Ariana dla WS | Blogger | X X X
Fagra, grýttur land, heimr Árnadalr
piękna, kamienna ziemia, dom Arendelle.

10.11.24

Rozdział 113. Lekko

_______________


ZAWSZE WYDAWAŁO MU SIĘ, że bycie wesołym jest łatwe – łatwiejsze w każdym razie niż bycie poważnym. Anna prawie nieustannie trajkotała i uśmiechała się tak szeroko, że czasem wydawało mu się, że gdyby nie miała uszu, ten uśmiech powędrowałby jej dookoła głowy, bo była otwarta jak dziób pisklaka i miała dużo marzeń i mało zmartwień, dokładnie odwrotnie niż on.

Teraz znów się uśmiechnęła, zupełnie niepotrzebnie przytrzymując dla niego drzwi, ale jej uśmiech zaczął się już zużywać, jak zbyt często zdejmowane i wkładane ponownie ubranie. Kristoff czuł go pod przetartym materiałem na łokciach i kolanach, kiedy strzepnął prześcieradło, które chwilę wcześniej, mimo chęci i determinacji, udało jej się tylko zmiąć, kiedy padła jak długa na łóżko. Nie był do końca pewny, jak dokładnie planowała je pościelić, ale jej ręce najwyraźniej okazały się krótsze niż miała nadzieję, i nie dały rady dosięgnąć do obu brzegów materaca jednocześnie.

— Ugh, wygląda na łatwe, kiedy ty to robisz — stwierdziła głosem kruchym jak pękająca filiżanka.

Ś c i e l e n i e  ł ó ż k a .

Bo  j e s t  łatwe. Przemilczał to.

— Ee, kwestia praktyki? — rzucił zamiast tego, bo miał wrażenie, że inaczej mógłby ją roztrzaskać, Annę albo tę lekkość, która zawsze zdawała się jej towarzyszyć. Nie umiał ich rozdzielić.

Oparł poduszkę o zagłówek, położył na niej jasiek. Po raz ostatni przesunął dłonią po materacu, wygładzając zmarszczki. Dziwne uczucie.

Wyprostował się i odwrócił – do Anny, do okna, do tego wszystkiego, co dało się dojrzeć w świetle lampy naftowej. Noc wschodziła pochmurna, niepełny księżyc zawisł między kołowrotem a daszkiem studni.

Nie wiedział, co popchnęło go w przeciwnym kierunku, z powrotem pod obraz – cienie układające się na parapecie, blask kryształu – nawet on nie był w stanie rozjaśnić czegoś nieuchwytnego w jej twarzy – biała kołdra czy coś w jej oczach.

— Myślę, że to może mieć coś wspólnego ze wzrostem — oznajmiła nagle zupełnie poważnie.

— Co?

— No, jesteś wyższy, masz dłuższe ręce, większe dłonie, więc zwyczajnie łatwiej ci sięgnąć. Do brzegów łóżka, mam na myśli.

— No jasne. — Zagryzł wargi, pokiwał głową. — A służące?

— Nie miałam okazji do obserwacji, bo, jak sam zauważyłeś, żadnej tu nie było od kiedy zasnęłam.

— A Øydis?

— Ona jest  g a r d e r o b i a n ą ,  Kristoffer, przecież nie ścieli łóżek!

Tym razem prychnął. Anna zmrużyła oczy, wydęła usta, prawie-urażona.

Ale… lekko było. Przebywanie z nią, w taki sposób, znów zrobiło się lekkie. On sam czuł się ciężki, u niej widział tylko lekkość, której tak bardzo potrzebowała, a kiedy żartowali w ten sposób, była taka radosna i prawie nieważka, i on też stawał się lekki, znikała waga wszystkiego, co niewypowiedziane, więc tylko zaśmiał się pod nosem.

Snåling¹ z ciebie — stwierdził, zaciskając palce na ramie, aż rozległo się skrzypnięcie. W powietrzu rozeszła się woń pajęczyn i sekretów ukrytych pod sadzą, kiedy obraz oderwał się od ściany.

Chciała go dotknąć, kiedy ją mijał, ale się powstrzymała. W jej ciele znów obudziło się dziwne rozedrganie i nie wiedziała, jak się tego pozbyć.

Zawiasy skrzypiały, oporne po latach bezruchu. Patrzyła, jak Kristoff asekuracyjnie unosi wolną rękę, jakby spodziewał się, że obraz w każdej chwili może spaść albo przynajmniej pęknąć, jak napinają się ścięgna w dłoni, którą zaciska na ramie, jak drobinki rdzy wyznaczają ścieżkę od kciuka do kostek, jak coś migocze za dziurą w końskiej czaszce.

Wstrzymała oddech.

Cień ramy padł na przeciwległą ścianę, uczepił się rękawa Anny, kiedy sięgnęła po lampę. Przy każdym kroku spod klosza wydobywało się głuche pobrzękiwanie, brzmiało jakby mamrotała.

Złapała odrobinę za wysoko, zauważyła to dopiero, kiedy Kristoff po omacku wyciągnął za siebie rękę, żeby ją od niej odebrać. W jego dłoni mamrotanie ucichło. Światło wypełniło wąską przestrzeń, surowe ściany i nierówne deski. Zrobił krok do przodu i odkryło kolejne fragmenty – nienaruszoną warstwę kurzu na progu, pajęczynę lśniącą jak srebrna nić tuż przy policzku Kristoffa (Anna ucieszyła się, że jej własną twarz dzieliło od niej jakieś dziesięć tommer).

— Nie ma drzwi — zauważyła.

— Nie — zgodził się. — To tylko przejście.

Westchnął, jakby sam nie wiedział, czy bardziej go to rozczarowało, zaintrygowało czy zwyczajnie zirytowało – i znienacka się cofnął, Anna ledwo zdążyła się odsunąć.

— Co ty wyprawiasz?

— To nie ty powinnaś wejść pierwsza? — odpowiedział pytaniem, wcale nie rozczarowany, zaintrygowany czy zirytowany.

— Uh, nie?

Anna potrząsnęła głową i bezwiednie pogładziła się po piersi, jakby chciała rozmasować to, co się w niej tliło. Krawędzie kryształu wbiły się w mostek jak ostrogi.

— Kobieta wchodzi pierwsza tylko, jeśli miejsce jest pewne i bezpieczne — wyrecytowała — ale jeśli nie – mężczyzna. A teraz nie mamy gwarancji, że nie roi się tam na przykład od jakichś obrzydliwych robali, prawda.

Na wszelki wypadek jeszcze odrobinkę się cofnęła i splotła dłonie.

— No, wygląda, jakby mogło być ich tu całkiem sporo. — Kristoff oparł stopę na progu, schylił głowę, żeby zajrzeć do środka i posłał jej rozbawione spojrzenie.  R o z b a w i o n y  – taki właśnie był. Kpiąco-drwiąco, z uniesioną brwią i krzywym uśmiechem. — Czyli mam być mięsem armatnim?

Głos rozsądku radził, żeby go popchnąć i sprawdzić, jak głęboki jest korytarz i czy, jeśli faktycznie opanowało go robactwo, to czy jest w stanie zrobić mu wszystkie te straszne rzeczy, przed którymi sama drżała.

Ale Anna zwykle nie słuchała głosu rozsądku.

— No wiesz, Kristoffer — obruszyła się tylko troszeczkę. — Masz tylko wybadać grunt i w razie potrzeby narazić dla mnie życie, tytuł cię do tego zobowiązuje.

— Który tym razem, bo już zaczynam się w nich gubić?

Światło się rozpierzchło, kiedy uchylił się przed jej łokciem, ale dłoni uderzającej go w ramię jak miecz ceremonialny nie zdążył już odtrącić.

— Ten nowy. No wiesz, Badacza Gruntu. Właśnie ci go nadałam. Mógłbyś wejść? To rozkaz.

Widziała, jak wywraca oczami, ale schyla głowę, garbi plecy i wyciąga przed siebie ręce, jak przekłada lampę do lewej dłoni, a prawą opiera o ścianę, a później przesuwa dalej, aż zniknęła z pola światła. Widziała, jak unosi ramię do twarzy, ale nie słyszała ani żeby kichnął, ani nawet odgłosu kroków, zupełnie jakby tajemnica tego miejsca żywiła się dźwiękami.

Przeszedł jeszcze kawałek, materiał koszuli poszarzał, mankiety ginęły w szarych i lawendowych cieniach.

— Badacz Gruntu! — mruknął do siebie pod nosem. Jego głos był stłumiony, zdawał się dochodzić z o wiele większej odległości, ale zabrzmiał, jakby naprawdę go rozbawiła. Anna poczuła nagłe ukłucie dumy. — Chcesz iść ze mną czy nie? — rzucił, oglądając się przez ramię. — Nie ma robali — zapewnił, bo się zawahała.

— Może chcą, żebyś tak myślał — wymamrotała, bo w gospodzie w Greverud też jakoś żadnych nie widziała, spoglądając na niego, nagle skrępowana, jakby po raz pierwszy znajdowali się w takiej sytuacji, jakby pierwszy raz widziała jego twarz w blasku ognia, zbierające się pod błyszczącymi oczami i u spadu policzków cienie, ciepłe refleksy drgające na linii szczęki (albo refleksy na drgającej szczęce) i rudziejące w blasku lampy włosy.

Jakby pierwszy raz czuła jego skórę na swojej – ciepło-zimno – kiedy wsunęła palce w wyciągniętą dłoń i w ślad za nim wślizgnęła się w wąski jak gardło korytarz pełen stęchłego kurzu i zapachu przywodzącego na myśl suche kości i kwiaty.

Przejście skończyło się, zanim jeszcze na dobre zdążyło się zacząć, nagle i bez uprzedzenia – dokładnie tak, jak zatrzymał się Kristoff.

Odwrócony do Anny, wyraźnie zbyt zajętej rozważaniem wszystkich możliwości, które otwierało przed nimi to odkrycie, żeby go ostrzec, zderzył się ramieniem ze ścianą. Lampa zadygotała i syknęła, wypluwając obłok pary.

— Szlag!

Kristoff w idiotycznym odruchu uniósł wolną rękę, żeby ją osłonić, a wtedy poparzył sobie palce zarówno lewej dłoni, w której ściskał rączkę, i prawej, na której osiadła para.

W tym samym czasie Anna zdążyła zrobić co najmniej z tuzin rzeczy: wpaść na niego i się potknąć, jęknąć, wyjrzeć mu spod ramienia i zapytać:

— To już? — Czuł jej rozczarowanie i bicie serca tuż nad łokciem. Przez chwilę milczała, słyszał tylko, jak kilka razy nabiera tchu, jakby zamierzała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. — Hej, wszystko w porządku?

— Mhm — mruknął, próbując opanować irytację i znaleźć miejsce, w którym rączka jest odrobinę chłodniejsza. Odwinął rękaw, chwycił ją przez materiał koszuli i przysunął do ściany.

— Czyliii… — odezwała się w tej samej sekundzie Anna. — Ten korytarz donikąd nie prowadzi?

— Nie wiem, bo jeszcze nie zdążyłem się rozejrzeć.

— Wolno się rozglądasz.

— Nie da się być dobrym we wszystkim — zauważył, opuszczając dłoń. Światło przesunęło się z belek pod sklepieniem na ciemne drewno przed nim. Miejscami pokrywały je plamki wilgoci, które przypominały stare blizny. — Najwyraźniej moje talenty ograniczają się do szybkiego ścielenia łóżek.

Parsknęła. Kiedy przysunęła się bliżej, czuł, że wciąż chichocze, bo cała aż się trzęsła, kiedy się o niego oparła. Światło zbłądziło w stronę zamka – prosty, żelazny, wydawał się surowy; klamka – nieustępliwa, kiedy dotknął jej po raz pierwszy.

Za drugim razem włożył w to więcej siły, coś zgrzytnęło, sprężyny napięły się pod jego palcami. Nacisnął mocniej i opór ustąpił, odpadając po kawałku jak baldut², które potem topiły się w morzu.

Drzwi przesunęły się o kilka linjer³  osiem, może dziesięć – uchylając się do szerokości wąskiej szczeliny, po czym się zatrzymały. Kristoff zmarszczył brwi i oddał lampę Annie. Jeszcze raz naparł na drewno, znów spróbował popchnąć, tym razem obiema dłońmi, ale po drugiej stronie coś wyraźnie je blokowało.

 W kołyszącym się świetle dostrzegł kształt ściętego prostokąta – niewyraźny, ale na tyle znajomy, że wydawało mu się, że go rozpoznaje.

Cholera.

— Chyba wiem, gdzie jesteśmy — mruknął, bardziej do siebie niż do Anny. — Musimy się cofnąć.

Odwrócił się do jej miny – wyraźnie podekscytowanej mniej więcej do końca pierwszego zdania i zawiedzionej, gdy tylko zaczął drugie – i zrozumiał, że być może wcale nie powinien mówić tego, co właśnie zamierza.

Westchnął.

— Z korytarza będzie łatwiej się tam dostać.

Ostrzegł, żeby uważała, żeby się nie poparzyć, a Anna w ostatniej chwili opuściła ramię, którym zamierzała przygarnąć lampę bliżej, zamknąć w uścisku jak wyrywającego się kota, i tylko machnęła na niego ręką, jakby od początku właśnie to planowała zrobić.

— Jest w sam raz — skłamała, bo tak naprawdę zawsze było za zimno, wszystko z wyjątkiem letnich upałów chciwie wysysało ciepło z jej ciała.

Ślizgała się w grubych wełnianych skarpetach, które przyniósł jej razem z pościelą. Niepodnoszenie stóp bolało odrobinę mniej niż stawianie prawdziwych kroków, zwłaszcza, kiedy opierała ciężar ciała na piętach. Powoli oddalała się od Kristoffa, dopóki jakaś rozciągnięta nitka nie zaczepiła się o nierówność w podłodze.

Wtedy ją dogonił – i nagle znów, był tak blisko. Zbyt blisko. Na odległość szeptu. Powinna go usłyszeć za sobą, ale przecież milczał.

Zobaczyła, jak zapobiegawczo wyciąga przed siebie rękę, światło lampy wezbrało w jej wnętrzu, przechodziło przez pryzmat blizny i kolorowymi plamkami tańczyło im pod stopami. Mógłby ją złapać, gdyby się teraz potknęła.

Kiedy przykryła jego dłoń swoją, tęcza zniknęła.

I chociaż już ani razu nie straciła równowagi, nie puszczała jej przez całą długość sekretnego przejścia, ani nawet później, kiedy wyszli z jej sypialni na korytarz.

Ledwo zamknęły się za nimi drzwi, zza rogu wyłoniła się służąca. Czmychnęła w przeciwnym kierunku tak szybko, że Anna nie miała pewności, czy to Sanna, ale  p r a w i e ,  prawie na pewno mogłaby przysiąc, że to nie ona była tą, która schowała ich złączone dłonie za plecami – jakby nie łatwiej było zwyczajnie puścić.

Kristoff nie wierzył w zbiegi okoliczności.

W każdym razie  n i e  c h c i a ł  wierzyć, ale kiedy popchnął drzwi swojej sypialni, pomyślał, że być może będzie jednak zmuszony zacząć, bo było dokładnie tak, jak się spodziewał.

Na pierwszy rzut oka wyglądało to tak, jakby tapeta za łóżkiem zaczęła się odklejać. Tak powinien to zostawić, nie mrugać, bo kiedy mrugnął, nie dało się już nie dostrzec wąskiego pęknięcia, wyłomu w ścianie, drugiego końca przejścia, które znalazła Anna.

Stała tuż obok, już miał otworzyć usta, żeby powiedzieć dokładnie to, w czym go uprzedziła.

— To… to twoja sypialnia? — zapytała. Nie miał pojęcia, po co, skoro natychmiast sama sobie odpowiedziała: — Och, no oczywiście, że tak, przecież jesteś baronem! To logiczne, że zajmujesz sypialnię pana domu. — Zrobiła ostrożny krok do przodu, na tyle, żeby móc zajrzeć do środka, ale wciąż nie przekroczyła progu. — Musisz przyznać, że to ogromnie podniecające.

Znów to słowo. Faen, jak on go nie znosił, zwłaszcza w kontekście, w którym używała go Anna, znacząco odbiegającym od tego, co jako pierwsze przychodziło mu na myśl, kiedy je słyszał.

— Co? — rzucił tylko, bo nie mógł zdobyć się na to, żeby je powtórzyć. Bo stała tuż obok, z dłonią wciąż w jego dłoni, a on stał przed nieistniejącym wyborem, czy wolałby ją teraz puścić, czy przyciągnąć do siebie bliżej.

— No, ten cały zbieg okoliczności. — Zbieg okoliczności. Kolejne głupie słowa o jeszcze głupszym znaczeniu. — Bo ty zajmujesz sypialnię pana domu, a ja – pani domu!

Zmarszczył brwi.

— Nie, co ty gadasz, to — zrobił zamaszysty gest, zapominając, że wciąż trzyma jej dłoń — jest sypialnia barona…

Anna kiwnęła głową.

— …i jego żony?

Pokręciła.

— Przecież żadne małżeństwo nie sypia razem, głuptasie.

— Co? — parsknął z niedowierzaniem. — Niby czemu nie?

W pierwszej chwili uznał, że po prostu się przesłyszał. Odwrócił się do niej i nieznośnie długo wpatrywał się w kąciki jej ust, czekając, aż wreszcie drgną, zastanawiając się, jakim cudem tak długo udaje jej się utrzymać powagę.

— To jaki jest wtedy sens małżeństwa?

Anna otworzyła szeroko oczy, a do niego dotarło, że mówiła zupełnie serio.

— Żartujesz, prawda?

— Nie — odpowiedział szczerze. Jeszcze kilka sekund wcześniej był przekonany, że to  o n a  żartuje.

— No przecież… moi rodzice też… i – i wszyscy inni… bo przecież… nie trzeba chyba… żeby… są jeszcze inne… no przecież…

Kristoff nie pożałował, że nie ugryzł się w język wyłącznie dlatego, że podobał mu się jej rumieniec, w tym świetle nabierał zupełnie innej głębi, nie ograniczał się wyłącznie do policzków i szyi, sięgał aż do krawędzi dekoltu sukienki, o wiele niżej niż był przyzwyczajony, prawie purpurowy w załamaniach obojczyków.

— Rozumiem — powiedział w końcu, a Anna, po raz pierwszy, od kiedy ją poznał, zamilkła z wyraźną ulgą. Odchrząknął, próbując pozbyć się pchającego mu się na usta idiotycznego uśmiechu i tej nieznośnej pustki w głowie, skupić się na jakimś bezpiecznym fragmencie jej ciała –  t w a r z y  – ale takiego nie znalazł, bo jedyne, o czym był w stanie myśleć, to czy uda mu się sprawić, że zarumieni się jeszcze bardziej. — Czyli to przejście to pozostałość z czasów, kiedy ich związek miewał się lepiej.

_______________ 

¹ Snåling (norw.) – dziwak. Żartobliwe, pieszczotliwe określenie na kogoś, kto jest dziwaczny, zachowuje się dziwnie.

² Baldu (płn.-lap.) – kawałek lodu, który oderwał się od większej masy, np. lodowca lub pokrywy lodowej.

³ Linje – dawna norweska jednostka miary, 1/12 tomme – około 2,2 mm.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz