trigger warning: molestowanie (w retrospekcji)
_______________
DRZWI ZATRZASNĄŁ – prawdopodobnie podmuch wiatru, przecież nie on, raczej nie, to byłoby absolutnie żałosne, może nawet bardziej niż ta nagła potrzeba odwrócenia się na progu i rzucenia ostatniego spojrzenia na frontony okien.
Kiedy tak majaczył za ścianą mgły, dom Hænninga nie różnił się od innych domów wzdłuż Pilestredet niczym poza cieniem twarzy Pernille za szybą, na której skraplała się mgła. Przez chwilę, zanim rozbłysła lampa i jątrząca się czerwień na ustach, próbował zobaczyć w niej służącą, kucharkę, która zaparzyła dla niego pierwszą tego dnia kawę, gdy tylko wstał, i drugą do spandauere – obie prawie rozlała, tak bardzo trzęsły się jej gruzłowate palce. Dłonie miała szorstkie, twarz opuchniętą, ale oczy bystre, i w pierwszej chwili pomyślał, że chère maman byłaby z niej zadowolona, zawsze w końcu powtarzała, że nie wolno ufać chudym kucharkom, bo zupełnie nie znają się na jedzeniu, ale już w kolejnej przypomniał sobie, że mówiła też, że również grubym kucharkom nie wolno ufać, bo podjadają, a później doszedł do wniosku, że chère maman prawdopodobnie lubiła być zwyczajnie niezadowolona i nieszczęśliwa.
Hans spuścił głowę, mgła osiadła też na karku, kąsała odsłoniętą skórę. Postawił kołnierz, nie miał szalika.
Białe budynki idealnie komponowały się z otaczającym go blednącym mrokiem. Pilestredet 36, 38, 40, za zakrętem znienacka 8 – i znów 10-12-14, park. Skręcił w Oscarsgate, minął Cmentarz Zbawiciela, zdał sobie sprawę, że niebezpiecznie zbliżył się do Frogner, kiedy wzgórze opadło i znad dachów pobliskich budynków wyjrzały zamkowe wieże.
Jego oddech wisiał w powietrzu, rozpraszał się wolniej niż Hans szedł i rozbijał mu się na policzkach przy każdym kroku. Przypominał parę unoszącą się znad jedzenia, i nie mógł przestać myśleć o kucharce, tej bezimiennej kobiecie, z której obecności niejasno zdawał sobie sprawę wcześniej wyłącznie dlatego, że podano mu królewskiego kraba i flæskesteg* z ziemniakami w maśle i doprawioną czerwoną kapustą, która smakowała wszystkim, tylko nie kapustą, i że Birger-nie-Birger zwrócił uwagę na kawę. Nie zastanawiał się nad nią, bo była niewidzialna; ani żona, ani dziwka, wydawała się zwyczajnie m i ł a , pod pękającymi na nosie naczynkami krwionośnymi dostrzegł kilka piegów, zmarszczki w kącikach oczu, których nie wyżłobiła starość, bo nie mogła mieć więcej niż czterdzieści parę lat, właściwie mogło być jej bliżej do Nielsa niż ojca, a on się nie zastanawiał, bo kobiety dzieliły się na żony i dziwki, ludzie ogółem – na służących i panów, nic więcej, a on jeszcze niedawno należał do tej drugiej kategorii.
Poczuł, że zbliża się do portu, bo powietrze stało się chłodne i mętne od unoszącej się nad wodą lodowatej mgiełki, wiatr prześlizgiwał się między kamieniami na bruku i wywijał mankiety przy nogawkach. Podniósł wzrok na wieżę zegarową, ledwo wybiła siódma.
Cumujące statki wyglądały jak gigantyczne cienie, rozmyte, prawie nierealne. Szare chmury, zmarszczki na wodzie. Dalej – fiord, gdzieś za szarą kreską horyzontu mgliste przeczucie gór.
Przez chwilę obserwował krzątających się po nabrzeżu marynarzy, ich wypracowane, pozbawione pośpiechu ruchy, zupełnie jakby jeszcze nie do końca się obudzili. Wydawało mu się, że spędził tak tylko chwilę, nie dłużej niż kwadrans, ale nie wiedzieć kiedy zrobił kilka kroków do przodu, dokładnie osiem, odgłos każdego rezonował długo i przeciągle, zlewając się z uderzeniami zegara i krzykiem mew.
I – kolejne osiem do tyłu, do miejsca, z którego przyszedł, gdzie wiatr nie był tak dotkliwy, a przy zmrużonych oczach wciąż dało się dostrzec miejsce, w którym niebo i morze łączyły się w szare, nieskończone tło.
Nie podobało mu się uczucie, które budził w nim ten widok, podobnie jak nie podobał mu się jazgot kłębiącej się w górze mewiej masy, wspomnienie zamku, niedające mu spokoju natrętne myśli o powrocie do biura telegraficznego i upewnienia się, że żadna odpowiedź na pewno nie przyszła, a jeszcze bardziej fakt, że głowę zaprząta mu kucharka, bo co go obchodziło, ile ma lat, ważne, że miała pracę, zupełnie jak Tor, od którego zaczęły się jego rozważania na temat wieku i ciał, które wyglądały, jakby przeżyły go przynajmniej dwukrotnie, ale przecież Hans nie był nic Hellandom winny, nawet pół myśli, w końcu zostawił w ich chacie coś więcej niż pieniądze, i istniało dla niego jakieś życie również poza Arendelle.
Wyciągnął przed siebie ręce, dotknął rynny najbliższego budynku. Metal był zimny, skroplona para zmoczyła mu rękawiczki i spłynęła po nadgarstkach. Podniósł dłonie do twarzy, nawet przez materiał wydawała się ciepła.
Próbował po prostu oddychać, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w głąb brudnej uliczki odbijającej od portu, przez którą pędził chłopiec. Przeskoczył nad przewróconym koksownikiem albo beczką i niezgrabnie wylądował, jakby nagle zatrzymał się w pół obrotu.
— Sigurd! — zawołał w tej samej chwili jakiś mężczyzna. Głos wydawał się znajomy, było w nim coś desperackiego.
— Wasza Królewska Wysokość! — Dotarło do niego, że to on sam, kiedy chłopiec podniósł głowę szybciej niż Hans zdążył się cofnąć. Wokół było pusto, nikt nie zareagował, tyle znaczył teraz jego tytuł. — Dzień dobry!
I już po chwili Sigurd stał u jego boku, bury jak całe Nyhavn, na przemian dziękując za pieniądze i zapewniając, że się odwdzięczy.
Jakby chciał udowodnić, że nie kłamie, wyciągnął przed siebie dłoń, równie brudną, jak Hans zapamiętał, tylko odrobinę bardziej kolorową – z sinymi paznokciami i złoto-czerwonymi jak rodowe barwy Westergårdów żyłkami rozchodzącymi się od spoczywających w jej wnętrzu monet.
Nagą, szorstką, o popękanej skórze.
— Dostałem dwadzieścia pięć ører od pana Bjørkmanna.
— Bjorgmana?
— Bjørkmanna — odparł Sigurd, a Hans nie był pewny, czy potwierdza, czy go poprawia, ale zanim zdążył zapytać, chłopiec na jednym wdechu rozwiał jego wątpliwości. — Właśnie wracam z Tollboden... pan wie, co jest na Tollboden?
Przytaknął. Komisja do Spraw Ubogich. Dobrze pamiętał, gdzie się znajduje, bo jakimś cudem zawsze udawało mu się ją ominąć, jeśli nie myślami, to przynajmniej wzrokiem. Popierał podobne inicjatywy podejmowane na Południowych Wyspach, czytał o nich i zażarcie dyskutował w bezpiecznych, neoklasycystycznych aulach uniwersytetu, a teraz, kiedy miał przed sobą dowód na to, że działają, nie potrafił znaleźć odpowiednich słów.
Wbił wzrok w monety. Dwadzieścia pięć ører – nieduża suma, wystarczająca, żeby kupić chleb, trochę mleka, może odrobinę masła? Dla ilu osób i na jak długo? Sam czuł, jak protekcjonalnie, arogancko przepraszające jest jego spojrzenie człowieka, który lekką ręką trwonił większe.
— A nie powinieneś raczej być w szkole? — zapytał, ale jeszcze zanim pytanie przebrzmiało, zdał sobie sprawę z jego naiwności. Tak jak na Południowych Wyspach, dzieci miały prawo do siedmiu lat nauki – p r a w o , nie obowiązek, a każda godzina spędzona w szkolnej ławie przynosiła straty, podobnie jak wszystko, co nie generowało zysków. — Nie, zaraz — dodał, chcąc zatrzeć poprzednie wrażenie, dać mu szansę nie odpowiadać — dziś sobota.
Sigurd wzruszył ramionami, z których zaczął zsuwać się wytarty płat skóry obszyty wyliniałym kożuchem, który miał chyba udawać kurtkę. Zacisnął pięść – monety przesypywały się w niej zdecydowanie zbyt krótko, zanim zniknęły – poprawił kołnierz.
— Matka mnie wysłała, bo jej nigdy nie chcą przyznać zasiłku, bo przecież jest żoną ojca. On chodzi o lasce, ale mówią, że jest zdolny do pracy, wystarczy, żeby nie pił. Zresztą, i tak go nie ma. — Nie ma. Hans się zawahał. Drgnęła mu dłoń. Czy coś, o czym sam marzył, zasługiwało na współczucie? Odrobinę ją uniósł – znów chwila zawahania – zanim zdecydował, co właściwie zamierza z nią zrobić, Sigurd dodał: — A pan Bjørkmann jest bardzo miły, powiedział, że zrobi dla mnie małe ustępstwo i że mogę wrócić, jeśli sytuacja się nie polepszy.
Hans z trudem powstrzymał skrzywienie ust. Powinien coś powiedzieć – coś innego niż nie polepszy, zabawnego albo pocieszającego, ale nie był dobry w żadnej z tych rzeczy.
— A pan co robi, Wasza Królewska Wysokość?
— Wyjeżdżam — odparł i poczuł ulgę.
Sigurd skinął głową i znów poprawił kurtkę, ruch przyciągnął jego wzrok, czarny materiał, a na nim szare dłonie, czerwone kostki, wybarwione na fioletowe paznokcie, i to uczucie natychmiast zniknęło, zastąpione przez falę frustracji i gniewu, bo ostatni raz miał takie poczucie niesprawiedliwości, kiedy monsieur de Montclair położył mu rękę na ramieniu w sposób, który z boku musiał wyglądać na zupełnie naturalny, a który wcale mu się nie podobał, niemal równie silne, jak wtedy, gdy ojciec odmówił ułaskawienia Ane Cathrine Andersdatter, mimo że Niels tak długo go o to błagał.
Czytali o egzekucji drobnym drukiem w gazetach i słyszeli na ulicach. Mimo że protesty wywołał wyłącznie jej niepubliczny charakter, ojciec umył ręce i przerzucił odpowiedzialność na ministra sprawiedliwości. Chère maman nie skomentowała całej sytuacji ani słowem, ale z jej oczu mogli wyczytać najważniejsze: dziwka.
Hans długo śnił o głowie morderczyni gnijącej na flagsztoku tuż za bramą pałacu Amalienborg, aż wreszcie Søren powiedział, żeby przestał być dzieckiem, a Lars wyjaśnił, że nie wystawia się już ciał na widok publiczny, w końcu żyją w cywilizowanym państwie, w monarchii konstytucyjnej.
I w jednym, i drugim, niewiele zmieniło się od czasu, kiedy skończył siedemnaście lat.
— Dlaczego nie masz rękawiczek? — wykrztusił.
— Nie wiem, chyba się podarły.
Zabrzmiało, jakby nawet nie pamiętał, for helvede**!
Pożałuje tego, Hans był o tym przekonany. W jakiś sposób to, co właśnie zamierzał zrobić, wróci, żeby go prześladować, bo przecież dobrze wiedział, że z nędzą powinno walczyć się za pomocą wędki, nie ryby, ale nie chciał o tym teraz myśleć.
Nie było jeszcze mrozu, ale wiatr obniżał temperaturę powietrza o dobre kilka stopni, nadejście prawdziwej zimy w Arendelle było raczej kwestią „kiedy” niż „czy”, a stan dłoni Sigurda już w tej chwili sprawiał, że czuł się niemal tak nieswojo, jakby należały do niego, a że Hans był samolubny, z czego świetnie zdawał sobie sprawę, musiał zrobić wszystko, żeby złagodzić przypływ wyrzutów sumienia.
Pospiesznie zsunął rękawiczki i mu je podał.
Zamszowe, kremowe, na zdecydowanie cieplejsze dni i bardziej eleganckie okazje.
Sigurd odebrał je bez słowa, dotknął tylko materiału, nie jego skóry, co Hans przyjął z wdzięcznością, i nagle uniósł głowę, spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami, które były tak niebieskie, że nagle zapragnął uciec.
— A-ale…
— Dorośniesz — przerwał mu, chciał dodać „do nich”, ale nie był w stanie, głos z trudem odklejał się od języka i zębów, więc nic więcej już nie powiedział; pomyślał, że być może i tak udało mu się już wyrazić to, na co ma nadzieję.
Wsunął dłonie do kieszeni, tym razem wydały się przyjemnie puste.
— Ale matka — podjął Sigurd po chwili, z namysłem — nie wie przecież, ile dostałem. — Ostrożnie wsunął rękawiczki, chwilę się zastanawiał. Materiał odstawał na kilka tommer. — Co pan lubi?
— Co?
No właśnie, c o ?
Lubił konie. Lubił Dickensa, Machiavellego i rosyjską literaturę. Lubił sukcesy. Lubił coś znaczyć. Lubił być lubiany. Lubił czystość, porządek, a przede wszystkim, kiedy ludzie, zwłaszcza obdarci chłopcy o imieniu jego ojca i w wieku jego najstarzej bratanicy, nie pytali go o podobne rzeczy i trzymali się z dala od jego myśli.
— Do jedzenia — podsunął Sigurd. — Na przykład fiskeboller?
— Och, uwielbiam! — Gdyby mógł, Hans splunąłby na chodnik zamiast przełykać ślinę, która na samo wspomnienie wypełniła wnętrze jego ust smakiem zjełczałego tłuszczu i wonią nadpsutych rybich wnętrzności zalewanych tuszem. — Ale o tej porze — wymownie zwrócił głowę w stronę wieży zegarowej, odczekał chwilę, żeby Sigurd, jeśli potrafił, zdążył odczytać godzinę, a on – przywołać na twarz uśmiech mogący udawać szczery — odpowiedniejsza byłaby raczej kawa, nie sądzisz?
A co to za kawa bez ciasta, pomyślał, przytrzymując dla Sigurda drzwi Engebret Café. Owionął ich ciepły zapach parzonej kawy, wanilii i cynamonu, na czubkach butów zatańczyło mu światło kandelabrów, wspięło się po nogawkach spodni i pęknięciach na skórze i odkurzyło włosy Sigurda. Delikatnie pchnął powietrze za jego plecami, zachęcając go, żeby wszedł do środka, zanim zbyt wiele hygge*** zdąży wyciec na zewnątrz.
— Przepraszam, ale… — Zza lady wyszła kelnerka. Hans puścił klamkę, roztarł zziębnięte kostki i powoli się odwrócił. — Proszę natychmiast wyjść! To elegancka kawiarnia, tu nie można…
— Chłopiec jest ze mną — warknął w odpowiedzi na jej pełne dezaprobaty zmarszczenie brwi. Uniósł dłoń do cylindra, przekręcił rondo i zapatrzył się w szarugę wstającego dnia za szybą. Kątem oka zobaczył, jak dyga, dopiero wtedy go ściągnął.
— O-oczywiście, proszę wybaczyć — powiedziała z o wiele większym szacunkiem, wycofując się, chociaż wyraz zdziwienia na jej twarzy nie zniknął — panie…?
Hans tylko skinął głową. Odruchowo przeczesał włosy i odwrócił się do Sigurda, jakby ta drobna wymiana zdań była dla niego bez znaczenia. Odwiesił płaszcz na wieszak i wyciągnął płaszcz po jego kurtkę, ale kiedy nie zdradził najmniejszej chęci, żeby się jej pozbyć, tylko wzruszył ramionami i skierował się do stolika pod oknem.
Siedząca najbliżej para taktownie wbiła wzrok w szybę, tęgi policjant w kącie uniósł brwi znad nagłówka gazety, wargi kilku nie pierwszej młodości dam zajmujących stolik pod ladą ułożyły się w ciche, łakome plotek i najlepszego na świecie kvæfjordkake**** „o mój Boże”.
Poza tym wnętrze świeciło pustkami.
Odruchowo skierował się do stolika w rogu w miejscu, gdzie łączyły się ozdobne okno wychodzące na ulicę i klaustrofobicznie kwadratowe z widokiem na podwórze.
Przy podobnym siadali zawsze w La Glace, on, Georg Emil, Viggo i ten jasnowłosy chłopak, który pochodził gdzieś z Arendelle i dzięki któremu wierzył, że nauczył się czegoś więcej niż wyłącznie rozumienia norweskiego. Nie mógł sobie przypomnieć imienia, może Lavrans…? Dyskutowali o wykładach, obserwowali przechodniów i, zdaniem właściciela, bałamucili dziewczęta. Wydawało mu się, że się przyjaźnią, ale później nie nadszedł ani jeden list.
Z westchnieniem odsunął krzesło. Było zimne i delikatnie rozchybotane, oparcie sięgało mu do połowy łopatek. Hans pokręcił głową. Elegancka kawiarnia. W Nyhavn i bez szatniarza.
Sigurd zajął miejsce naprzeciwko, w plamie przygaszonego światła dogaszanych po drugiej stronie ulicy latarni. Położył dłonie na blacie – zerknął na niego – pospiesznie cofnął je na kolana. Rękawiczek nie ściągnął.
Hans przetarł szybę, kilka kropel wody osiadło w zgięciu nadgarstka jak małe soczewki, delikatnie załamując światło, uwydatniając mozaikowatą fakturę skóry i wyostrzając wszystkie piegi, które zdążyło wypalić na niej lato.
— Czy zechce pan coś zamówić? — zapytała kelnerka, która nagle wyrosła przed nim jak spod ziemi. Uśmiech był na jej twarzy, ale nie w słowach.
Zerknął w stronę lady, piętrzących się za gablotą ciast, z których byłby w stanie wymienić tylko jabłecznik, być może jeszcze jakieś dwa-trzy inne. Przypomniał sobie wszystkie te rzadkie podwieczorki z Gustavem i Catherine, jak Amalie i Thyra nie chciały uwierzyć, że książętom na Południowych Wyspach w ramach deseru pozwalano wyłącznie na kromkę chleba z marmoladą albo herbatę z powidłami; jak nauczył się jeść krumkake w jedyny słuszny sposób, bo księżniczce – Annie – tak zależało, żeby mu to pokazać, a ponieważ była niższa i nieco bardziej okrągła niż powinna być, nie mógł podważać jej kompetencji, kiedy uśmiechała się tak szeroko i zapewniała, że jeśli chodzi o jedzenie słodyczy, jest prawdziwą mistrzynią.
Kiedy przeniósł wzrok na słój z vaniljekranser lśniący przy kasie, przed oczami stanął mu blady mężczyzna obracający je w dłoniach, zatopiony w bujnej zieleni bawialni Hænninga, na którym przywodził na myśl zamarznięte krokusy.
Jeśli naprawdę był tym, za kogo się podawał, ktoś by go pamiętał. Dziadek. Ojciec. Pradziadek – zmarł w tym samym roku, ale Hans nie znał dokładnej daty – wiedziałby chyba…
W i e d z i a ł .
Oczywiście, że wiedział, wszyscy musieli wiedzieć, ale tylko oni, król po królu, razem z tronem dziedziczyli ten sekret, tak czysty i wygodny; kiedy nikt nie znał prawdy, nie było potrzeby kłamać.
Podrapał się po podbródku. Zapomniał się ogolić, dawno mu się to nie zdarzyło.
Dziadek zginął przed osiemnastoma laty. Jego śmierć od domniemanej śmierci Birgera dzieliło prawie trzydzieści. Pamiętał obie daty, 19.03.1850 i 04.09.1821, tę drugą jeszcze długo czuł na skórze i widział w koszmarach.
Pamiętał też inny zamach, już z lekcji historii, na pradziadka, w którym ucierpiał też następca tronu, chorowity i w gruncie rzeczy nie aż tak istotny, bo martwy szybciej niż pełnoletni, zastąpiony królem, który dał Południowym Wyspom konstytucję.
Ale przecież nie zginął wtedy, tylko lata później – dwa, trzy. Dlaczego nie wykorzystali tak idealnie nadarzającej się okazji, w końcu twoje-zesłanie-chyba-dobitnie-pokazuje-co-w-naszej-rodzinie-robi-się-z-plamami-na-reputacji – u s u w a .
— Proszę pana? — powtórzyła kelnerka. — Co mogę podać?
— Kawę po turecku — zaczął Hans — i…
Chciał powiedzieć „brunsviger”*****, bo to zawsze wydawało się bezpiecznym wyborem, tylko ciasto drożdżowe, masło i melasa, ciemne i ciepłe. Jedyne, za które guwernantka nie dostawała bury, kiedy pozwoliła im się poczęstować kawałkiem – ale tylko przy specjalnych okazjach, których było zdecydowanie za mało – a przez to tak słodkie, że gdy karmel przy każdym kęsie oblepiał język i przywierał do zębów, Hans miał wrażenie, że ryją w nich dziury przypominające te, do których wciekała maślana polewa.
Ale był teraz w Arendal, nie Agdair.
Mieli je tu w ogóle?
— Cóż. — Odchrząknął i odwrócił się do Sigurda, który nieśmiało wodził wzrokiem między nim a kelnerką. — A może ty wybierzesz? — Skinął głową w kierunku lady. — No, śmiało.
Sigurd bardzo cichutko odsunął krzesło, po czym bardzo głośno się oddalił.
Hans powoli wypuścił powietrze z płuc.
Pytanie podyktowała czysta wygoda. Nic więcej. Nie miało nic wspólnego z faktem, że inny chłopiec nie potrafiłby się na nic zdecydować, bo nigdy nie pozostawiano mu decyzji.
— A do tego — rzucił do pleców oddalającej się w ślad za nim kelnerki — cokolwiek to będzie – gorąca czekolada.
Uderzyła go nieprzyjemna myśl, że nawet gdyby wykupili cały asortyment, to wciąż byłaby ryba – nie wędka. Jego własna hipokryzja wcisnęła go w kąt, oparł podbródek na dłoni i zapatrzył w ulicę za oknem, spieszących się przechodniów i bosego gazeciarza. Ale to nie była jego wina, winny był system, zmiany potrzebowały czasu i porcja ciasta, choćby największa, nie miała z nimi zbyt wiele wspólnego. Mógł odetchnąć z ulgą, wciąż szlachetny i niewinny.
Jego oddech skroplił się na szybie, i Hans musiał się powstrzymać, żeby nie zetrzeć go z niej pięścią. Prążki na rękawach koszuli były takie drobne i jasne, tylko bolała go od nich głowa.
To nie była wina de Montclaira.
Był tylko Francuzem, takie spoufalanie się było dla nich naturalne, obruszała się na wszelkie protesty chère maman, która zmieniła się w zagorzałą orędowniczkę paryskich tradycji; po pocałunku na każdy policzek, po grymasie na każdy pocałunek.
To nie była też jej wina – a w każdym razie nie bardziej niż zwykle; Hans nie mógł oczekiwać, że przejmie się czymś, co nie obchodziło jej już od lat, i że postawi jego interes nad swoim. Poza tym, czasami miał wrażenie, że ona zwyczajnie chce być adorowana – zauważana. Im dłużej przyglądał się, jak się rumieni – wcale nie od wina – a później zamaszyście wachluje oh-vous-exagérez-monsieur!******, wciąż nie przestając szczebiotać, tym bardziej łącząca ich cienka nić porozumienia zdawała się nabierać cech liny okrętowej.
To nie była wina ojca.
Ojciec wykazał się ogromną hojnością, zatrudnił przecież jednego z najlepszych maître d'armes******* w całej Europie. Okazał się więcej niż wspaniałomyślny, pozwalając im wszystkim pobierać u niego nauki. To było pierwsze niepodzielne „wy”, dla wszystkich – Nielsa i Gustava, i całej szóstki młodszych braci.
To nie była wina ani Frederika (no, może nie zdaniem Felixa – nazwał go w końcu bezkrwistą fujarą), który zrezygnował jeszcze przed pierwszą lekcją i zostawił go samego, ani Erika, który bez trudu był w stanie pokonać Larsa, a raz nawet zremisował z Gustavem, i który okazał się na tyle dobry, że wspólne ćwiczenia nie miały sensu, więc on również go zostawił.
To nie ich wina, powtarzał sobie Hans, przepychając łóżko na drugi koniec sypialni, żeby nie musieć ich oglądać za każdym razem, kiedy przewróci się na lewy bok, czyli tak, jak lubił najbardziej.
W-iii-na – iii-na – naaa — skrzypiała stalowa konstrukcja. Podobny dźwięk wydawały gałęzie lipy w ogrodzie, które okładał kijem, starając się nie młócić jak cepem, cokolwiek to znaczyło, i żeby nie trzeba było wciąż trzymać go za rękę, aż cały był w kwiatach i pyłku i dostał kataru.
Nie dostał za to kolacji, i może to jedno było winą Fräulein von Weber, bo tylko jej się poskarżył.
Radził sobie najgorzej, nawet gdyby wciąż tego nie powtarzał, i tak wyraźnie widział to w twarzy de Montclaira, i mógł sobie tylko wyobrażać, jak to samo rozczarowanie odciśnie się na twarzach rodziców, kiedy wreszcie się dowiedzą.
„Dlaczego po prostu nie dasz sobie pomóc, Hans?”, powtarzał z drugiego końca sali do ćwiczeń, gdzie tylko przechadzał się między Nielsem i Sørenem – Gustavem i Felixem – Larsem i Erikiem – delikatnie przyginał łokcie, czubkiem szpady zmieniał kierunek, w którym wycelowane były ostrza, komentował rozstaw nóg, kiwał głową, uśmiechał się, stal brzęczała, a podeszwy jego butów wydawały taki miękki odgłos, klik-klik-klik, przypominał westchnienie, prawie jak jego oddech na karku Hansa, kiedy wreszcie pozwolił, bo miał zwyczajnie dość pojedynków z manekinem.
Pierwszy raz złapał go za rękę tak mocno, że szpada wysunęła mu się z palców i aż zaparło mu dech. Rasmus i Karl robili podobnie, kiedy próbował rzucać w nich kamieniami, tyle że oni musieli najpierw go przewrócić i uderzać jego dłońmi o ziemię, aż otworzą się jak małże, które kiedyś zbierała Daisy, bo chère maman obiecała, że jeśli znajdzie jakieś perły, każe zrobić z nich dla niej naszyjnik.
Przydepnął głownię czubkiem buta i kazał mu ją podnieść. Hans czuł zapach metalu, środka do froterowania podłóg i jego wody kolońskiej, ciepłej i bursztynowej, przebijający się gdzieś spod spodu zapach potu. Kilka kropli osiadło na jego wąsach, usta były cienkie i rozchylone w drwiącym uśmiechu.
Erik pokazał mu język, Lars wyglądał, jakby machał, ale chyba tylko wyciągnął rękę na znak, że się poddaje. Niels dyszał ciężko, opierając dłonie o kolana, tuż obok Søren żonglował oboma szpadami. Gustav łapczywie pił wodę, Felix się rozciągał. Korytarzem przemknął Frederik zaabsorbowany swoimi paznokciami.
Nie wyglądało na to, żeby coś było nie tak.
Może to sobie wmówił.
A jednak – było inaczej, inaczej niż kiedy de Montclair dotykał braci, inaczej niż kiedy bracia dotykali jego, nawet Rasmus i Karl. Nad nim pochylał się zbyt nisko, przytrzymywał za długo, oddychał za głośno. W innej rodzinie coś takiego prawdopodobnie nic by nie oznaczało – bezinteresowna pomoc, wypełnianie obowiązków nauczyciela; zwyczajna potrzeba, żeby lepiej się przyjrzeć, ocenić technikę. Ale w ich rodzinie panowały inne zwyczaje i nawet lekarz i guwernantka oszczędzali gesty i nie dotykali ich bez zastanowienia.
„Widzisz?” Tępe ostrze wbiło się w jego pierś, ułamek sekundy później zatrzymało tuż pod pępkiem. „Trzymaj gardę!”
Hans zrobił krok do tyłu, ostrze drgnęło, ale dłoń de Montclaira nie, zsunęło się powoli po udzie, kolanie, aż wreszcie z czubka buta na posadzkę. Dźwięk przykuł uwagę Felixa, uniósł głowę w ich kierunku, zmrużył oczy, otworzył usta i Hansowi przez chwilę wydawało się, że może on też coś zauważył, że zaraz coś powie, bo jeśli istniała jakaś osoba, która nie bała się mówić tego co myśli, to zdecydowanie był nią Felix, ale on tylko prychnął: „Fajtłapa”.
W kolejnych tygodniach było jeszcze gorzej, chociaż właściwie powinno być chyba lepiej – a może było gorzej właśnie dlatego, że było lepiej, nauczył się robić uniki, biegać szybciej i skakać wyżej, ale nie był w stanie w milczeniu znosić batów wymierzonych za nieposłuszeństwo.
Pewnego ranka zdecydował, że nigdzie już nie idzie. Fräulein von Weber wydawała się rozgniewana i nieprzekonana do czasu, kiedy spróbowała zmusić go do wstania siłą; pociągnęła go za rękę, a on zwymiotował jej na sukienkę. Wtedy się wystraszyła.
Nie pogłaskała go po głowie, przez cały czas oglądała się na drzwi, ale Hans naprawdę chciał wierzyć, że miała ochotę to zrobić. Lubił ją, bo tylko ona uśmiechała się uśmiechem sięgających oczu, kiedy na nich patrzyła. Raz nawet podzieliła się z nimi karmelkami, ale Frederik był skarżypytą i o wszystkim doniósł ojcu, chociaż sam nawet nie spróbował.
Łatwo byłoby ją obwiniać, kiedy stanął w progu buduaru chère maman, a ona nawet nie podniosła na niego wzroku, palce bielały jej na kolanach ciemnej sukni, igła oskarżycielsko odwróciła się w jego stronę, kiedy warknęła: „Powinieneś być wdzięczny, że monsieur poświęca ci tyle czasu!”.
Ale Hans nie chciał jego uwagi. Nie chciał więcej ćwiczyć szermierki. Chciał innego nauczyciela. Chciał, żeby Frederik wziął się w garść. Chciał, żeby Erik przestał zadzierać nosa.
Nie mógł sobie przypomnieć, co odpowiedział, pamiętał tylko, że jego usta się poruszały, kolana trzęsły, aż wreszcie dostał czkawki.
„Na litość boską!” Chère maman odrzuciła robótkę i wstała tak gwałtownie, że aż się przestraszył. „Czy ty w ogóle słyszysz, co mówisz?!”
Cofnął się w stronę drzwi, bardziej przejęty niż posłuszny, ale z palącą twarzą i łzami piekącymi bardziej niż rany na plecach tak łatwo było chwycić za klamkę i po prostu spełnić polecenie, kiedy kazała mu natychmiast wracać do swojego pokoju.
Zacisnął zęby, skinął głową i wyszedł.
Nie wiedział, co stało się później. Być może ojciec dowiedział się czegoś innego od kogoś innego albo zwyczajnie zirytował się bez większego powodu, jak to on – a może to nie miało zwyczajnie żadnego znaczenia – bo na miejsce de Montclaira zjawił się Herr Ziegler, starszy i poczciwy, który musiał mrużyć oczy, żeby lepiej widzieć – podobno lubił czytać – i tylko przechadzał się po sali ze splecionymi za plecami dłońmi i wykrzykiwał komendy i uwagi. Przy śniadaniu rozmawiał dużo z Fräulein von Weber, Gustav zagadywał go na temat poezji Heinego, Felix przedrzeźniał bawarski akcent, a Niels wypytywał o jakąś heską księżniczkę, bo ćwiczył wcześniej jej ojca albo braci.
To wszystko powinno było sprawić, że Hans poczuje się lepiej, ale ponieważ nie pozwolono mu wrócić do zajęć, odbierał to bardziej jako karę. W drodze do sypialni przyglądał się jednemu z portretów dziadka zastanawiał się, czy to przypadkiem nie j e g o wina, bo może gdyby żył, wszystko wyglądałoby inaczej i mimo że zobaczył w nim dobrego aktora, ten jeden raz by mu uwierzył. Albo może zamachowców, Jørgensena i innych, których rzadko wymieniano z nazwiska.
To mogłoby być pocieszające, gdyby tylko potrafiło wyjaśnić, dlaczego Erik i Fred nie zapytali nawet, dlaczego przesunął łóżko. Gdyby w ogóle jeszcze się do niego odzywali.