_______________
KSIĄŻKA LEŻAŁA NIEMAL NA SAMYM ŚRODKU DYWANU – krzywo i nienaturalnie, z wygiętym grzbietem, opierając się na spiętrzonych kartkach przypominających skrzydła motyla.
Wyglądała, jakby mogła rzucić ją tam Anna, przez nieuwagę albo dla zabawy, której nawet nie próbowałaby jej tłumaczyć, przekonana, że i tak nie zrozumie. Tylko że Anny nie było od… od czasu, jak…
Anny nie było.
Elsa podejrzewała, że siostrze nie wolno się z nią widywać, bo nie natknęła się na nią ani w salach lekcyjnych, ani przy posiłkach, ani w ogrodach. Może sama nie chciała. Nie wiedziała nawet, czy w ogóle wstała już z łóżka.
Poza tym, Anna nie umiała czytać.
A może już umiała? Elsa zdążyła nauczyć się przez ten czas tylu rzeczy.
W jedno popołudnie rozgryzła, jak pleść włosy, żeby później spiąć je w schludny kok, taki, jaki nosiła mamma, wieczorem ograniczyła liczbę potrzebnych do tego wsuwek, a kolejnego ranka opanowała do perfekcji.
Przez trzy dni przerysowała na bibułę koguta z okładki i ilustracje z Elementarza, które później próbowała odwzorować na kartkach w zeszycie. W międzyczasie nauczyła się na pamięć całego Jesteśmy narodem Wergelanda. Wszystkich czterdziestu sześciu linijek.
W tydzień przeczytała atlas do anatomii i nauczyła się całego układu kostnego. (Zanim dotarła do mięśni, herr Skaaning skonfiskował atlas, ale wina najwyraźniej leżała wyłącznie po jego stronie, bo rodzice nigdy o niczym się nie dowiedzieli.)
Po miesiącu nie tylko była w stanie już całkiem pewnie jeździć kłusem, ale nawet trochę anglezować, jeśli Havski akurat był grzeczny, a Fräulein Hahn – wystarczająco daleko.
Kolejne dwa tygodnie później dostała rękawiczki, prezent bez okazji, z którego jeszcze niedawno by się ucieszyła, ale pappa podał je z poważną miną i „Pamiętaj…” na ustach, więc wiedziała, co oznaczają. Wydawały się nowe, ale zostały spakowane w to samo pudełko z Maison Félix, w którym mamma dostała swój ostatni prezent urodzinowy. Tłumaczyli, że są od trolli – magiczne – a przecież trolle same by ich nie zapakowały, i chociaż rękawiczki wydawały się takie miękkie, całe jedwabne, i eleganckie, stanowiły miniaturową wersję tych, które wytworne damy nosiły latem na różne okazje, bała się ich dotknąć.
Elsa nie potrzebowała kajdan, bez nich też potrafiła utrzymać dyscyplinę. Chciała powiedzieć rodzicom o wyzwaniach, które stawiała przed sobą od czasu wypadku, o tym, jak dobrze jej idzie – więc może z czasem udałoby jej się całkowicie zapanować nad wszystkimi tymi… niepożądanymi, nienaturalnymi skłonnościami – ale chyba wykazała się tylko ogromną niewdzięcznością, musiało zrobić im się bardzo przykro, bo nawet nie chcieli słuchać.
Kiedy wyszli, długo przyglądała się rękawiczkom, zanim odważyła się wziąć je do ręki. Nawet takie zupełnie zwyczajne dziwnie było jej nosić – nigdy nie marzła, ani w dłonie, ani wcale, również w najmroźniejsze dni. Obracała je w palcach, próbując przyzwyczaić się do tego, jak wyglądają i jak sprawiają, że się czuje, ale już sama myśl o nich sprawiała, że wszystko zaczynało ją swędzieć.
Zostawiła je na kominku, wysunięte poza krawędź gzymsu na tyle, żeby pudełko się nie chybotało, ale żeby byle przeciąg mógł wrzucić je w płomienie. Następnego dnia zniknęły.
Była pewna, że z książką stałoby się to samo. Ktoś w końcu by ją zauważył i podniósł. Może właśnie ktoś jej szukał?
Równie dobrze mogła zsunąć się z blatu stolika, ale kto by ją na nim położył? Pappa czytał głównie dokumenty, i to wyłącznie w gabinecie, mammę widywała za to czasem wychodzącą z biblioteki, ale zawsze z rękami równie pustymi, co oczy.
Służącym nie wolno było niczego dotykać, chyba że podczas sprzątania, a to nie wyglądało na coś, co da się łatwo przeoczyć. Wystarczyło, żeby wyszła, zamknęła oczy i drzwi i zaczekała, wróciła za jakiś czas; mogłaby sobie wtedy wyobrażać, że wszystkim zajęły się elfy, bo gdzieś musiała istnieć jakaś dobra magia, coś więcej niż fápmu, która tylko raniła.
Dyscyplina, przypomniała sobie. Chwyciła za klamkę. Poza tym, elfy były niewidzialne. Szarpnęła do siebie, mosiądz pod jej palcami rozbłysł czerwienią, różem i pomarańczem, jakby zachód słońca wypełniający szczytowe okno za jej plecami postanowił zejść na ziemię.
Pomyślała, że odrobinę przypomina zorzę i że Anna byłaby zachwycona, ale ułamek sekundy później, kiedy odwróciła się przez ramię, przypomniała sobie, kiedy po raz ostatni niebo miało podobny kolor.
Czy siostra znienawidziła ją za to, że jej mały świat stał się teraz jeszcze mniejszy? Podobnie jak wszystkich innych. I to wszystko przez nią.
Czasem się nad tym zastanawiała, bo przez ostatni miesiąc prawie codziennie przyglądała się z okna strumieniom ludzi wylewającym się przez bramy jak odwilż, a kiedy wyschły, wiedziała, że pappa dotrzymał słowa i zostały zamknięte. Na dobre. Z jej powodu.
Mamma obiecała, że wszyscy dostaną nową pracę, ale nie chciała odpowiadać na żadne z jej pytań: co, jeśli wcale nie chcieli odchodzić? co, jeśli ich nowe posady okażą się okropne? czy wiedzą, że to wszystko wina Elsy?
Drzwi nagle zrobiły się zbyt ciężkie, zawiasy zdawały się szeptać – ah… ah… Zdawało jej się, że zna ten głos, ale nie pasował do biblioteki, nie pasował do zamku, nie należał do żadnego miejsca.
Poczuła, że klamka wyślizguje jej się z dłoni. Światło zatańczyło na złoconych literach wybitych na grzbiecie książki. Nowe baśnie.
Elsa znała tylko stare, uratowane od zapomnienia przez mammę i dziwnie przypominające historię Arendelle wymyślane przez pappę; starannie wybrane przez Fräulein Hahn, recytowane jej monotonnym, szorstkim głosem baśnie braci Grimm, kilka Perraulta, które dukała na lekcjach francuskiego, i opowieści ludowe Asbjørnsena i Moe, w których próbowała doszukać się czegoś więcej niż nieistniejącego morału.
Dyscyplina — upomniała się, tym razem z mniejszym przekonaniem. Pamiętaj…
Ale z drugiej strony – czy coś komuś obiecała? Poza nauczeniem się na pamięć tabliczki mnożenia, co prawda tylko do pięciu (czyli tak naprawdę sześciu), ale właściwie mogłaby od razu nauczyć się też przez siedem i osiem, może nawet dziewięć, a wtedy równie dobrze może zająć się już dziesiątką.
Z postanowieniem, że zacznie jeszcze tego wieczora, zrobiła krok do tyłu, przykucnęła obok książki. Pospiesznie się rozejrzała, zanim delikatnie trąciła ją palcem.
Dyscyplina – ah-ah – ba – ah-ah-ah – aśnie…
Patrzyła, jak przewraca się na okładkę, i macha kartkami w powietrzu jak żuk. Były lekko pożółkłe, miała wrażenie, że falują jej w dłoniach, kiedy kartkowała do strony tytułowej, omijając ilustracje pełne dzieci, diabłów i aniołów.
Nowe baśnie
H. C. Andersena
Pierwsze wydanie
2. zbiór
Havn, 1844
Tylko dwa lata starsze od niej.
Trzymała mocno, ale na pewno nie ściskała książki na tyle mocno, żeby u dołu strony odcisnął się płatek śniegu. Tkwił tuż pod przebijającą z odwrotu dedykacją, na którą wcześniej nie zwróciła uwagi, nakreśloną ozdobnym pismem.
Elsa zmrużyła oczy na wszystkie twarde głoski pozawijane w odrobinę rozwlekłe ogonki, i poczuła ukłucie dumy, kiedy w ich gąszczu odnalazła pierwszą literę, „D” jak „duński” i zrozumiała, że nie tylko będzie mogła ją przeczytać, ale co więcej: przeczyta ją w o b c y m j ę z y k u .
Dla mojego najdroższego Przyjaciela,
Duszy o rzadkim zrozumieniu piękna, z serdecznym podziękowaniem za wszystkie piękne chwile, które dzieliliśmy.
Oto dwoje moich najmłodszych dzieci: wierzę, że u Ciebie znajdą dom. Wkraczają teraz do zamku Księcia Marnotrawnego, gdzie odszukają Ciebie i swoje szczęśliwe zakończenie.
— H. C. Andersen,
poranek noworoczny
Ostrożnie przewróciła kolejną kartkę, żeby zerknąć na spis treści. Choinka. Serce biło jej mocno, czuła je w opuszkach wszystkich palców zaciśniętych na rogu okładki, ale najmocniej we wskazującym, którym powoli przesuwała wzdłuż liter drugiego tytułu.
Królowa śniegu.
Za oknami tańczyło i straszyło morze, aż plaża, której zarys udało jej się dostrzec przed wejściem do jadalni, zniknęło. Mile dalej, jak lśniące perły na naszyjniku, przez fale ciągnęło się siedem wysp.
Wuj Birger zdjął rękawiczki i teraz wpatrywała się w dłonie w kolorze zgniecionych jagód i blednącego na zewnątrz słońca.
On spod zmrużonych powiek przyglądał się swojej porcji øllebrød*, które od czasu do czasu dźgał srebrną łyżeczką, jakby nieustannie coś oceniał i ciągle nie był zadowolony z wyników.
Pachniało wszystkim: karmelem, słodem, żytnim chlebem, ciemnym piwem, delikatnie słodko, głęboko i ziemiście. A wyglądało… miało brejowatą, błotną konsystencję, przez którą sprawiało wrażenie, jakby zostało już co najmniej raz przeżute, może nawet strawione, zanim wylądowało w misce. Wyglądało jak…
— Wyjątkowo parszywe gówno — przyszedł jej z pomocą wuj Birger, unosząc łyżeczkę do ust — i zapewniam cię, że smakuje jeszcze gorzej. — Najpierw się skrzywił, a zaraz po tym uśmiechnął – tak szybko, że przypominało to tik nerwowy. — Nie ma dania, które lepiej oddawałaby charakter Południowych Wysp.
Elsa przełknęła podchodzącą do gardła żółć – nagle doszła do wniosku, że ten smak idealnie pasuje kolorem do wciąż jeszcze ciepłej porcji jajecznicy, topiącej masło na ledwie napoczętej kromce chleba – zapiekł ją przełyk i kąciki oczu, a zaraz po tym palce, kiedy odsunęła od siebie talerz ze smørrebrød.
Sięgnęła po mlecznik, dolała sobie śmietanki i duszkiem wypiła kawę, ale pieczenie nie ustąpiło; podrażniło gardło i osiadło na dnie żołądka, przylgnęło do kącików warg. Czuła się, jakby gdzieś wewnątrz niej pokruszył się lód.
Zapatrzyła się w dno filiżanki, złapała za uszko i delikatnie przechyliła ją na bok, żeby przyjrzeć się fusom. Statek się zakołysał, resztka kawy oblała brzegi, osad uczepił się brzegów, przez chwilę wydawało jej się, że dostrzega jakiś kształt, ale kiedy uniosła dłoń wyżej, zdała sobie sprawę, że to tylko cień jej palca prześwituje przez cienką porcelanę.
Prawie się zaśmiała.
Co spodziewała się tam odkryć?
Drugą ręką dotknęła mlecznika, logo linii żeglugowej wiło się pod uszkiem. Ścisnęła mocniej, taka cienka, zastanawiając się, ile siły musiałaby użyć, żeby ją zgnieść, ile krwi by wypłynęło, czy pobrudziłaby obrus, ile byłoby potrzebne, żeby myśli przestały wirować jak fusy, czy wuj by zauważył.
— Och, nie! — powstrzymał ją gestem; wyciągnięta ręka, uniesiony głos. Elsa drgnęła i się wyprostowała. Podobne myśli zawsze przychodziły znienacka. Nad talerzem zupy. W gwiazdkach między scenami powieści. W wyjątkowo dobre, słoneczne dni, kiedy strażnicy byli przystojni, a pokojówki śliczne. Opuściła dłoń na białą serwetkę przy nakryciu. Skóra wyglądała na jej tle na przezroczystą, żyły przypominały szwy. — Dziękuję, ale kawę z mlekiem pijam wyłącznie, kiedy kawa jest wstrętna.
Chociaż w jego słowach nie było nagany, jakby rzeczywiście nic nie zauważył, poczuła się skarcona. Najczęściej rozważała perspektywę bólu w samotności – bo najczęściej była samotna.
Zaczęła się bawić skórką przy paznokciu na małym palcu. Gdy ją oderwała, zebrała się duża kropla krwi.
— Odnoszę wrażenie, że sporo o mnie wiesz — powiedziała powoli.
— Prawda? — Wuj uniósł filiżankę jak do toastu. — To chyba dość naturalne.
Nie spieszył się, smakował kawę. Odwrócił się do okna. Fale przelewające się przez burtę wyglądały jak wyszczerzone zęby. Wodził wzrokiem za osadzającymi się na szybie kroplami, jakby oglądał swoją opowieść jak sztukę na scenie.
— Kiedy zobaczyłem cię w pociągu… myślałem, że się tego spodziewam, a jednak… Verdammt noch mal**, jakbym przeniósł się w czasie. — Odbicie deszczu pocięło mu twarz, wyglądał, jakby się topił. — Poczułem coś, czego nie czułem od bardzo dawna… co poczułem, kiedy po raz pierwszy spotkałem Jytte. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ona też… — Potrząsnął głową, spuścił wzrok na dłonie. Elsa odruchowo zabrała swoje z blatu. Drżały. — Wciąż nie mam pojęcia, jak najwłaściwiej to ująć.
Moc. Klątwa. Magia. Zimno. Fápmu. Pasożyt.
Ona też nie wiedziała.
— Nie, miałam na myśli… — Usłyszała coś głęboko nieszczęśliwego w swoim głosie. Zobaczyła coś równie głęboko nieszczęśliwego w jego twarzy. Czy… czy t o był powód, dla którego towarzyszyła mu tylko ona, a nie jej siostra? Nie śmiała zapytać. Zamiast tego: — Wiesz o mnie więcej niż mi mówisz, prawda?
Nie odpowiedział. W jego oczach odbiło się miękkie, rozproszone światło kołyszącego się nad nimi żyrandola, skradło z nich kolor.
— Kiedy miałam dziewięć lat — nieprawda, wciąż jeszcze osiem, ale nieważne, nie mogła się na tym teraz koncentrować — znalazłam książkę.
Skrzypiały deski, brzęczały sztućce, wiatr zawodził nisko niczym łkająca kobieta.
Nagły ruch statku przechylił stolik w stronę okna, przykleił plecy wuja Birgera do oparcia fotela, łokcie Elsy przybił do blatu, śmietanką z mlecznika rozrzedził øllebrød do barwy pomyj, łososiem i jajkami wyhaftował wzory na obrusie.
— Spokojnie, elskling. — Nie czuła śniegu, dopóki jeden z płatków nie przykleił się jej do nosa. Wuj od niechcenia strzepnął kilka, które wbiły się w klapę marynarki jak ordery. — I co to była za książka?
Zamrugała, próbując skupić wzrok.
Wzięła głęboki oddech.
— Z baśniami — odparła.
Wstrzymała oddech.
Zdała sobie sprawę z kiełkującej w niej irracjonalnej nadziei, że nie będzie wiedział, o co jej chodzi. Że sobie nie przypomni. Że coś sobie uroiła, że on uroił, że może wcale nie jest tym, za kogo się podaje, i że, pozbawiona tego nagłego poczucia celu, które zapewniła jej jego obecność, będzie mogła wrócić do Anny.
Ale on skinął głową, a do niej dotarło, jak naiwna byłaby to pułapka.
— Tak, dostałem ją od Hansa — wszystko w niej zdążyło się napiąć w tej krótkiej przerwie, której potrzebował, żeby dodać drugi człon jego imienia — Christiana.
Zaczęła sprzątać wokół swojego nakrycia. Serwetka była miękka, jedzenie wciąż ciepłe, jej skóra chłodna, i kiedy wreszcie nadbiegł kelner, żeby ją od niej odebrać, przesiąkniętą i tłustą, przyjęła to z większą ulgą niż przeprosiny.
— Byłem pewny, że przypadnie ci do gustu — podjął wuj Birger, strzepując zbłąkany opiłek skórki pomarańczowej ze swojej filiżanki, której ani na chwilę nie wypuścił. — Brzydki jak grzech, ale za to jaki utalentowany…! Zawsze schlebiało mi, że znalazłem się w gronie ludzi, którym dedykował swoje prace, Oehlenschläger, Kierkegaard… nawet mój ojciec nie dostąpił takiego zaszczytu, chociaż przyznał mu stypendium, dzięki któremu w ogóle udało mu się ukończyć szkołę. Ale niewielu może pochwalić się, że pisał o n i c h . No, nie sądzisz chyba, że to ta cała Lind natchnęła go do napisania Królowej śniegu?
Elsa uśmiechnęła się słabo. Dziwnie było się uśmiechać. Usta wciąż ją piekły.
— Dlaczego mi ją dałeś?
— Cóż, nie mogłem się z tobą spotkać, pisanie listów już wcześniej nie miało sensu, ale kto zakwestionuje obecność kolejnego zbioru bajek w pokoju dziecięcym?
— Ale d l a c z e g o ? — powtórzyła, bo to nie była odpowiedź.
— A jak się poczułaś, kiedy ją czytałaś?
Wciąż tylko pytał, zamiast odpowiadać.
Czuła pod sobą kołysanie statku. Wiatr przycichł, rozgarnął chmury, popielaty materiał sukienki rozzłocił promień słońca, miała wrażenie, że guzikami ucieka z niej ciepło.
— Jakby…
Jest bardzo piękna.
Słowa z przeszłości – błogosławieństwo.
Ale i niebezpieczna.
Druga strona monety, przekleństwo. Strach będzie twoim wrogiem.
— Jakbym nie była jedyna.
— Otóż to — powiedział wreszcie, zabrzmiało miękko, śnieg przysiadł na krawędziach słów, duński nagle przestał zgrzytać. — Chciałem, żebyś miała poczucie, że – jakkolwiek nazwiemy to, co w sobie nosisz – było już częścią innych historii, na długo przed tobą.
Pasożyt. Lód. Jesteśmy tacy sami. Magia. Przynależność. Nie jesteś już sama. Więzi rodzinne.
— Twojej i Jytte?
Coś więcej niż bycie księżniczką. Coś zupełnie innego niż bycie siostrą.
— Raczej i mojej, i Jytte.
Elsa otarła dłonie w serwetkę, tłuste, wilgotne, z krwią krzepnącą na małym palcu. Położyła je na kolanach, zreflektowała się, uniosła tak, że zawisły o włos nad materiałem spódnicy.
— Czyli to nie wspólna historia?
Wuj dopił kawę, przez chwilę zastanawiał się, gdzie odstawić pozbawioną spodeczka filiżankę, wreszcie odcisnął nią bure kółko na środku obrusa.
— Obawiam się, że już od dawna nie.
Kiedy sięgnął po rękawiczki, Elsa zrobiła to samo.