Ariana dla WS | Blogger | X X X
Fagra, grýttur land, heimr Árnadalr
piękna, kamienna ziemia, dom Arendelle.

15.9.24

Rozdział 109. W prześwitach

_______________


W BARONII BYŁO PIĘĆ SYPIALNI. Albo sześć. I to nie licząc kwater dla służby.

Zdaniem Kristoffa o cztery (albo pięć) za dużo, biorąc pod uwagę, że na stałe zajęta była tylko jedna, ta należąca do mister Bairda. Albo… jak on właściwie miał na imię? Biorąc pod uwagę to, co powiedziała Anna, powinien wiedzieć. Przedstawiał mu się zresztą na początku, coś na „A” – chyba – albo jakąś inną literę, od której zdrobnienie, którym się posługiwał nie miało najmniejszego sensu. Kristoff nie mógł sobie przypomnieć, żeby wypili bruderszaft, pamiętał tylko, że  p i l i ,  a zwykle nie zapominał niczego, co miało miejsce między pierwszym kieliszkiem a ostatnim.

Zatrzymał się pod drzwiami z irracjonalną nadzieją, że Anna zdążyła zasnąć albo zmienić zdanie. Moment, w którym przestał kwestionować jej pomysły, też najwyraźniej gdzieś mu umknął.

Wbił wzrok w podłogę, na której rosły cienie.

Szósty pokój. (Albo siódmy.)

Coś mówiło mu, że właśnie popełnia kolejny błąd, ale zamiast się wycofać, zacisnął i uniósł pięść.

Drzwi otworzyły się, zanim jeszcze zapukał. Od progu uniósł się owocowo-kwiatowy zapach perfum.

— No chodź! — ponagliła Anna, chwytając go za rękaw. Jej zimne palce przesunęły się powoli w dół, aż zacisnęły mu się na nadgarstku. — Chodź!

Kristoff pod kciukiem wyczuł przyspieszony puls, lodowatą skórę i układające się w rozpalony trójkąt ugryzienia pluskwy. Puścił jej dłoń, kiedy się wzdrygnęła.

Drzwi za jego plecami kołysały się w zawiasach ze skrzypieniem, które zdradzało, jak długo musiały nie być używane. Zatrzasnęły się, kiedy Anna się o nie oparła.

W różowozłotym świetle wczesnego wieczoru jej twarz nabrała niespodziewanej surowości. Zaczerwieniony czubek nosa wydawał się ostry, lewy policzek przecinało odbicie haftu, w cienką skórę pod okiem jak drzazga wbiła się rzęsa.

Zawahał się.

— Chcesz pomyśleć życzenie?

Skóra była rozgrzana, kiedy ostrożnie ją musnął, wydawało mu się, że wyczuwa pod palcami poszarpane krawędzie kwiatów i liści z kapy.

— Co?

— Rzęsa — wyjaśnił, ostrożnie cofając rękę. Osiadła na paznokciu.

— Och.

Zmarszczka między brwiami Anny się wygładziła, kiedy dotknęła miejsca, w którym chwilę wcześniej znajdowała się jego dłoń, jakby dzięki temu mogła zatrzymać ten dotyk na dłużej i wiele go kosztowało, żeby jej w tym nie pomóc.

— Musisz dmuchnąć. — Odchrząknął. — To taki przesąd, znam go od… — Merete-Margit. Kurwa. — Sam nawet nie wiem, z Wioski Wydobywców.

Kłamstwo pozostawiło na języku cierpki, musujący posmak sfermentowanego jabłka. Takie drobne, takie zbędne.

Anna się pochyliła, w wyziębionym pokoju jej oddech był zadziwiająco ciepły. Kristoff uciekł spojrzeniem, byle tylko nie patrzeć jej teraz w twarz. Żałował każdej sylaby.

Nad jej ramieniem na łóżku czarną plamą rozlewał się płaszcz, rękawy wyciągały się ku ozdobnym poduszkom składającym się w głównej mierze z frędzli, już na sam widok których cierpł mu kark. Skinął głową w ich stronę.

— Nie spałaś w łóżku?

— Nie – to znaczy tak, spałam – w łóżku, w sensie. Czemu pytasz?

— Bez pościeli?

Wzruszyła ramionami, tym razem ona odwróciła wzrok. Ślad na jej policzku powoli bladł, ale skóra pod nim wciąż była ogniście zarumieniona.

— A… — zaczął i urwał, bo zdał sobie sprawę, że nie zna imienia żadnej z nich – służąca, pokojówka, podkuchenna – wszystkie smarkate. Nie był nawet pewny, która jest która. Ostatecznie wykonał tylko niezręczny gest, który wciąż nie wypełnił ziejącej między słowami pustki, więc odchrząknął. — …nie miała pościelić ci łóżka?

— Miała — przyznała Anna i przygryzła wargę. — Ale chyba zasnęłam, zanim zdążyła wrócić.

Spojrzał na wygasły kominek, wetknięty między kraty pogrzebacz, ciągnącą się na podłodze ścieżkę popiołu, jej jasne deski prześwitujące przez dziury wypalone w plecionym dywaniku i umazany węglem parawan, który chyba miał wszystko zasłaniać.

Nie wyglądało, jakby wróciła. Przypominało to raczej annową próbę rozpalenia ognia – a może wzniecenia pożaru, ciężko powiedzieć, z pewnością jedno z dwóch.

— Taa — mruknął, powstrzymując się od kolejnego pytania, czy dobrze się czuje. — To, uh, zapytam Irinę.

Już to mówił, ale to wcale nie sprawiło, że zrobiło się łatwiej. W domu by wiedział, wszystkie koce zawsze leżały na łóżku, tam, gdzie je zostawił. Nie, faen, nie w domu: w Knerten. W Heimsett wyciągnąłby pierzynę ze skrzyni. U cioteczki Astrid poduszki wietrzyły się na strychu.

Teraz jego dom… Odwrócił się w stronę drzwi. Orzechowe drewno miało ciepły odcień, metal klamki odbijał światło, blask przemknął po guziku na nadgarstku i zniknął pod materiałem koszuli. Gdyby nie otaczający ich zapach perfum, z tej perspektywy łatwo było sobie wyobrazić, że znajduje się w innym pokoju, w innym domu. Jego dom…

Był teraz w Grimstad.

M i a ł  być w Grimstad. Powinien być.

Powinien?

— Nie! — Odrobinę łatwiej było w to uwierzyć, kiedy obok słyszał kroki Anny, szelest jej spódnicy. Perfumy zapachniały jeszcze mocniej, tym razem bardziej jak drewno i mech, kiedy zagrodziła mu drogę, jakby w materiał sukienki miała wplecione prawdziwe kwiaty. — Nie, nie, nie, nie. Najpierw pokój, pamiętasz?

Wziął głęboki oddech, prawie zachłanny.

Jej dekolt zdawał się pulsować żółtym blaskiem. Miała oczy jak bławatki i usta w niepokojąco podobnym odcieniu. Przygryzła wargę, jakby chciała to ukryć, ale było za późno; już przytaknął.

— Myślisz, że tak to działa? Trochę jak ze zbieraniem grzybów. Jak odkryjesz już jeden sekretny pokój, to nagle zaczynasz znajdować kolejne, jeden za drugim?

— Uhm — odparł Kristoff. Nie wydawał się przekonany. Może miał większą wiedzę w zakresie grzybiarstwa – nie, zaraz, grzybobrania? Nieważne, nie będzie go przecież o to teraz pytać. — Mam nadzieję, że jednak nie.

— Cóż — podjęła dyplomatycznie Anna, która zupełnie się z nim nie zgadzała. Umknęła wzrokiem, jakby dopiero teraz zauważyła obraz na ścianie. — Tak czy siak, jest tutaj. Pokój, znaczy. Albo przynajmniej tajne przejście.

W zamku było ich kilka, ale wszystkie znała jeszcze z Przedtem. W każdym razie te przeraźliwie nudne, które nie były aż tak znów  s e k r e t n e  i spełniały podobne zadanie, co winda kuchenna: nie pozwalały jedzeniu wystygnąć, ukrywały służących i stanowiły niezłe kryjówki podczas zabawy w chowanego, nawet jeśli jedyną osobą, przed którą się ukrywała, była Fräulein Hahn.

Znajdowały się za zupełnie zwyczajnymi drzwiami, które tkwiły na widoku, i nikt nigdy nie zadawał sobie trudu, żeby zamaskować je sielskim pejzażem.

Anna zwróciła na niego uwagę tuż po przebudzeniu: wisiał na wprost łóżka, wielki, ciemny i onieśmielający mimo oplatających brzegi kwiatów. Przez cały czas miała wrażenie, że jest w nim coś więcej niż subtelne pociągnięcia pędzla, łagodne spojrzenie mężczyzny nad ostrym nosem, delikatna, bierna twarz kobiety i farba blaknąca na grzbiecie stojącego za nimi konia.

— Zaraz ci pokażę!

Odwróciła się na pięcie, w połowie ruchu znienacka poślizgnęła i nie mogła chwiać się zbyt długo, bo Kristoff zdążył wyłącznie się wzdrygnąć, ale zanim jej ręce dotknęły ściany, uniosły się w wyjątkowo bolesny i żenujący sposób, jakby próbowała złapać się żyrandola, ale w połowie ruchu uniemożliwiły jej to sztywne, zbyt ciasne rękawy.

— Dziwna ta podłoga — wymamrotała, płynnym ruchem przesuwając lewą dłoń wzdłuż tapety, żeby skubnąć odstający fragment, jakby od początku właśnie to planowała zrobić. — Panele chyba są wypaczone.

— Za to ściana jaka solidna — zauważył uprzejmie Kristoff.

Anna otworzyła usta, żeby mu się odgryźć, ale wtedy kilka wiśniowych kwiatów wbiło jej się pod paznokieć, więc tylko syknęła i strzepnęła dłoń. Później rozprostowała i zacisnęła palce, bo miała ochotę go udusić. Odrobinę pomogło.

—  C ó ż  — powiedziała znowu, głośniej, dobitniej, całą energię wkładając w to, żeby zepchnąć upokorzenie na bok. — Mógłbyś po prostu spojrzeć?

Postukała w złoconą ramę. Kristoff wreszcie podniósł wzrok z podłogi na ścianę. Jego mina jasno dawała do zrozumienia, że nie jest miłośnikiem pastoralnych scenek.

— I co? — Anna ukradkiem wsunęła stopę pod dywan, przesunęła ją odrobinę w bok, później w przód, w stronę drzwi, aż doszła do wniosku, że mniej więcej tam musiało jej wcześniej upaść mydło. — Widzisz coś dziwnego?

Podszedł bliżej i zmarszczył brwi. Powoli uniósł dłoń – ona swoją pospiesznie cofnęła – i przesunął nią po tapecie marszczącej się wokół ramy. Zatrzymał się na wysokości bukietu, który ściskała w dłoni kobieta, i którym postanowił uraczyć się koń, kilka tommer poniżej miejsca, w którym farba zaczęła odpryskiwać.

— Tapeta jest tutaj inna — przyznał; Anna gorliwie przytaknęła. — A tutaj… — Sięgnął wyżej, tam, gdzie sama już nie zdołała, nawet gdyby wspięła się na palce albo podskoczyła.

Strzałka na czole konia była kremowa, w przyjemnie orzeźwiającym odcieniu na tle gniadej sierści. Tuż pod prawym okiem rozlewała się drobna biała plama, od której odchodziło pęknięcie i to mógł być wyłącznie wypadek przy pracy, kapnięcie farby albo celowo domalowany element, cień ogłowia lub cieniutka żyła, ale…

Kristoff przyłożył palec wskazujący do płótna, szorstki dźwięk paznokcia zdrapującego kolejne warstwy nagle ucichł.

— Oko jest wydrążone — powiedział. Odsunął się odrobinę, odsłaniając płótno pochłaniające jego palec aż po kłykcie.

Anna podniosła wzrok i się rozpromieniła, bo to wszystko przywodziło na myśl dworskie intrygi, zakazane romanse i przygody.

— Wiedziałam, że coś z nim jest nie tak! — wykrzyknęła. Elsa lubiła upierać się przy tym, jak inteligentne są konie, ale ona chyba nigdy nie zajrzała Kjekkowi głęboko w oczy. — Dobrze, że jesteś taki wysoki i spostrzegawczy, wiesz, bo ja też jestem. To znaczy spostrzegawcza – nie wysoka. Bo wysoka nie jestem. Ale też zauważyłam tapetę, udało mi się nawet trochę przesunąć cały obraz – o, tutaj, widzisz? – i stąd wiem, że po drugiej stronie są drzwi, no a po co zadawać sobie tyle trudu, żeby ukrywać schowek na miotły, prawda? — Uniosła brodę, ale patrzyła wyłącznie na słupy przy łóżku, które znajdowały się na podobnej wysokości, co jego twarz – gdyby spojrzała na niego, nie byłaby w stanie powstrzymać drżenia głosu, kiedy powiedziała: — Hej — bo wtedy on spojrzał na nią — pasujemy do siebie, co?

Zabrzmiało, jakby zadławiła się własnym oddechem. Powinna była przestać mówić już wcześniej, dużo wcześniej, już po pierwszym zdaniu, albo w ogóle ograniczyć się do kiwnięcia głową, na pewno nie stawiać na końcu znaku zapytania.

Kristoff się zawahał, jego dłoń zawisła przed pyskiem konia, jakby podtrzymywana przez niewidzialną nić. Płuca Anny płonęły w oczekiwaniu na odpowiedź.

On oddychał, ona nie.

Pasujemy do siebie.

Pasowali. Ledwie osiemnastoletnia następczyni tronu, taka niewinna, taka niedoświadczona, i szemranego pochodzenia baron. Wydobywca lodu. Nadworny dostawca. Nordhuldra. Karierowicz.

Jak chuj.

Czytała najnowsze gazety? Ślepo założył, że nie, w końcu zamek pełen był trollich służących, których praca polegała na podtrzymywaniu otaczającej ją iluzji. Mimo że plotki o tym, co robili, rozeszły się po całym kraju prawie równie szybko, co wiadomość o otwarciu bram, i o tym akurat  m u s i a ł a  wiedzieć – czym innym było wydrukowanie ich na pierwszych stronach.

Gdyby wiedziała, co insynuowała „Gateavisa”, co gadali ludzie, nie przyjechałaby do Rosendal. Gdyby chociaż odrobinę troszczyła się o swoją reputację. Albo, co bardziej prawdopodobne – gdyby nie była Anną.

Pewnie nie powinien być zaskoczony, jak większością rzeczy, które robiła. Nawet, kiedy już zaczynał czegoś się po niej spodziewać, sposób, w jaki to robiła, okazywał się zupełnie nieoczekiwany. Annowy.

I od tej annowości właśnie uciekł w gabinecie, później na schodach, a teraz pod obraz, gładząc wypukłości malowanej końskiej szyi.

Mógłby jej powiedzieć, ale wtedy by ją zranił. Tak samo mógłby odgarnąć jej z twarzy włosy i wmówić sobie, że to wcale nie pogorszy sprawy, kiedy będą musieli się rozstać, co nastąpi zdecydowanie prędzej niż później. Wyobraził sobie, że gdyby pociągnął za którąś z kokardek w jej warkoczach, rozwinęłaby się przed nim jak motek przędzy.

Zacisnął szczęki, rozluźnił pięść. Bolały go zęby.

Wreszcie:

— Taa.

I – kilka godzin później:

— Chyba tak.

Anna chciała się uśmiechnąć, poczuła nawet, jak jej wargi się poruszają, a zaraz po tym prąd przeszywający wszystkie zęby i promieniujący po szczęce, jakby nałykała się mroźnego powietrza.

Kolejne słowa wylały się szybciej niż zdążyła się zorientować, że nie kotłują się już wyłącznie z tyłu jej głowy.

— Pułkownik Fleischer mi się oświadczył. — W jednej chwili się przekomarzali, a w drugiej zastanawiała się, czy nie spróbować dogonić tego nieopatrznego wyznania, wepchnąć z powrotem w gardło, ale było już za późno. Wybrzmiało głośno i jasno, zawisło w powietrzu i wydawało jej się, że widzi jego odbicie w oczach Kristoffa.

— K-kto –  c o  zrobił…? — wykrztusił.

— Ale go nie przyjęłam! To znaczy, to Toderudd i Elsa mają ostatnie słowo, ale ona nigdy nie powiedziała, że to  p o c h w a l a ,  a zresztą nawet gdyby – ale na pewno nie! – to w życiu bym się nie zgodziła, jest ze trzy razy starszy ode mnie, i tłusty, a do tego łysieje i…

Jeszcze przez chwilę na nią patrzył, po czym ponownie skupił uwagę na obrazie. Opuszki palców miał brunatne.

— Gdyby był młody i przystojny, to byś go przyjęła?

Anna potrząsnęła głową tak mocno, że aż się w niej od tego zakręciło.

Znała też młodych. Po otwarciu bram przedstawiano im księcia za diukiem i hrabiego za generałem, ale chociaż wszyscy byli zainteresowani przede wszystkim Elsą, to lordowi Peterssenowi zależało, żeby – jak mówił – „pozostawiła sobie możliwość wyboru” i – jak pewnie myślał – skupiła swoją uwagę na kimś mniej  k o n t r o w e r s y j n y m .

Obiecała, że spróbuje o tym pamiętać, przez krótką chwilę naprawdę  p r ó b o w a ł a ,  ale żaden nie przejmował się ani tym, co ma do powiedzenia, ani nawet tym, jak wygląda, a kilka dni później Kristoff – jeszcze nie baron – pocałował ją w dokach, a potem znów w swoje urodziny, i wtedy było o wiele więcej zębów i języka, i rąk, i pomyślała, że tak samo pocałował ją na fiordzie, nawet gdyby to nie zadziałało, to dla takiego pocałunku być może warto byłoby umrzeć.

A przystojni? To  o n  był przystojny, taki dumny i wysoki, że aż miło się na niego patrzyło, nawet zmartwiony i dziwnie, zupełnie niepotrzebnie zrezygnowany.

— Nie! — zaprotestowała. Ciebie bym przyjęła. — Nikogo nie zamierzam przyjmować. — Ta myśl przyprawiała ją o mdłości. Zupełnie fizyczne, gwałtowne mdłości. — Jak im tak zależy na przedłużeniu dynastii albo zawieraniu sojuszy, to niech sami się tym zajmą — prychnęła, chociaż chyba nie była zła na Elsę, nie tak naprawdę – a przynajmniej do pewnego momentu, bo potrafiła zrozumieć, co nią kierowało, kiedy podejmowała decyzję o wyjeździe do Baden, ale z tym, jak ją zostawiła, już nie umiała się pogodzić.

Próbowała się uśmiechnąć, chciała, żeby ten uśmiech wyglądał na uspokajający, ale wydawał się desperacki. Nerwowo splotła dłonie.

— Co powiesz? — jęknęła błagalnie. Twarz jej płonęła.

Kristoff nie był typem, który mówił, by wypełnić́ ciszę, ale nie mogła się̨ oprzeć́ wrażeniu, że tym razem dzieli ich coś więcej niż̇ milczenie.

— A co mam ci na to powiedzieć? — westchnął.

Wyłamała palce. Jej żołądek zwinął się w ciasny supeł. Miała ochotę do niego podejść, strzepnąć okruchy farby, które osiadły na rękawie, dotknąć skóry pod nim, przytulić do piersi, zmienić się w trolla i sięgnąć do serca.

Sekundy mijały, a ona tkwiła w miejscu.

Stuk-puk… stuk-puk… stuk-puk…

Jakby w jej piersi tykał zegar.

— Może-e…  — Krew tętniła jej w uszach, czuła, jak pulsuje jej żyła na skroni i mimowolnie wyobraziła sobie, jak pęka. STUK-PUK, STUK-PUK, STUK-PUK. — „Nie chcę, żebyś wychodziła za kogokolwiek innego”?

Kristoff się do niej odwrócił. Wyglądał na zdecydowanego. Nie umiała stwierdzić, czy to dobry rodzaj zdecydowania.

— No jasne, że nie! — Jego spojrzenie zatrzymało ją w miejscu jak szpilka przytwierdzająca motyla do tablicy. — Nie chcę, żebyś wychodziła za kogokolwiek innego.

_______________

Obraz wyobrażam sobie mniej-więcej jak Portret Jeana-Louisa Gustave'a d'Hauteforta i jego siostry Henriego-Pierre'a Danloux. Jest z lat 1800-1802, więc w miarę pasuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz