle zamilkł, wrócił do siebie i nie widzieli go do czasu kąpieli Anny.
— Zajmę się…
— Piętna-aaa…?
— …wszystkim.
— Cholera! — syknął Jens.
Juhani przewrócił oczami tak demonstracyjnie, że aż g ł o ś n o , Kristoff mógłby przysiąc, że to usłyszał, inaczej nie umiał wytłumaczyć faktu, że to właśnie ten ruch na końcu stołu przyciągnął jego uwagę.
— Proszę się niczym nie przejmować.
Brzęknęły sztućce, jego nakrycie gwałtownie przesunęło się po obrusie w prawo, fusy zatrzymały się na uszku filiżanki i okleiły palce, kiedy w ostatniej chwili ją złapał.
— Chyba będę musiała panów przeprosić — wymamrotała Anna. Kątem oka zobaczył, jak mister Baird zrywa się z miejsca, zazgrzytało odsuwane krzesło, wymienili kilka słów w języku, którego nie rozumiał. Kiedy podniósł głowę, była już przy drzwiach. — Ja… przepraszam.
Jej twarz była za daleko, więc spojrzał na stół – na lśniący polerowanymi srebrami kredens za plecami Juhaniego – w okno, prosto w słońce – wszystko, byle nie skupiać się na jej sukience – wreszcie nawet w twarz mister Bairda, który utkwił w nim oskarżycielskie spojrzenie, jakby właśnie dał mu jakąś wskazówkę, którą postanowił zignorować.
— Co?
— Mon Dieu! — Jeszcze przez chwilę z wyczekującą miną mu się przyglądał, po czym machnął ręką w kierunku drzwi – już pustych – i syknął: — To ten moment, w którym za nią idziesz!
— Anna, zaczekaj! — zawołał, zanim zdążył się zastanowić, co robi, a ona zatrzymała się u podnóża schodów, na samym środku dywanu, w bardzo niewygodnym miejscu. — Ale szybko idziesz — mruknął, ignorując fakt, że już tylko stoi i omijając spojrzeniem wyraz oczekiwania wypisany na jej twarzy.
Spuścił wzrok na swoje buty, chciał spojrzeć na jej, ale wtedy uderzyło go, że ich nie ma.
Była boso.
Cóż, w pończochach – ale bez butów.
Widział ją już w koszuli nocnej, ale nigdy boso, i nagle wszystko zrobiło się jeszcze bardziej niewłaściwe niż wtedy, gdy w środku nocy zakradała się do stajni, żeby zobaczyć się z nim przed wyjazdem na Lodowe Pola, z jakiegoś powodu nawet bardziej niewłaściwe niż wszystko to, czym skończyło się wymuszone przez nią zaproszenie do Knerten.
Może dlatego, że zaraz po tym, jak dotarło do niego, że nie włożyła pantofli, zrozumiał też, dlaczego tego nie zrobiła. Czerwona plama rozlewała się przy szwie na palcach, kolejne dwie tkwiły na piętach, sięgały aż po kostki, co poprowadziło jego wzrok prosto w stronę łydek i wyłaniającej się spod rąbka spódnicy delikatnej linii kolan, a wyżej, gdzie materiał pochłonął nogi, zarys ud i kilku innych części jej ciała, których nigdy nie widział.
Faen, Anna m i a ł a n o g i .
Cholernie zgrabne nogi.
Oczywiście zawsze wiedział, że je ma, ale wiedzieć a w i d z i e ć – to były dwie zupełnie różne rzeczy.
Złapał się poręczy z mdlącym uczuciem, jakby ktoś uderzył go prosto w żołądek.
Od stopni odbijało się miękkie światło, słońce schowało się za krawędzią balustrady, strzępiło włosy na ramionach Anny złotymi nitkami.
— Ach, racja — otrząsnął się, dłoń ześlizgnęła się po poręczy o szerokość jednego szczebla w balustradzie. Utkwił wzrok w przypominających kiści winogron rzeźbieniach między nimi. — Nie wejdziesz pierwsza.
Zaproponowała, że zrobi z niego dżentelmena, i chociaż słowa brzmiały żartobliwie, wydawało mu się, że w jej głosie czegoś zabrakło, jakiejś nuty rozbawienia, więc po prostu wyciągnął rękę i cierpliwie czekał, aż ustawi ją sobie, jak chce i zaśmiał się pod nosem, kiedy wreszcie to zrobiła.
Na nadgarstku, do którego nie sięgał rękaw, zobaczył układające się w trójkąt ślady ugryzień. Zawahał się, ale nie ufał sobie na tyle, żeby przykryć jej dłoń swoją.
Zamierzał pozwolić jej zagadywać się przez całą drogę, jak w trakcie Wielkiego Oprowadzania po zamku, które urządziła dla niego zaraz po odwilży – zbroja o imieniu Roland; Huśtawka, jej ulubiony obraz; szezlong (czymkolwiek był szezlong), na którym pobiła własny rekord we wstrzymywaniu oddechu („Chcesz mi powiedzieć, że nigdy nie sprawdzałeś, jaki jest twój?”); piec do wypieku chleba, od którego kazano jej się trzymać z daleka po tym, jak Elsa się o niego oparzyła („ale tylko mi o tym mówili”); sala, w której ćwiczyła tańce („bo widzę się w tym wielkim lustrze – o, tutaj”); nawet wypchane ptaki z oranżerii-czy-co-to-było miały jakieś imiona – ale w pewnym momencie zdał sobie sprawę, że za każdym razem, kiedy Anna mu odpowiada, to on odzywa się jako pierwszy.
Zebranie się do przeprosin zajęło mu trzy czwarte wysokości schodów. U ich szczytu rzuciła mu się na szyję, i od tego momentu było tylko gorzej. Odsunęła się, sukienka musiała być jednocześnie za mała i za duża, bo jeden z rękawów zsunął się jej z ramienia, odsłaniając piegi, a on odruchowo pomyślał o wszystkich bzdurach, które opowiadała mu na jej temat Øydis, słodka-jak-łyżka-cukru i odwrócił się, próbując znaleźć na ścianie za jej plecami coś, na czym mógłby się skupić, ale jak na złość w tym miejscu nie było żadnych obrazów – nawet plamy.
— Obudzisz mnie na obiad? — zapytała nagle Anna. Jednym susem pokonała ostatni schodek. Kristoff podjął zażartą walkę z samym sobą, żeby nie patrzeć w dół – którą przegrał z kretesem. — Ewentualnie na kolację.
Nie mogła mieć gorsetu, bo kształt jej talii się zmienił, pod materiałem sukienki wyraźnie odznaczały się kontury piersi.
Spróbował skupić się na jej twarzy, wykrzesał uśmiech.
— Mogę spróbować.
Czekał, aż odsunie, ale tego nie zrobiła, nawet kiedy się schylił.
Stała na podeście schodów, stopień wyżej, byli blisko przez cały dzień, ale ta bliskość miała w sobie coś innego, wydawała się nieunikniona.
Wyciągnął dłoń, wciąż czuł delikatny zapach jej perfum, jakby mydło tylko mocniej wtarło go w skórę, Anna drgnęła, kiedy odgarnął jej włosy za ucho.
Pytająco dotknął wargami jej policzka, wtedy już się nie poruszyła – jeszcze sekunda niezdecydowania, dwie – musiała przestać oddychać, bo czuł tylko własny oddech odbijający się od jej skóry – trzy i cztery i co on, kurwa, najlepszego wyprawiał – pię—
Cofnął się, gwałtownie i niezgrabnie, zanim zrobiło się jeszcze bardziej niezręcznie, nie trafił stopą w schodek. Co za gówno. Przelotnie musnął kostkami balustradę, czuł tętnienie krwi aż w koniuszkach palców, kolejny stopień już ostrożnie wyczuł, znów chwila niezdecydowania, wreszcie:
— Dobranoc, księżniczko.
— Dzień dobry!
Oparł się o trzonek łopaty i osłonił dłonią oczy, żeby spojrzeć w szybę odbijającą sinoróżowe chmury i przedzierające się między nimi słońce zachodu.
— „Dzień dobry”? — powtórzył. — Chyba raczej „dobry wieczór”.
Anna stała w otwartym oknie, jej oddech parował na szkle, uświadamiając mu, jak niepostrzeżenie powietrze wypełnił chłód. Zmrok czaił się za jego plecami, czepiał ciągnącego mu się pod nogami cienia łopaty.
— Ale… wciąż jest poniedziałek? — zapytała powoli, jakby sama się zastanawiała, czy jednak wciąż normalnie rozmawiają – zupełnie jak on jeszcze przed chwilą. Przytaknął. Zmarszczyła brwi i popatrzyła na niebo. — Czemu mnie nie obudziłeś? Obiecałeś, że przynajmniej na kolację spróbujesz.
Wzruszył ramionami, sztych zaszurał po ziemi.
— Sam jeszcze nie jadłem obiadu.
— A która godzina?
Przeniósł wzrok na pełzające po dachach stabbur i stajni rozrzedzone mieszanką żółci, czerwieni i fioletu promienie zmierzchowe.
— Szósta?
— To co robiłeś przez tyle czasu?
— Lodownię.
— Jasne — prychnęła; tym razem zmarszczył się jej nos. — Dobra, nie chcesz to nie mów, właściwie nieważne – i tak chciałam cię jeszcze o coś zapytać.
— Jeszcze?
— Mógłbyś tu podejść?
— To jest to twoje pytanie?
— Jesteś okropny, Kristoffer — obruszyła się. — Podejdziesz czy nie?
— A zamierzasz skakać?
Wciąż miała tę samą sukienkę w kwiaty, ale zaplotła włosy w luźne warkocze. Kiedy pochyliła się nad parapetem, jakby naprawdę rozważała taką możliwość, złapał je wiatr, wyrwał z nich kilka luźnych pasm i odmalował nimi lawowe pęknięcia na tle białej ściany domu.
— Za wysoko — oceniła wreszcie.
— Nie to, co na Lodowym Wierchu, co — mruknął, ale zbliżył się o te dwa kroki, po których nie musiał już osłaniać oczu, ale był zmuszony zadzierać głowę, nawet kiedy Anna jeszcze mocniej wychyliła się z okna.
Roziskrzonym wzrokiem śledziła, jak odstawia łopatę pod ścianą, jakby sama nie mogła doczekać się swoich słów. Zresztą czasem wydawało mu się, że to, co mówi, jest dla niej zaskakujące w równym stopniu, co dla wszystkich innych.
Przysłoniła usta dłonią, dekolt wygiął się pod wyjątkowo niekomfortowym kątem i wiele go kosztowało, żeby utrzymać z nią kontakt wzrokowy. Cholerna sukienka.
— Zgadnij, co znalazłam! — szepnęła. Chociaż cichy, jej entuzjazm zdawał się wibrować w powietrzu, był prawie namacalny. — Pff, a zresztą — machnęła ręką, wzięła głębszy oddech — pewnie i tak nie zgadniesz!
Kristoff odwinął rękawy, palce odrobinę mu zdrętwiały, miał problem z zapięciem guzika przy prawym mankiecie.
— Chyba nie kolejny sekretny pokój? — rzucił pierwszą niedorzeczność, która przyszła mu do głowy, bo zupełnie się z nią zgadzał, był pewny, że n i e z g a d n i e – a przynajmniej do chwili, kiedy jej uśmiech zmienił się w pełen niedowierzania grymas, jakby chciała zapytać: „Skąd wiesz?”. — Pierdolisz — było jedynym, na co się zdobył.