Ariana dla WS | Blogger | X X X
Fagra, grýttur land, heimr Árnadalr
piękna, kamienna ziemia, dom Arendelle.

13.10.24

Rozdział 111. Ktoś inny

_______________


POWIEDZIAŁ PRAWDĘ. Pytanie było podchwytliwe, sformułowane w ten sposób, ale wciąż – nie chciał, żeby wychodziła za jakiegoś Fischera czy… kogokolwiek innego.

Niż on.

Zostawiła to w domyśle, on zignorował wszystko, co mogło kryć się za tymi trzema słowami, których wcale nie musiała dodawać i jeszcze bardziej go dręczyć, bo w całym swoim życiu Kristoff zastanawiał się nad oświadczynami tylko raz, wyłącznie teoretycznie, przekonywał się później, wyłącznie w-razie-gdyby, próbując złamać na wpół obrobiony kawałek drewna, ale ono się opierało. Ostatecznie cisnął nim o zamarzniętą taflę Tinne. Odbijał się od niej, skrzypiąc i trzeszcząc, aż wreszcie zatrzymał się kilkanaście stóp dalej, samotny, wypłowiały i pozbawiony celu. Lód nawet się nie ugiął – przynajmniej, dopóki nie wbiegł na niego Mørk.

Anna pokręciła głową, jakby próbowała strząsnąć rumieńce.

Pomyślał, że jego odpowiedź mogła znaczyć tak wiele rzeczy.

Że nie mogła znaczyć nic ponad to, co powiedział.

Słyszał w swoim głosie niezachwianą pewność, ale ta sama pewność towarzyszyła myśli, że jeśli nie za starego wojskowego, to wyjdzie za kogoś innego, jakiegoś bogatego księcia, może zagranicznego. To było proste równanie. Każdy inny wynik był tak samo nieprawdopodobny jak zima w lipcu.

Tylko kiedy? Ile właściwie lat miały księżniczki, kiedy wychodziły za mąż? Pomyślał o dziewczynach z Nordland; pierwszą, która przyszła mu do głowy, była Tove, jego rówieśnica, ale to nie miało sensu.

(No, może  d w a  razy się zastanawiał, kilka razy przemknęło mu przez głowę, że najchętniej sam by się jej oświadczył, żeby tylko mieć już święty spokój i więcej się nie upokarzać – łaził w swaty tak długo, że wszyscy mieli już dość, Tove i jej ojciec – Kristoffa, a Kristoff – Jensa, przyjaźni i siebie samego.)

— Wiesz, w sumie… — stwierdziła Anna, zadzierając głowę w kierunku sufitu. — Ta rozmowa zaczyna przybierać bardzo przygnębiający obrót.

Nie miał pojęcia, czy to jego mina, czy spojrzenie popchnęły ją do takich wniosków. Może fakt, że już nic więcej nie dodał.

A może zwyczajnie dotarła do niej prawda – dla niego solidna i niezachwiana, dla niej pewnie brutalna – bo chociaż ona dorastała na zamku, a on w chatce krytej darnią i na łasce gminy, to istniała jedna rzecz, której ich oboje uczono od dzieciństwa.

— To ty ją zaczęłaś — zauważył.

— No, ale teraz chcę skończyć. — Uniosła brwi i zaczęła rzęsiście mrugać, wydawało mu się, że jest w stanie usłyszeć trzepot jej rzęs. — Chcesz zobaczyć ten sekretny pokój czy nie?

— Ania… — westchnął, robiąc krok w jej stronę. Dzieliło ich teraz pół szerokości obrazu, wciąż więcej niż wyciągnięcie ręki. — Czemu uciekasz?

— Co? Nieprawda, wcale nie!

Ich cienie wydłużyły się w gasnącym świetle, Anna spuściła głowę i utkwiła w nich spojrzenie, jakby bała się, że będą chciały ją złapać. Palcem wskazującym wysupłała zza dekoltu sukienki kryształ i bezwiednie zaczęła przesuwać go tam i z powrotem po rzemyku.

— Czemu miałabym w ogóle… czemu mówisz, że uciekam, skoro wcale nie uciekam? — Kolejny krok. Już tylko rama. — Ja tylko wiecznie wszystkich gonię.

Kryształ wysunął się jej z placów i delikatnie odbił od obojczyka. Jego blask zmienił końcówki jej warkoczy w języki ognia. Kristoff musiał kucnąć, żeby zajrzeć jej w twarz, ale kiedy chwycił ją za rękę, gwałtownie ją wyrwała.

— Coś mnie pogryzło — wyjaśniła pospiesznie, przepraszająco, a on kiwnął głową, bo przecież widział. Podała mu drugą.

— Co się stało? — zapytał. Miał wrażenie, że z jakiegoś powodu dla niej ostatnie dwa tygodnie były o wiele dłuższe niż dla niego.

— Jakieś robale najwyraźniej mnie polubiły, bo co innego? — Wzruszyła ramionami. — Chyba mam po prostu smaczną krew. Myślę, że musi być słodka, w końcu jem tyle słodyczy.

— Nie o to pytam.

— No wiem.

Kristoff nie chciał jej niczego udowadniać, tylko poprawić uchwyt, zamierzał przesunąć dłoń w kierunku jej łokcia, żeby móc oprzeć ją nad marszczeniem mankietu, ale wtedy Anna aż się zatchnęła; mógłby przysiąc, że widzi, jak wzdłuż jej kręgosłupa przebiega dreszcz.

— Zrobiłem coś nie tak?

— Ty wszystko robisz tak! — powiedziała i się skrzywiła. — Znaczy, wszystko robisz dobrze. W sensie… mam na myśli, że nie zrobiłeś nic nie tak.

Ale wciąż stała z rękami na biodrach, mięła materiał w nerwowy, ale kontrolowany sposób, wyraźnie pilnując, żeby przypadkiem go nie dotknąć, chociaż nie odtrąciła jego dłoni.

Kristoff wyobraził sobie, jak na próbę przesuwa je odrobinę wyżej, szukając linii granicznej, która pojawiła się pod koniec lipca i tkwiła gdzieś tam, ciągnęła się wzdłuż szwów gorsetu, szerokość kciuka powyżej talii, za muśnięciem palców u dołu pleców albo na wysokości kieszeni na udzie – a w każdym razie w miejscu, gdzie sam miałby kieszeń – zmienna i na tyle chwiejna, że nigdy więcej nie odważył się na jej przekroczenie.

Bo wtedy właśnie znów by uciekła.

— To co się stało? — powtórzył, tym razem bardziej nagląco. — Coś… ktoś… — Pomyślał, że jego głos brzmi dziwnie. — Ktoś ci coś zrobił?

— Co miałby mi niby zrobić?

— Uh… — Choćby zabić dla portmonetki. Zgwałcić dla tych niebieskich oczu. Przychodziło mu do głowy wiele odpowiedzi. Ostatecznie zdecydował się na najprostszą. — Krzywdę.

— Nie, dlaczego? — Wyraz jej twarzy jasno wskazywał, że nie takiej odpowiedzi się spodziewała. — Właściwie to po drodze wszyscy byli dla mnie naprawdę mili.

Doświadczenie Kristoffa z ludźmi mówiło mu, że z zasady nie bywali  p o  p r o s t u  mili. W zdecydowanej większości nie. Dla Anny robili wyjątek, ponieważ była księżniczką. A nawet, jeśli jakimś cudem o tym nie wiedzieli – była jeszcze młoda, śliczna i naiwna bardziej niż bogata.

— Chyba mam po prostu szczęście do ludzi, wiesz?

Anna wolną dłonią musnęła brzeg spódnicy, druga pozostała w jego uścisku. Przemknęło mu przez głowę, że tak łatwo byłoby ją złamać.

— W końcu zupełnie przypadkiem poznałam ciebie — ciągnęła — a ty jesteś dosłownie najporządniejszym facetem, jakiego znam.

Udało mu się na to nie parsknąć, bo kiedy podniosła na niego wzrok, oczy miała szkliste, zaczerwienione, a jej twarz wydawała się pobladła, nawet pod wpełzającymi z szyi na szczękę refleksami, które złociły jej rzęsy.

— Ale teraz też wszyscy byli naprawdę mili — powtórzyła. — No, prawie, z wyjątkiem Jarla, on akurat był wstrętny, ale o nim już ci mówiłam. W każdym razie Dieter, taki jeden chłopak, pomógł mi w porcie z bagażem, no a później pan Lasse podwiózł mnie ze Sponvika prawie do samego Greverud, chociaż musiał nadłożyć pewnie sporo drogi, jechaliśmy bite parę godzin, chyba z pół dnia – no, może bardziej ćwierć, teraz wieczory są dużo dłuższe – ale prawie w ogóle tego nie poczułam, cały czas przegadaliśmy. I wyobraź sobie, że był taki kochany, że w ogóle nie chciał pieniędzy, i miał takiego ślicznego konia, i myślę, że bardzo o niego dba, ale zapomniałam zapytać, jak ma na imię…

Kristoff przyłapał się na tym, że wciąż kiwa głową, chociaż przestał słuchać, kiedy wspomniała o Sponvika. Stamtąd do Rosendal było dobre dziesięć mil – bliżej piętnastu właściwie, zależy, którędy jechali.

A jechali  p a r ę  g o d z i n .  Anna spędziła  p a r ę  g o d z i n  – na granicy października i listopada, kiedy dni na samym południu nie trwały już nawet dziewięciu – w wozie z jakimś obcym, starszym facetem, zupełnie sama, po ciemku. A potem z kolejnym, jeszcze przed świtem. I pewnie jeszcze siedziała z przodu, tuż obok, bo pieprzyć zdrowy rozsądek, tak nakazywały dobre maniery.

Nie był pewny, co mieści się w jej definicji „kochanego”, ale przypuszczał, że raczej by się z nią nie zgodził; jego w końcu nazwała  n a j b a r d z i e j  p o r z ą d n y m  f a c e t e m ,  jakiego znała.

Nie znała żadnych innych facetów.

Faen, tak na dobrą sprawę nie znała zbyt dobrze nawet  j e g o .

— Czekaj – jeszcze raz, jak się nazywał?

— Że Jarl? Nie raczył się…

— Nie, nie. — Pokręcił głową, w mięśnie wkradła się jakaś sztywność, zaprotestowały, kiedy chciał ją podnieść; zamarł na chwilę z szyją odwróconą w stronę ściany. — Ten drugi.

Dwóch facetów z czterema rękami, i coś w nim wzbraniało się już na samą myśl, że którykolwiek z nich miałby jej dotknąć choćby po to, żeby pomóc jej wsiąść na wóz.

— Och, pan Lasse!

Kristoff oparł zaciśniętą pięść o kolano.

Kto w ogóle wpadł na to, że zamknięcie bram będzie dobrym pomysłem?

— A dalej?

— Lasse Gregersson Lien. — Anna zmarszczyła nos. — Czemu pytasz?

— Bez powodu — uciął.

— Znacie Larsa Liena? — rzucił, przystając w uchylonych drzwiach (chyba) salonu.

Jens uniósł głowę znad rozrzuconych na blacie kart. Juhani siedział do niego tyłem, z ramionami skrzyżowanymi na krawędzi stołu i czołem opartym w zgięciu łokcia. Na serwecie przed nim błyszczał niechlujny stosik ører, w którym miejscami czerwieniło się coś większego i odrobinę ciemniejszego – penniä¹. Wyglądało, jakby z duraka przerzucili się na grę w wojnę, podczas której musiał stracić cierpliwość.

— Przyniosłeś prześcieradło na inspekcję? — zagadnął Jens, skinieniem wskazując pościel, którą Kristoff trzymał pod pachą, bo dręczenie Juhaniego najwyraźniej już mu się znudziło.

Była chłodna i przyjemna w dotyku, zupełnie miękka, śliska w miejscu tłoczeń – pewnie kwiatów, bo taki właśnie miała zapach: stęchłego kurzu, który przywodził na myśl suche kości i kwiaty.

— Możesz nie…? — zaczął, ale Jens już szeroko się uśmiechał.

— Ale coś krótko go nie było, nie sądzisz, Juhani?

Przemoc nie zawsze stanowiła dobre rozwiązanie.

Dlatego, zamiast nią w niego rzucić, Kristoff tylko poprawił kolanem kołyszący się klosz lampki naftowej. Pudełko zapałek wbiło mu się przy tym ruchu w udo i pomyślał, że granica jego cierpliwości, którą Jens wyraźnie starał się przesunąć, robi się cieńsza niż wszystkie łaty na spodniach.

Wypuścił powietrze przez nos.

Juhani również nie zaszczycił tego odpowiedzią.

— Lino pracuje z jakimś Lienem w tartaku — odezwał się po namyśle. — Czemu pytasz?

— Bo przywiózł tu Annę.

— Skąd?

— Z Weseltonu, najwyraźniej. — Kristoff pozwolił, żeby słowa wybrzmiały, dał im to, czego nie dała mu ona – moment na przetworzenie tej informacji – zanim dodał: — Chyba gdzieś ze Sponvika.

Juhani powoli uniósł się na krześle. W jego profilu, stoickim jak zawsze, nie drgnął nawet mięsień, brwi miał zmarszczone na stałe od czasu śniadania, ale uśmieszek Jensa z paskudnego zmienił się w pełen niedowierzania.

— Przecież to ze dwanaście mil!

Kiedy przestał kręcić obrączką na palcu i wreszcie odłożył dłonie na stół, odbiły się w niej resztki światła zza okna i to sączące się z korytarza, w rogu dogasał kominek. Żaden nie zapalił lampy.

Stosik monet się przechylił, monety zaczęły odbijać się od blatu.

— Jak nie lepiej — mruknął Juhani, skromnie spuszczając oczy, próbując je zatrzymać.

— Dlatego o niego pytam.

— Taki starszy gość?

— Taa, chyba tak.

— To by się zgadzało.

— I podobno straszna gaduła — zaryzykował Kristoff.

— Ach, nie – wtedy to raczej nie on. — Juhani pokręcił głową, otrzepał ręce. Rzucił Jensowi spojrzenie, pod którym ten drugi natychmiast zacisnął pięść. Po chwili wahania zabrał dłoń z blatu; może wszystko już przegrał. — Tamten Lien to raczej cichy, bardzo małomówny człowiek.

Kristoff przełożył pościel do jednej ręki i przycisnął lampę do boku, żeby schylić się po øre, które potoczyło mu się pod nogi. Pomyślał, że skoro kuzyn uznał go za cichego, to ten facet musi być praktycznie niemową.

Odrzucił mu monetę.

— No — podjął Jens, poprawiając się na krześle. Skrzyżował ramiona na piersi, odchylił się do tyłu i oparł jedną nogę na krawędzi blatu, delikatnie nią kołysząc z wyraźną, ale płonną nadzieją na zirytowanie Juhaniego. — Chyba że twoja księżniczka nie tylko na ciebie ma taki wpływ…

— Nie jest moja — uciął Kristoff. Powiedział pierwsze, co przyszło mu do głowy, bo zdecydowanie nie chciał wiedzieć, jaki zdaniem Jensa ma na niego wpływ, ale coś w tych słowach zgrzytało, osiadły ciężko na języku. Anna była zbyt żywa, dzika, i zwyczajnie nie mogła do nikogo należeć, podobnie, jak nikt tak naprawdę nie posiadał reniferów. Sven też nie był jego własnością. — Ona nie jest dla mnie — poprawił się.

— A dla kogo, jeśli można wiedzieć?

Wzruszył ramionami z ponurym przekonaniem, że prędzej czy później pewnie wszyscy się tego dowiedzą.

Nie chcę, żebyś wychodziła za kogokolwiek innego.

Trzymanie pościeli zaczynało go kosztować coraz więcej. Zapach robił się mdlący, ręka pociła mu się na szkle klosza, zupełnie jakby w lampie płonął ogień.

— Idę — stwierdził.

— Poważnie. — Głos Jensa zatrzymał go, kiedy jedną stopą stał już na korytarzu. Klamka wślizgnęła się w uchwyt lampki, jakby proponowała, że może ją dla niego potrzymać. — Jaka inna dziewczyna zadawałaby sobie dla ciebie tyle trudu?

Jedna.

Żadna.

Kurwa.

Poważny Jens był chyba jeszcze gorszy od niepoważnego.

— I zje z nami dzisiaj kolację, co? — Jego mina sprawiała wrażenie, jakby miał ochotę powiedzieć coś zupełnie innego, ale z jakiegoś powodu zrezygnował. — No, Kristoff? Zapytasz ją? Obiecuję, że już będziemy grzeczni.

Kristoff szarpnął ręką zdecydowanie mocniej niż to było konieczne.

— Jeśli sądzisz, że bycie moim przyjacielem daje ci jakieś fory i w końcu nie dostaniesz ode mnie w mordę…

— Oj, no nie buc się tak! Chcielibyśmy ją tylko bliżej poznać – co, Juhani?

— Mm. — Kuzyn jednym ruchem zgarnął walające się po stole karty i zebrał je w wachlarz, którym strącił stopę Jensa na jego kolano. — Po prostu przyznaj, że chcesz mieć o czym plotkować ze swoimi koleżankami z ryneczku, jak wrócisz do domu — odpowiedział dopiero, kiedy przetasował.

— Słowa nie pisnę! — obruszył się Jens, przykładając dłoń do serca.

Kristoff kopniakiem otworzył drzwi szerzej. Odbiły się od ściany z taką siłą, że na dywan posypał się tynk.

— Ej-ej, ale bądźże delikatny! — usłyszał za sobą. — Przecież…

Zatrzymał się. Odczekał, aż drzwi przestaną się kołysać i znów je kopnął, tym razem w przeciwną stronę.

I zaklął, kiedy razem z tynkiem ze ściany musiało odpaść coś jeszcze, dawno zapomniany gwóźdź albo jakiś wyszczerbiony ornament, trzymający się tam tylko siłą przyzwyczajenia.

Zaklął jeszcze raz, obracając się wokół w poszukiwaniu stolika, na który mógłby odłożyć lampę i pościel – mógłby przysiąc, że po drodze mijał co najmniej ze trzy, ale może to było piętro wyżej, wszystko w baronii wyglądało dla niego tak samo: obco.

Pod stopami chrzęściło mu szkło. Ostatecznie przerzucił kołdrę przez poręcz schodów, lampę zawiesił na słupku. Spuścił wzrok na nową dziurę w skarpetce i starą pękniętą ramkę, która musiała spaść ze ściany. Wysunęło się z niej zdjęcie – albo obrazek, w półmroku nie był w stanie tego ocenić – białe ściany, ciemne zarysy drzew, jakieś sylwetki.

Potrząsnął głową, skupiając się na tym, żeby nie wdepnąć w odłamki ledwie widoczne na tle parkietu i praktycznie niewidzialne na dywanie, a później zaklął po raz trzeci, kiedy po drugiej stronie korytarza skrzypnęły drzwi.

— Och! — Uchyliły się, w progu stanęła jedna ze służących. — Proszę zostawić! — pisnęła, podchodząc bliżej. — Ja się tym zajmę.

Zebrała spódnice, żeby przy nim uklęknąć, ale najwyraźniej nie umiała znaleźć sobie miejsca między odłamkami; ostatecznie kucnęła. Kristoff niechętnie przeniósł wzrok ze schodów i tego, czym  f a k t y c z n i e  powinna była się zająć, na nią.

Miała brązowe włosy i bluzkę zapiętą pod szyję, więc przynajmniej to nie ta, która narzucała mu się ganku – tyle dobrego.

Sięgnęła po ramkę, w której wciąż tkwiły kawałki szkła, potrząsnęła nią i westchnęła, kiedy nie poruszyło się nic poza zdjęciem. Kristoff przez chwilę patrzył, jak odkłada ją na kolana i owija fartuchem, a potem nieporadnie zaczyna zbierać co większe kawałki, układając je na dłoni, póki nie zabrakło na niej miejsca.

— Nawet mnie nie wkurwiaj — westchnął.

Podniosła na niego twarz, policzki zrobiły się ciemne jak strużka krwi przeciekająca jej przez palce, w zmierzchu granatowe.

— Zaraz pójdę po miotłę — zapewniła, próbując otrzeć je o sukienkę, a jego uderzyło coś w jej sylwetce, szarych rękach na czarnej podłodze, chudych, nagich i drżących jak buki zimą. Nie mogła być młodsza od Ninni – przecież mówiła, że ma czternaście lat – ale taka się wydawała, niziutka, mniejsza niż wtedy przy studni, dziwnie skulona.

Nagle pożałował, że nie przypałętała się inna smarkata.

— Może lepiej po bandaż, co? — mruknął, bardziej z przekąsem niż troską, zdecydowanie nie na tyle uprzejmie, żeby zasłużyć sobie na pełen szczerej wdzięczności uśmiech, który mu posłała, jakby zachował się co najmniej wspaniałomyślnie, zanim wstała i popędziła w stronę kuchni, jakby bała się, że zmieni zdanie.

Podniósł jeden z ostrych kawałków, które upuściła, tylko w połowie przezroczysty, ciepły i lepki na krawędziach. Zacisnął zęby, cofnął się do schodów, wysupłał z kieszeni zapałki, potarł jedną i przyłożył do knota, zaczekał, aż wchłonie odpowiednią ilość nafty. Płomień stał się silniejszy i stabilniejszy, wyłowił z mroku migotanie szkła i głębię krwi, brzegi zdjęcia – to jednak było zdjęcie – poczerwieniały.

Ostrożnie zgarnął resztę odłamków, w końcu kto inny miałby sprzątać jego bałagan. Zamierzał przesypać je do prowizorycznej szufelki z ramki, ale przez chwilę tylko ściskał je w garści, zastanawiając się, co zrobić z ogarniającym go bezsilnym poczuciem niesprawiedliwości.

_______________ 

¹ Penni – dawna jednostka monetarna w Finlandii, równa 1/100 marki fińskiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz