Ariana dla WS | Blogger | X X X
Fagra, grýttur land, heimr Árnadalr
piękna, kamienna ziemia, dom Arendelle.

24.11.24

Rozdział 114. Purzel

_______________


wrzesień 1807

HAVN PŁONĄŁ.

Remont zamku Egeskov zakończył się tuż przed końcem lata, w sam raz, żeby zdążyli przenieść się do niego, zanim spadły pierwsze bomby.

Papa razem z głównymi siłami przebywał wtedy w Holsztynie, Mama – chociaż na miejscu – była zajęta i zrozpaczona, przez co nieobecna, a Birger miał sześć lat i najbardziej ze wszystkiego pragnął wymienić tytuł księcia na możliwość zostania pomocnikiem kominiarza, bo łudził się, że z dachu (w Egeskov były najwyższe) może uda mu się dostrzec chociaż przebłysk czegoś, o czym dorośli nigdy przy nich nie rozmawiają, ale Kleinzig oznajmiła, że absolutnie wykluczone, i że na dach mogą wchodzić wyłącznie kominiarze.

— A teraz proszę siedzieć i jeść podwieczorek — powiedziała, stawiając na stole kubki z mlekiem i talerze z grubymi kromkami chleba z cieniuteńkimi plasterkami sera, posmarowanymi skromną warstwą masła. — Nigdzie nie pójdziecie, dopóki wszystko nie zniknie co do okruszka.

Ingvar posłał mu zrezygnowany uśmiech ze swojego miejsca – chciał dokładnie tego samego; wtedy mieli jeszcze wspólne marzenia – ale on przynajmniej zdołał zobaczyć dym. Przynajmniej tak twierdził.

Birger zmrużył oczy przed lśniącym w czterodzielnych oknach altany słońcem, łypnął zazdrośnie na czerwieniejący między koronami dębów dach i mopsa Jorid ścigającego wiewiórkę, a później od niechcenia skubnął chleb. Był twardy i suchy, tylko pociął mu podniebienie i zepsuł humor jeszcze bardziej.

Bilans strat:

ja — marzenia, 2 dolne zęby (1 chyba połknięty, 2 wzięła Mama), 5 stalówek, ochota na pieczywo do końca życia + prawie 3 tygodnie lekcji

Ingvar – garść żołnierzyków (tylko we francuskich mundurach) + j.w.

Rúnar — paznokieć kciuka

Kleinzig — cierpliwość


Południowe Wyspy — flota, ok. 3000 żołnierzy i 195 cywili; Arendelle???

Brytole — 42 zabitych + 24 zaginionych

Jak się okazało, po stronie brytyjskiej były jednak czterdzieści  t r z y  ofiary. Jego wychowawca, Herr Schlosser, w żadnej ze swoich historyczno-politycznych wyliczanek nie uwzględnił „nieodżałowanej miss Fenwick”, o której plotkował cały dwór od czasu, kiedy zjawił się na nim książę Reventlow, mimo że zawsze twierdził, że historia powinna stanowić szkołę moralności.

Damy dworu Mamy najwyraźniej nigdy nie musiały uczyć się historii.

Kiedy przekroczył próg saloniku, ogień w kominku zgasł, pozostawiając po sobie szary dym. Birger ukłonił się odrobinę za nisko, bo sporo się go nałykał, i pomyślał, że taką barwę mają sprawy, o których lepiej rozmawiać szeptem.

— To takie okropne! — powtarzała wciąż panna Ellerman. Podobno jej narzeczony znał kogoś, kto znał kogoś innego, kto był krewnym jednego z ludzi, którzy pracowali w Hørsholm. — Słyszałam, że sama podłożyła ogień. Chciała zniszczyć jakieś kompromitujące ją dokumenty. Co za skandal!

— Moja droga, nie wygaduj bzdur! — obruszyła się pani von der Lühe, której młodszy brat był członkiem Brandkorpset. — To nie skandal, tylko naturalny skutek tej przeklętej wojny i ogromna tragedia.

— Pamiętajmy, że pałac znajdował się blisko linii frontu — wtrąciła panna Bille-Brahe przemądrzale. Jej nie lubił.

— Różne historie krążą po mieście — upierała się dalej panna Ellerman. — Sam książę też ma pewnie sporo za uszami.

— To prawdziwy cud, że jego córeczka przeżyła — powiedziała cicho Ida Bille, w zamyśleniu skubiąc rękaw muślinowej sukienki. Uciekła spojrzeniem, kiedy zobaczyła, jak Birger na nią patrzy. Pospiesznie udał, że zainteresowała go jej robótka. Wciąż miała zaczerwienione palce, podobnie jak on wciąż miał przed oczami, jak pochyla się nad fortepianem, żeby przewrócić stronę w zeszycie z nutami, może gest był zbyt zamaszysty, może odrobinę za mocno nacisnęła na klawisz, może któryś z psów pałętał się pod nogami i pociągnął za dywan – cokolwiek to było, sprawiło, że palce jej rękawiczki rozjarzyły się jak knoty. Zaczęła krzyczeć, on odruchowo złapał ją za rękę i chociaż natychmiast puścił, wszyscy zdążyli już to zobaczyć. Muzyka utonęła w „ochach” i „achach”, wszyscy podziwiali jego szybką i zdecydowaną reakcję; najpierw pochwalił go doktor Oxe, którego natychmiast wezwano, później nawet kilku wojskowych, których jeszcze nie znał, von Bülow szeptem zażartował, że może jednak rozważy karierę strażaka – tylko palce Mamy zacisnęły się na karku Hölderlina, aż zaskamlał. „Mój mały bohater”, mruknęła, prawie nie poruszając ustami, czego wszyscy najwyraźniej od niej oczekiwali, jej oczy były odległe i pełne niepokoju. — Czy to nie tak, że miss Fenwick próbowała ją ratować?

— Niemożliwe, panienka musiała przebywać wtedy w zupełnie innej części pałacu! Włos jej z głowy nie spadł, a wszyscy chyba wiemy, co stało się z biedną Fenwick.

On nie wiedział.

— Ja nie wiem — oznajmił, na co wszystkie zgodnie zamilkły. Salonik wypełniła pełna zdumienia cisza. Birger wstrzymał oddech, mając nadzieję, że jeśli nie będzie się więcej odzywał, któraś z nich znów ją wypełni, ale to nie nastąpiło.

Czekał i czekał, aż wreszcie musiał odetchnąć. Dyszał, jakby co najmniej przepłynął wpław cieśninę Kattegat. Przesunął wzrokiem po podłodze, między aksamitnymi pantoflami i kudłatymi łapami wreszcie odnalazł wychodzące z mody haftowane mulety, których nikt nie nosił już w towarzystwie.

— Dobrze, że jesteś, Bubsi — powiedziała Mama, jakby dopiero co go zauważyła. Bardzo się starał nie marszczyć brwi, stłumić rozczarowanie. — Chętnie posłucham o twoich postępach w nauce.

— Cóż, przynajmniej jednego Angola mniej — skwitował śmierć miss Fenwick sam książę Reventlow, chociaż wszyscy mówili o jego otwarcie probrytyjskich sympatiach.

Nikt go o nią nie pytał (Ingvar potwierdził) – pytanie brzmiało: „Jak miewa się pańska rodzina, Wasza Książęca Mość?”.

Jego głos miał w sobie kwas kiszonej kapusty, którą później, podczas obiadu, Birger przesuwał na sam brzeg talerza w nadziei, że spadnie. Jego śmiech przypominał wystrzał z pistoletu, nagły i ostry.

Mama uniosła głowę, utkwiła wzrok w jego twarzy. Kącik jej ust drgnął w delikatnym, prawie niezauważalnym grymasie, który szybko jak iskra przeskoczył na napięte ścięgno szyi, ześlizgnął się po nim i wzdłuż dekoltu sukienki, zniknął pod rękawem, a kiedy się spod niego wyłonił, spłynął ramienia aż po palcach zaciśniętych na rączce wachlarza.

Reventlow albo nie zauważył, albo zwyczajnie wziął to za oznakę rozbawienia – ale to nie było rozbawienie. Kiedy była rozbawiona, Mama tylko go rozkładała i delikatnie nim machała, jakby chciała zdmuchnąć z warg wszelki ruch.

Zresztą, ostatnio prawie nie bywała.

Birger jeszcze nigdy nie widział, żeby miała ochotę kogoś uderzyć.

Bilans strat c.d.:

miss Fenwick — życie

pałac Hørsholm — ¾ zabudowań

kuzynka Jytte — guwernantka

książę Reventlow — rozum

 (gen. Peterssen powiedział, że ████████████████

jednak nie wolno mi było tego napisać

...

grudzień 1807

— Bądźcie grzeczni dla Jytte — ostrzegła przy śniadaniu Kleinzig, ale nie wyjaśniła ani, co przez to rozumie, ani dlaczego dokładnie.

Może trochę dlatego, że jej ojciec, książę Reventlow, który nie potrafił zachować się nawet w towarzystwie króla, zapewne również w domu przesadnie  g r z e c z n y  nie był.

A może dlatego, że dopiero co obchodziła na urodziny, na które dostała tylko nową guwernantkę – dokładnie w dzień (właściwie noc) świętej Łucji, 13. grudnia, w najdłuższą noc w roku, kiedy po niebie pojawiał się gon zjaw, a zwierzęta mówiły ludzkim głosem i skarżyły się na swój los; długą, jak dwie, a hrabina Holck-Winterfeldt powiedziała, że „biedna mała przeszła ostatnio tyle, że miała już pewnie wystarczająco strasznych myśli, żeby wypełnić nimi i trzy noce pełne upiorów”.

Bo (więc może też dlatego) słyszeli, jak biała sukienka miss Fenwick musiała zrobić się najpierw czerwono-pomarańczowa, później czarna, aż nagle wcale już jej nie było – a może była, bardziej w środku niż na zewnątrz, bo medalik, który nosiła na szyi, wypalił dziurę w mostku, jak gorąca moneta, które Birger czasem trzymał nad płomieniami świec, i które później przykładali do szyb, ale szron topił się tylko po jego stronie, bo ani Ingvar, ani Jorid, nie byli w stanie ich utrzymać, kiedy były jeszcze wystarczająco rozgrzane. Słyszeli, że włókna materiału stopiły się ze skórą, zmieniając gładki marmur w popękany granit, a granit ostatecznie rozsypał się w popiół. Słyszeli, że pożar zaczął się we wschodnim skrzydle, gdzie, dokładnie jak w Amalienborgu, znajdowały się dziecięce pokoje. Słyszeli też, że Jytte widziała ją najpierw jako ostatnia, a później jako pierwsza. Słyszeli, że wpadła w histerię, bo w zgliszczach chciała znaleźć tylko swoją ulubioną lalkę. Słyszeli, że od trawiącego wszystko żywiołu dzieliły ją wyłącznie drzwi rokokowej szafy. Słyszeli, że to prawdziwy cud.

Jedli w pośpiechu, bo Jorid marudziła przy ubieraniu i nie mieli za wiele czasu nawet na marudzenie nad zimną owsianką, a co dopiero na wypytywanie jej o cokolwiek więcej, zwłaszcza że Kleinzig prawie od razu zajęła się strofowaniem Rúnara. Szczodrze zalewał mlekiem podwaliny pod fort z prawie idealnie okrągłych plasterków jabłka, które chwilę wcześniej dla niego pokroiła.

Nie zdążył zjeść za wiele, w drodze do powozu ukradkiem wcisnęła mu w dłoń trochę żurawiny w cukrze, wewnątrz rozdała jeszcze dwie garście – dla Ingvara i Jorid. Ku wielkiemu rozgoryczeniu Birgera, on dostał tylko orzechy włoskie, nawet teraz, kiedy wszystko wskazywało na zbliżające się Boże Narodzenie: powrót do Havnu i przenosiny do Pałacu Zimowego; przyjęcie, na które Papa wspaniałomyślnie zaprosił nawet Reventlowa i zaspy na drogach, z powodu których w normalnych okolicznościach wyjeżdżali przynajmniej miesiąc wcześniej.

— Och, Kleinzig, nie bądź taka, bitte! — nalegał. Nieważne, jak dobrze rozmawiał już po niemiecku, zawsze coś w niej drgało, kiedy słyszała, jak decyduje się użyć go zamiast duńskiego. — Nur eine kleine Kronenbeere für den Kronprinzen¹.

— Kronsbeere — poprawiła niepewnie.

— Wiem — zapewnił Birger — ale tak mi nie pasowało.

Wtedy się zaśmiała i powiedziała, że ona chce tylko, żeby nie zepsuły mu się zęby, takie są śliczne, a on tak bardzo lubi słodycze.

Birger wyszczerzył wszystkie mleczaki, które mu zostały. Chłodne powietrze wpadało przez szczerby i łaskotało w gardło. Pomyślał, że może wreszcie nauczy się gwizdać.

— A czy to nie lepiej, żeby zepsuły się stare, a nie nowe?

Kleinzig potrząsnęła głową, bo był niemożliwy, prawdziwe schreckliches Kind², ale z jakiegoś powodu jego dłoń zrobiła się nagle ciężka i lepka od cukru.

— Co powiedziałeś? — zainteresowała się Jorid, wyraźnie pod wrażeniem. Ona swoją porcję już zjadła.

— Że twój rolmops śmierdzi — odparł bez zastanowienia Ingvar. — „Kronprinz” znaczy „mops”, a…

— Pan Trufel wcale nie śmierdzi! — obruszyła się i przycisnęła psa mocniej do siebie. — Nie słuchaj, Trufelku.

— Śmierdzi — zgodził się Birger.

— Śmierdzi — powtórzył jak echo Rúnar, kiedy płaski pysk wyjrzał spod ramienia siostry i przycisnął się do kącika jego ust, próbując zlizać z niego resztki cukru. — Fu, fuuuj!

Ingvar go odepchnął. Obrażony Pan Trufel kłapnął zębami. Rúnar się rozpłakał. Jorid go kopnęła, więc rozpłakał się jeszcze bardziej. Ingvar prychnął pod nosem.

Birger wyjął z kieszeni chusteczkę i ułożył na niej cenną żurawinę tak, żeby wszyscy mogli widzieć, ale nikt nie mógł dotknąć i powolnym, leniwym ruchem przesunął językiem po każdym palcu po kolei, a później, ponieważ chusteczka była zajęta, wytarł dłoń w obicie kanapy (i trochę nogawkę spodni brata, przy okazji).

— I właśnie  t a k  macie się nie zachowywać — westchnęła Kleinzig.

Prosto z fałd spódnicy jasnej bombazynowej sukienki wyrastał futrzasty ogon. W Arendelle wciąż gadali o huldrach – jak przez mgłę pamiętał, że kiedy urodził się Rúnar, nie mieli jeszcze Kleinzig, a jego mamka, wielka i tępa kobieta, jeśli choćby zerknęli w okno, grzmiała: „A jeśli porwie cię huldra albo wpadniesz w ręce magicznych istot? A jeśli czeka na ciebie sam diabeł?”.

Birger, który miał już tego dość, bo zwyczajnie chciał zjeść multekrem³, a stara kucharka Gurine obiecała, że przygotuje go, jeśli tylko sami pozbierają moroszki – latem w Kongsbergu wolno było im dużo więcej niż przez cały rok na Południowych Wyspach – wspiął się jej na kolana, odgarnął włosy za ucho i wyszeptał prosto do niego: „ J a  jestem magiczną istotą”.

Nigdy więcej już jej nie zobaczył.

Zabrakło jej mleka. Zamarzło jej mleko. Różnie mówili. Nie był pewny, co jest prawdą poza zakazem wspominania  k o m u k o l w i e k  o tym, co potrafi.

W każdym razie wydawało mu się, że o huldrach wie sporo. Wystarczająco, żeby nie wpaść w ich sidła – choćby to, że ich ogony powinny być  k r o w i e  i zdecydowanie wyrastać  z  t y ł u  – ale to nie miało znaczenia, bo czuł się tak, jakby ktoś przeciął mu skórę, tak równiutko, jak chyba nawet doktor Oxe by nie potrafił, i oplótł go od środka niewidzialnym sznurem, który teraz cały się napiął i uniósł jego dłonie do góry, jakby cały był z magnezu, jakby przed nim wylano właśnie metal z hut w całym kraju; jakby one były kompasem, a ta, która przed nim stała – Północą.

— Czemu tak stoicie? — zdziwiła się Jorid, bo zagradzali jej przejście.

Birger nie odpowiedział, ale coś się w nim szarpnęło, pociągnęło go do przodu, a on niezgrabnie wtoczył się przez próg pokoju dziecinnego, jak ostatnie sanie w zaprzęgu, jeszcze zanim Ingvar zdążył go szturchnąć.

— No? — Aż odebrało mu dech.

— Jaki śliczny kotek! — doleciał go z dołu głos siostry. Przecisnęła się między nimi, brutalnie rozpychając i wyciągając wolną rękę, w drugiej musiała ściskać swojego nieszczęsnego mopsa, który fałdami na pysku zbierał wszelkie brudy, bo rześkość powietrza zmącił lekko wilgotny swąd typowy dla psa, który nie należał do Mamy.

— Jak ma na imię? — chciał wiedzieć brat.

Nagle ogon znalazł się na podłodze, a Birger stanął twarzą w twarz z dziewczynką o rysach figurki z porcelany. Cała biała, srebrna i niebieska, zupełnie nie taka, jak ją sobie wyobrażał, nadgryzioną przez ogień, spopieloną, złotą, krwistą i rudą.

— To kotka — odparła powoli. Jej głos brzmiał jak sól bez morza – chropawo, smutno i niepewnie. Wydawało mu się, że się uśmiechnęła; cala jej twarz rozbłysła, kiedy na niego spojrzała. — Markiza.

Jej dłoń też się uniosła, nadgarstek oplatała cienka czarna tasiemka. Jakakolwiek odległość musiała być złudzeniem, bo dotknęła go szybciej niż którekolwiek z nich byłoby w stanie wykonać choćby krok.

Zamrugał i zadrżał.

W c a l e  go nie dotknęła, nadal tylko stała, z ręką wyciągniętą w górę, on z odrobinę opuszczoną, bo nawet ze swojego miejsca widział, jaka jest malutka, i musieli przypominać  żywy obraz, próbę odwzorowania Stworzenia Adama, chyba najnudniejszy, jaki Birger w życiu widział.

Ah-ah-ah-ah! — zadźwięczało mu w uszach, chociaż niczyje usta się nie poruszyły.

Ah!

Poczuł, jak na nosie osiada mu płatek śniegu.

Ah!

Zadrżał, jakby jego kości próbowały wysunąć się z ciała i uciec.

Ah!

Jej jasne policzki nabrały sinawego odcienia, jakby zlodowaciały.

Ah-ah-ah-ah…

Nagle zrobiło się przeszywająco zimno, poczuł się, jakby mróz się w niego wgryzł.

— Trzeba zamknąć okno! — zakomenderował nieznajomy głos gdzieś w głębi pokoju. Zapadła pełna konsternacji cisza – wszystkie były zamknięte – a później należąca do głosu dłoń delikatnie popchnęła ramię dziewczynki w dół i przytrzymała je w pełnym napięcia dygnięciu, dopóki cztery razy nie powiedziała „Wasza Królewska Wysokość”, do każdego z nich po kolei; wtedy, ciszej, topornym duńskim: — A teraz trzeba się przedstawić.

Birger delikatnie, prawie niezauważalnie pokręcił głową.

Wcale nie trzeba.

Czego nikt im na temat Jytte nie powiedział – to tego, jaka  o n a  była niegrzeczna.

Ingvar położył się na brzuchu, wyciągnął przed siebie rękę i syczał pspspsps coraz głośniej i natarczywiej, aż zrobił się cały czerwony.

A potem od nowa.

I jeszcze.

— Markiza! — nawoływał, wczołgując się w ciasną przestrzeń między szezlongiem a stolikiem (byłby z niego naprawdę świetny kominiarz). — Kici, kici! — nie poddawał się, wycierając spodniami ślinę Trufla.

— Ona i tak nic sobie z tego twojego plucia nie robi. — Lekki uśmiech błąkał się jej wokół ust, kiedy Jytte wreszcie postanowiła się nad nim zlitować – chyba po godzinie. — Nie przyjdzie do ciebie.

— A niby czemu nie?

— Bo — ledwie delikatnie podrapała skraj dywanu, kotka już przy niej była. Wskoczyła jej na kolana, puchata jak śnieżny obłok, z oczami jak przeręble na jeziorze lodowcowym — jest głucha.

Tym razem wyjątkowo wolno im było zjeść kolację razem z dorosłymi.

Wszystkim – to znaczy poza Panem Truflem i Markizą, co Jorid przyjęła z wyuczonym spokojem (w pokojach dziecięcych też nie wolno jej było zabierać go do stołu), a Jytte, zaraz po krótkiej chwili konsternacji… napadem szału.

— Nie! Nie zgadzam się! — Tupnęła nogą. Wydawało mu się, czy podłoga zadrżała? Mógłby przysiąc, że coś przemknęło mu pod stopami, ale kotka wciąż tkwiła nieruchomo w jej uścisku. — To niesprawiedliwe! Ona wszędzie ze mną chodzi,  w s z ę d z i e !

— Ale zwierzęta nie mają wstępu do jadalni — poinformował ją ze zbolałą miną Ingvar.

— Jesteś wstrętny! — odparowała Jytte.

— On tylko powiedział prawdę — zauważył Birger.

— Ja też!

Markiza odrobinę wygięła grzbiet, udało jej się oswobodzić łapę, którą zaczęła lizać, ale nie próbowała uciekać – chyba przyzwyczaiła się już do wybuchów swojej właścicielki. A może po prostu, skoro nic nie słyszała, było jej wszystko jedno.

— Przecież nic się jej nie stanie… — zaprotestowała słabo łamanym duńskim kobieta, która wcześniej kazała zamknąć okno – jej nowa guwernantka. — Może chyba panienka zjeść bez niej.

— Właśnie, że się stanie! Właśnie, że nie mogę!

Birger delikatnie uniósł brwi, zmarszczył czoło i popatrzył na Kleinzig. Stała jak wmurowana, z dłońmi Jorid i Rúnara schowanymi w jej dłoniach. I to  m y  jesteśmy twoim zdaniem niegrzeczni, tak?  M y ?  — powtarzał w myślach, aż napotkała jego wzrok i uznał, że zrozumiała.

— Spokojnie, panienko, to przecież kot, on umie się sam sobą zająć…

— Ty nic nie rozumiesz!

Oczy Jytte były szkliste, ale suche, trochę bledsze od nieporuszonych oczu Markizy.

— Panienko — spróbowała pojednawczo Kleinzig. — Jeśli panienka teraz nie pójdzie, to Fräulein Hartmann będzie musiała z panienką zostać i obie będziecie głodne. Pójdzie panienka prosto do łóżka.

— To ja już wolę nie dostać kolacji niż rozstać się z Markizą! — oznajmiła dramatycznym tonem Jytte. W całej jej postawie było coś desperackiego, kiedy mrugała tak szybko, że prawie nie było tego widać, zapierała się i jedną ręką ściskała framugę.

Wymienili spojrzenia z Ingvarem, les enfants terribles, akurat.

— Hörn S’ af, z’granteln! — bawarski Fräulein Hartmann zabrzmiał tak nagle i niespodziewanie, że Birger najpierw w ogóle nie zrozumiał, że odezwała się po niemiecku. Jytte za to musiała zrozumieć ją zupełnie na opak, bo obie kobiety nagle krzyknęły, kiedy znienacka zrobiła się w ich uścisku zupełnie bezwładna i osunęła się na podłogę, wciąż z kotką w ramionach.

Właściwie to grzmotnęła.

Purzelte.

Markiza wydała z siebie serię donośnych miauknięć – nie,  o k r z y k ó w ,  brzmiały zupełnie jak AH-AH-AH – na znak protestu, ale nie wykorzystała okazji do ucieczki, przemknęła tylko między jej rozłożonymi rękami, zaciśniętymi na brzegach dywanu, i przysiadła obok i pojednawczo otarła łebek o kostkę Ingvara.

Jytte posłała jego butom spojrzenie pełne urazy, wykrzywiła usta, a on prawie się zaśmiał na widok jej miny: zaskoczenie walczyło z grymasem wyrażającym czysty, nieokiełznany gniew – który coś mu mówiło, że zaraz może zostać skierowany przeciwko niemu, więc tylko odchrząknął, ale dalej myślał swoje.

Co za Purzel.

Pozwolił sobie na delikatny uśmieszek, a wtedy – przez ułamek sekundy wydawało mu się, że jej źrenice są zupełnie białe, zanim przekręciła się na brzuch – ale to tylko płatek śniegu przykleił mu się do rzęs. O nie. O nie, nie, nie, nie! Podniósł ramię do twarzy, brutalnie otarł ją rękawem, na którym pozostał wilgotny ślad. Ktoś zauważył…?

Czuł bicie serca w koniuszkach palców i pod stopami. Gdzieś głęboko, w samym środku dłoni, tam, gdzie czasem swędziało tak, że nie można było podrapać się inaczej, niż tylko gryząc, miał uczucie, jakby ktoś szarpał go za rękaw.

Nikt tak naprawdę tego nie robił, nikt nawet nie spojrzał na małą kałużę tuż pod czubkiem jego lewego buta.

Wszyscy wpatrywali się w miotającą się jak opętana po podłodze dziewczynkę. Wierzgała gwałtownie i młóciła na oślep pięściami, tak że żadna z guwernantek nie mogła się do niej zbliżyć.

— Panienko, proszę natychmiast wstać.

Purzelt, purzelt, purzelt.

— Nie wstanę! Nie pójdę! Nigdy!

AH! AH! AH!

Każdemu kopnięciu, każdemu uderzeniu pięści o podłogę towarzyszył syk. Od miejsc, w których jej dłonie i stopy stykały się z kafelkami, rozchodziły się błękitne żyły, jakby marmur popękał, lód płynął łączeniami, migotał blado i znikał, gdy tylko ponownie je unosiła.

— Nie! Nie! Nie! — wyła.

Purzelt, purzelt, purzelt.

Birger otworzył usta ze zdziwienia, opadł na kolana, wyciągnął dłoń w jej stronę, opuszki palców mu iskrzyły, ale – czegoś takiego jeszcze nie widział. Po drugiej stronie Ingvar, jego lustrzane odbicie, też uklęknął, ostrożnie wyciągnął dłoń do Markizy, która usiadła obok i myła pyszczek, poruszył palcami.

AH! AH! AH! AH!

Żadnego płaczu, tylko dziki krzyk.

Purzelt, purzelt, purzelt.

Birger opadł dłoń płasko na podłodze. Dołożył drugą. Lód wpełzał mu pod skórę, czepiał się żył, zawisł na mankiecie – i znów się cofnął – a później od nowa, jak fala przypływu. Zastanawiał się, jak to możliwe, że nikt z dorosłych tego nie widzi, ale później przypomniał sobie, jak wiosną na urodzinach Papy pozwolono mu pokazać sztuczkę, podmuch sno uniósł chusteczkę do nosa babki Ragnhild. Zawisła na alen od jego dłoni i dryfowała w powietrzu zdecydowanie zbyt długo, aż uprzejme uśmiechy zmieniły się w pełne niedowierzania, oczy otworzyły się szerzej, brwi zmarszczyły, a w twarzach rodziców widział tylko zgrozę, więc pospiesznie złapał ją prawą dłonią i się ukłonił, a później każdemu po kolei pokazywał srebrną nitkę, którą przywiązał do mankietu rękawa, takie-to-czary, a wszyscy bili brawo, och, ach, być-nie-może!prawie-uwierzyłam-w-magięjest-pan-taki-przekonujący-Wasza-Królewska-Wysokość, a on tylko się uśmiechał i potakiwał, bo nawet sobie nie zdawali sprawy z tego, jak bardzo przekonujący, kiedy brali chusteczkę do ręki, oglądali z każdej strony, ciągnęli za nitkę i z uznaniem kręcili głową, kiedy odmawiał zdradzania szczegółów, prawdziwy-magik-nie-zdradza-swoich-sztuczek, i znów było wesoło, przynajmniej dopóki nie dostał kary, bo wszyscy pewnie dawno już tym zapomnieli, podczas gdy on nie dotarł jeszcze nawet do połowy z pięciuset Bądź taki, jakim pragnie cię ujrzeć twój lud, które musiał przepisać.

Szumiało mu w uszach – ah-ah-ah-ah… Nic nie słyszał – ani jak otwierają się drzwi jadalni, ani jak zbliżają się kroki, zobaczył tylko, jak Markiza nieoczekiwanie wskakuje w oczekujące ramiona Ingvara.

— Och! — pisnęła Fräulein Hartmann. W pole widzenia Birgera wdarła się lśniąca para butów, zaokrąglone czubki wyglądały jak kostka brukowa. — Wasza Książęca Mość, proszę mi…

Reventlow ją zignorował.

— Natychmiast wstań, Jytte — warknął. Natychmiast – jej stopy i dłonie po raz ostatni uderzyły o podłogę i zamarły. Wstań – podparła się na łokciach i kolanach. Zanim wybrzmiało jej imię, zdążyła tylko wyprostować plecy, bo Reventlow już zaciskał dłoń na jej ramieniu, palce bez problemu się wokół niego zamknęły. — No już! — zniecierpliwił się i brutalnie ją poderwał w górę. Purzel potknęła się o jego but, wykonała rozpaczliwy gest, jakby jednocześnie próbowała się czegoś złapać i ze wszelkich sił starała się tego nie zrobić, ale trzymał mocno.

Kiedy przechyliła się w stronę Birgera, jej twarz mignęła mu przed oczami – rozszerzone źrenice, usta rozchylone w niemym proteście, brwi, które powędrowały tak wysoko, że prawie zniknęły pod linią włosów – ale w tamtej chwili nie zrozumiał jej wyrazu.

Coś poruszyło się po jego lewej stronie; Ingvar też wstał, sztywno i niezgrabnie.

— Hej — syknął.

Birger się otrząsnął, podniósł na niego wzrok i musiał kilka razy zrozumieć, że kotka wcale nie unosi się w powietrzu; brat zbladł tak bardzo, że jego dłonie prawie zlały się odcieniem z jego futrem. Pospiesznie wstał, kiedy nagląco się rozkaszlał.

Był skupiony na Ingvarze, więc nie widział, jak Reventlow unosi rękę, ale nagły odgłos uderzenia odbił się echem od ścian.

Wszystko zamarło, rozmowy przy stole, brzęk kieliszków, nawet jakby tykanie zegara. Dokładnie tak Birger wyobrażał sobie huk dział.

W Egeskov zawsze było chłodno, ale mógłby przysiąc, że miejsce, w którym stoją jest o wiele ciemniejsze i bardziej wyziębione niż cała reszta zamku. Oddech Reventlowa uniósł się jak dym z cygara, kwaśny i szczypiący w oczy.

— Masz szczęście, że to była tylko moja dłoń, a nie pięść, ty nieznośna dziewucho.

Kiedy odszedł w kierunku stołu, ona posłusznie podreptała za nim, drobniejsza niż przedtem, bez śladu Purzel, jakby cała dzikość wsiąkła w dywan razem z lodem.

Birger spuścił wzrok na swoje dłonie, zaciśnięte na udach i dygoczące. Nikt nigdy go nie uderzył – no, może poza Ingvarem, ale on też go bił; w ogóle ciągle się ostatnio bili, bo żaden nie miał już ochoty bawić się żołnierzykami w czerwonych kurtkach, których obaj mieli sporo, za trudno było stwierdzić, które mundury należą do Brytyjczyków, a które to Øerzy, a Kleinzig koniecznie chciała, żeby się jakoś podzielili.

Mokre plamy na nogawkach spodni nie rozlewały się dalej, tylko delikatnie skrzyły, lód miał koralowe zabarwienie.

Wtedy do niego dotarło: to był strach.

Jej policzek przypominał kolorem sos borówkowy. Birger wyjątkowo po niego nie sięgnął. Słyszał, jak pociąga nosem, widział jak Fräulein Hartmann ociera jej go chusteczką, jej oczy rozszerzyły się z rozmiaru plastrów wieprzowej polędwiczki do rozmiaru okrągłego stolika, przy którym siedzieli, kiedy ośmieliła się zerknąć w stronę pleców Reventlowa. Wciąż mamrotała coś, co brzmiało podejrzanie podobnie do „przepraszam”.

— Nie przejmuj się, Louise. — Purzel wzruszyła ramionami i wyjaśniła spokojnie: — Po prostu pił Balowe Manto.

— Co? — odezwało się pięć głosów; Fräulein Hartmann wyraźnie nie rozumiejąc, Kleinzig jakby się przesłyszała, Jorid jak zwykle ciekawsko, Ingvar tonem o zabarwieniu gałązki oliwnej, Rúnar wręcz agresywnie, waląc widelcem w ziemniaczane okopy i rozbryzgując wokół sos – więc może on nie mówił akurat do niej.

To ośmieliło Birgera, żeby przysunąć swoje krzesło odrobinę bliżej blatu, twarz odrobinę bliżej jej twarzy – tuż naprzeciwko – i szepnąć:

— A co to dokładnie jest?

— Nie wiem, chyba wszystko po trochu.

Przez chwilę milczała, zbierając na ząbki widelca pojedyncze nitki kapusty. Machała nim w powietrzu, aż wszystkie się odczepiły, modre jak wino i siniaki, i od nowa. Birger nic nie powiedział, kiedy wylądowały na brzegu jego szklanki. Wypił nawet łyk, kiedy zaczęły dryfować na powierzchni soku. Udawał, że nie widzi, jak owijają się wokół guzika pod szyją.

— Może przynajmniej jest na tyle pijany, że się przewróci, kiedy następnym razem będzie próbował ją kopnąć — wyraziła nadzieję. Zacisnęła nóż w pięści, ale w cokolwiek celowała, nie trafiła, i rozległ się raniący uszy pisk porcelany. 

— Kogo miałby kopnąć?

— No przecież Markizę — odparła, jakby to było oczywiste, a on pokiwał głową, chociaż po tym, czego byli świadkami, wcale tak nie uważał.

„To moja najlepsza przyjaciółka”, powiedziała w jadalni.

— To moja jedyna przyjaciółka — szepnęła teraz. Wypili dokładnie to samo, herbatę z cukrem, nie rozumiał, dlaczego jej oddech pachnie miętą.

Birger pochylił się odrobinę w jej stronę, tylko odrobinę, ale i tak mógłby przysiąc, że czuje ciepło bijące od jej policzka. Był już bledszy, ale wciąż wyglądał jak róża na śniegu. Pod jej stopami wykwitały nowe, pod jego trzeszczała podłoga, korytarz jarzył się światłem kandelabrów i refleksami śniegu prószącego za oknami; zamykali pochód i nikt nie mógł tego widzieć.

— Ja mogę być twoim przyjacielem — zaoferował. — Chcesz?

Otworzyła szeroko oczy, dokładnie jak wtedy, i poczuł się okropnie, zupełnie, jakby tym razem to on ją uderzył.

— Nie! — Gwałtownie potrząsnęła głową, jej blade loki podskakiwały; purzeln, purzeln, purzeln. — Wtedy ciebie też będzie chciał mi zabrać.

Uniosła dłoń do policzka, rozcapierzyła palce, ale róż wciąż wymykał się spod bieli. Westchnęła przeciągle, drżąco.

— To dlatego tak płakałaś? — zapytał ostrożnie. — Bo jeśli chodzi o twojego kota… kotkę… jeśli się o nią martwisz, obiecuję, że…

Że lubię koty (nie tak bardzo jak psy, ale prawie).

Że tu jej się nic nie stanie.

Że Ingvar na pewno chętnie się nią zajmie, jeśli tylko zechcesz.

Że Papa się o wszystkim dowie, powiem mu – na pewno nie widział, ale kiedy mu powiem, to porozmawia sobie z twoim ojcem, i że możesz zastanowić się nad jakąś karą dla niego – byle nie biciem, tu nikt nikogo nie bije (no, może czasami), i…

— Nie, ja nigdy nie płaczę — przerwała mu, zupełnie ignorując wszystko, po czym nie postawił znaku zapytania.

— Nigdy nie płaczesz? — powtórzył więc tylko.

— Y-y.

— Ale tak nigdy-nigdy? — nie dowierzał.

— Nigdy przenigdy.

Próbował powiedzieć jednocześnie „jak” i „czemu”, ale wyszło z tego tylko „jemu”, a  j e m u  miał ochotę akurat dać jakiś powód do płaczu, to wymagało audiencji u Papy i może jeszcze – i może…

— To taki eksperyment — wyjaśniła Purzel. — Może ci kiedyś opowiem. Zresztą —przechyliła głowę w jego stronę, miał ochotę dotknąć jej policzka i sprawdzić, czy niczego sobie nie wyobraził, czy będzie bardziej zimny czy ciepły, ale nie odważył się nawet o to zapytać, a co dopiero to zrobić — pewnie nawet nie spuchnie, więc tylko jeszcze bardziej się wścieknie, the joke’s on him, jak to się mówi.

Przygryzł wargę – górną, jak Trufel – pociągnął zębami za odstający kawałek skórki. U niego mówiło się po niemiecku i francusku. Zaszczypało. Nie podobało mu się to, jak bardzo obojętna się wydawała. Mniej złośliwa, z roztopionym uśmieszkiem, po prostu nie-przesadnie-grzeczna, nawet nie prychnęła na jego imitację mopsa.

— Możemy wziąć ślub, jeśli chcesz — wypalił. — Jak się ze mną ożenisz, to zostaniesz królową, a ja będę dla ciebie dobry — przyrzekł, przykładając dłoń do serca. Biło mocno i boleśnie.

— Już jesteś dla mnie całkiem dobry — oceniła.

Szli dalej.

Szli, szli, szli.

Zatrzymała się przed drzwiami bawialni.

— I?

Purzel powoli pokręciła głową.

— Nigdy w życiu się z tobą nie ożenię — oznajmiła poważnie.

Chyba było mu przykro.

Na pewno bardziej, niż kiedy od babki Ragnhild dowiedział się, że w obecnej sytuacji nie ma nawet co marzyć o ożenku z córką króla Jerzego (nigdy nie marzył) i pewnie trzeba będzie mu szukać – pfu! – jakiejś Niemry.

Z d e c y d o w a n i e  bardziej, kiedy poślizgnęła się później na schodach.

Mama, która to widziała, tylko zmrużyła oczy, ale reprymenda nigdy nie nadeszła, pozwoliła mu popsikać poduszkę swoimi perfumami i siedziała z nim tego wieczora tak długo, że nie miał pewności, dlaczego dokładnie zasnął w zapachu frezji.

— Dlaczego nie?

— Bo — dramatycznie zawiesiła głos, złapała za klamkę, uchyliła drzwi tylko odrobinkę szerzej, był przekonany, że nawet ktoś jej postury nie da rady wślizgnąć się przez tak cienką szparę, ale ona wyszczerzyła zęby, i dodała: —  ż e n i ć  s i ę  mogą tylko chłopcy — zanim zatrzasnęła mu je przed nosem.

Rúnar zaczął marudzić, więc Kleinzig podeszła do fortepianu. Pozwoliła usiąść mu obok siebie – jemu zawsze na wszystko się pozwalało – i nawet kilka razy rąbnąć w klawisze, zanim zaczęła grać.

Najpierw tylko kilka razy nacisnęła kciukiem F w małej oktawie, przy dziewiątym razie dołożyła drugą rękę, dźwięki brzmiały jak rytmiczne kroki na oblodzonej ścieżce, tup-tup-tup, krótkie, urywane frazy, wywołujące świerzbiący, wewnętrzny niepokój, jakby zaraz coś miało się stać – ah-ah-ah – oczywiście, Vivaldi. Zima.

— Uh, nie znoszę tego — jęknęła Purzel. — Zawsze bolą mnie od tego ręce.

— Jak grasz?

— Jak słucham.

Birger zmarszczył brwi. Uniósł dłonie, dostał gęsiej skórki, żyła na grzbiecie lewej była ledwie zauważalnie spuchnięta, skóra półprzezroczysta, coś zalśniło pod powierzchnią. Jego nic nie bolało, zwykle po prostu mrowiło – ale nic podobnego nie działo się przy pozostałych trzech porach roku.

Teraz zrobiło mu się zimno.

Rúnar zeskoczył na podłogę, jego miejsce nieśmiało zajęła Fräulein Hartmann, zaczęły szeptać do siebie z Kleinzig po niemiecku, ale rozumiał tylko tę cichszą połowę, w Hochdeutsch, i musiał za bardzo wytężać słuch, żeby ich rozmowa zdołała na dłużej przykuć jego uwagę – tym bardziej, że muzyka rozbrzmiała głośniej, przerywany stukot wciąż tego samego dźwięku, od którego waliło mu serce zmieniło się w melodię przypominającą zamieć śnieżną.

— Wymyśliłam wierszyk — oznajmiła znienacka Purzel. — Pasowałby do tej melodii. Chcesz posłuchać?

Wierszyki na ogół kojarzyły mu się dobrze – przede wszystkim z Mamą i jej psami, bo każdy dostawał imię po jakimś poecie, ale też z kołysankami śpiewanymi przez Kleinzig i jej głosem słodszym od marmolady, z powodu którego często chodził niewyspany, bo wolał słuchać Schlaf, Kindlein, schlaf do ostatniej zwrotki zamiast próbować zasnąć.

— Pewnie.

Zanuciła:

 

Balowe Manto,

Manto Balowe,

Gdy książę wypił,

To budzi trwogę.


Dobrze ci radzę:

Jak nie chcesz w mordę —

Nie wchodź mu w drogę!

 

Do tej pory Birger był przekonany, że Król Christian stał przy maszcie wysokim to najgorsze, co go spotkało.

Nawet nie zauważył, kiedy melodia raptownie się urwała; Kleinzig i Fräulein Hartmann z jakiegoś powodu jednocześnie dotknęły jednego klawisza i zaczęły chichotać.

— Chyba się polubiły — zauważyła Jorid, próbując związać uszy Trufla na czubku głowy. Okazały się na to zdecydowanie za krótkie, więc ograniczyła się do zawiązania mu kokardy na ogonie. — Jaki jesteś teraz śliczny — zagruchała, na powrót opuszczając głowę. Przyłożyła nos do jego nosa. — No tak, ty! Ty, Trufelku! Najśliczniejszy!

— Błe — orzekł Rúnar. — Prawda, że błe, Var-Var?

— Yhm.

Ingvar siedział na szezlongu z zamkniętymi oczami, Markiza mruczała jak maszyna parowa, ugniatając mu koszulę na piersi.

— Matka jej nie lubi — powiedziała Purzel, strącając pionki z planszy. Birger zamierzał dać jej wygrać, ale, po pierwsze – prawdopodobnie była od niego lepsza w warcaby, a, po drugie – zorientowała się, kiedy jej trzeci z rzędu pionek stał się damką i straciła ochotę (chociaż mimo wszystko wydawała się zadowolona) i nierozegrana partia pewnie tkwiłaby między nimi aż do końca wieczora, gdyby tego nie zrobiła. Podniosła garść pionków i podrzuciła w powietrze. Potoczyły się po podłodze, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Pan Trufel wydawał się zainteresowany, uniósł jedno ucho, ale Jorid szybko złapała go za jedną z fałd na szyi, bądź-grzecznyczas-na-bajkę. — Mówi, że jest za młoda.

— A ile ma lat?

— Chyba ze dwadzieścia osiem.

— To przecież jest strasznie stara! — W tamtej chwili podobny wiek wydawał mu się całą epoką, czymś prawie niemożliwym do osiągnięcia. W takim wieku było się królem, miało się gromadkę dzieci i prowadziło wojny – nie grało na fortepianie i walczyło z Purzeln. — Nawet starsza niż Kleinzig.

— No właśnie.

Podciągnęła kolana pod brodę, oparła na nich łokcie, podbródek na dłoniach i po prostu się w niego wpatrywała.

— A ty? Co niej myślisz?

— Jeszcze nie wiem, słabo mówi po duńsku. Z Fenny - to znaczy miss Fenwick – było się łatwiej dogadać. I umiała pięknie opowiadać. — Wyciągnęła rękę, jakby chciała dotknąć wiszącego nad nim obrazu, antycznej scenki, na widok której wyraz twarzy babki Ragnhild jeszcze bardziej upodabniał ją do buldoga (nawet Jorid nie lubiła buldogów), ale był za daleko. — Lubisz mity?

— Niektóre — odpowiedział zachowawczo.

— A znasz ten o Heraklesie?

Znał, ale pozwolił jej mówić. To był ogromny błąd. Nie był w stanie spać po tym, jak doktor Oxe mu go odpowiedział (do tej pory nie wiedział po co, brzmiało, jak próba pocieszenia przed rozszarpaniem żyły, ale bolało wciąż tak samo jak zawsze, z tą różnicą, że później całą noc się pocił, ale bał się unieść kołdrę, żeby ciało nie zaczęło odrywać się od niego płatami).

— Fenny opowiadała mi go w wieczór pożaru. Śmieszne, co?

— To się nazywa  i r o n i a .

Brzmiał bardziej mądrze niż się czuł, bo czuł się przede wszystkim źle i słabo, i było mu jej żal tak bardzo, że wiedział, że za nic w świecie nie może dać jej tego odczuć. Też nie chciałby litości.

— No. Mówiła, że szata Dejaniry paliła tak bardzo, że oszalały z bólu Herakles wolał rzucić się w płomienie, bo one przynosiły ulgę. Ale wydaje mi się, że to nieprawda – słyszałam, jak krzyczała.

Nie wiedział, co powiedzieć, więc tylko wyciągnął rękę, ona ją złapała, przez chwilę obracała zupełnie jak widelec, a wreszcie słabo się uśmiechnęła.

— O, też masz niebieskie paznokcie! — zauważyła. — Prawie jak oczy. — Zrobiło mu się zimno, kiedy splotła palce z jego, nikt nigdy nie trzymał jego dłoni w ten sposób, zawsze za nadgarstek, czasem wnętrze dłoni do wnętrza dłoni, palce Mamy masujące kostki, ale nigdy tak – to był gest z obrazów. — Chcesz znać sekret?

— Ten o eksperymencie?

— Nie, inny. Ten jest miły. — Połaskotała go wstążka przy jej nadgarstku, słowa, chociaż sformułowane jak oskarżenie, brzmiały jak coś, co w równym stopniu ją dziwi, co cieszy, wywołały przyjemny skurcz w żołądku, podobny do uczucia, które towarzyszyło mu podczas jazdy kuchenną windą. — Przez ciebie zaczyna mi się podobać niebieski.

— Też uważam, że jesteś ładna — odparł.

Podniosła na niego wzrok, przechyliła głowę na bok. Jej oczy przypominały dwa kamienie szlachetne, ale miały w sobie jakąś surowość. Jak bryłki akwamarynu w zaspie śniegu. Zmarszczyła brwi.

— Uważasz, że jestem ładna? — powtórzyła.

Pokiwał głową.

— Jesteś ładna jak… — Próbował przypomnieć sobie wszystkie ładne rzeczy, które kiedykolwiek widział. Merdający ogon Hölderlina. Obrazy martwej natury Magdalene Bärens – z kwiatami w buduarze Mamy i z paterą owoców, na sam widok której robił się głodny, w korytarzu prowadzącym do jadalni w pałacu letnim Charlottenlund. Symetria oranżerii we Fredensborgu; blade kolumny korynckie i lśniące portfenetry, posadzone jak od linijki drzewa pomarańczowe. Pierwszą stronę zapisaną piórem, nie ołówkiem. Malutkiego Rúnara, który za nic nie chciał puścić jego palca. — Jak zima — powiedział wreszcie.

— A zima jest ładna?

Ręka skostniała mu aż po bark.

— Teraz tak.

_______________ 

¹ Bitte! Nur eine kleine Kronsbeere für den Kronprinzen (niem.) – Proszę! Tylko jedna mała żurawina dla księcia koronnego. Gra słów. „Kronsbeere” to żurawina, ale „Kronen” oznacza „korona”, więc Kronenbeere można przetłumaczyć dosłownie jako „koronna jagoda”.

² Schreckliches Kind (niem.) – okropne dziecko.

³ Multekrem – norweski deser, owoce maliny moroszki wymieszane z bitą śmietaną i cukrem.

 Enfant terrible (fr.) – „okropne dziecko”. Określenie na osobę łamiącą reguły, nietaktowną, niedyskretną.

 Hörn S’ af, z’granteln! (niem.) – proszę przestać marudzić.

 Purzeln (niem.) – fikać koziołki, upaść, grzmotnąć. Der Purzel (niem.) – salto, przewrót, fikołek; jest przezwiskiem używanym często w stosunku do małych dzieci, najczęściej chłopców.


Mam nadzieję, że wszelkie obcojęzyczne wstawki to nie jeden wielki makaronizm, trudno zaznaczyć, że ktoś mówi w innym języku wśród ludzi, którzy mówią płynnie w co najmniej kilku. Swoją drogą, słowo Purzel jest w tekście odmienione na chyba każdy możliwy sposób, pisane kursywą oznacza właśnie to: niemieckie słowo, zwykłą czcionką odnosi się już wyłącznie do przezwiska Jytte.

Havn to odpowiednik Kopenhagi (København), która w 1807 r. została zbombardowana przez Brytyjczyków.

Øerzy (w arendellskiej wersji będą Øyerzy) to nazwa mieszkańców Południowych Wysp, bo w końcu jakiejś musiałam użyć, a „Wyspiarze” brzmi raczej prześmiewczo niż poważnie. Mieszkańców Wysp Owczych (Føroyar lub, po duńsku, Færøerne) nazywa się Farerami, więc zdecydowałam się iść tym tropem.

Król Christian stał przy maszcie wysokim to nieoficjalny królewski hymn Danii z ok. 1770 r., a dziadek Birgera miał na imię Christian.

Linkuję też kołysankę Kleinzig, dokładnie w tej wersji, z której głos najbardziej mi do niej pasuje, i Zimę Vivaldiego również w wersji, którą się inspirowałam przy pisaniu sceny z fortepianem. (Mam absolutnie zerową wiedzę na temat gry na fortepianie.)

Hölderlin był – moim zdaniem – klasykiem weimarskim trochę na doczepkę, na cześć pozostałych, oficjalnych czterech psy królowej będą nazywać się w przyszłości. A Markiza, o ile się nie mylę, była kotką Witkacego i od kiedy tylko się o tym dowiedziałam, byłam pewna, że kiedyś wykorzystam to imię. Swoją drogą, kotka Jytte jest persem (200 lat temu były ładniejsze).

Magdalene Bärens była duńską artystką, jedną z pierwszych kobiet zawodowo zajmujących się malarstwem, jest znana głównie z martwej natury. A Friedrich Christoph Schlosser był niemieckim historykiem i członkiem Duńskiej Królewskiej Akademii Nauk – bardzo-bardzo mocno posłużył za inspirację do postaci wychowawcy Birgera (zupełnie epizodycznej, ale zawsze).

Nazwiska dam dworu to mieszanka nazwisk kobiet pracujących na dworach różnych duńskich królowych. Ida Bille i Bille-Brahe to tylko zbieżność nazwisk, nie mają ze sobą nic wspólnego.

4 komentarze

  1. Znowu Birger — i Jytte-Purzel (w końcu wiem, co to znaczy!), Runar i cała reszta, a Markiza wydaje się cudna. I w ogóle, rozdział mi się podobał, choć jednocześnie trochę wymęczył, tylko nie wiem co to spowodowało — czy treści była aż tak ciężkostrawna? Nie mam pojęcia. Ale ostatnia scena znów mnie rozłożyła na łopatki.

    Postaram się też być w miarę na bieżąco z przyszłymi rozdziałami, nawet jeżeli nie będę nic pisać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ahh nie mam pojęcia, to na pewno jeden z dłuższych rozdziałów, zwłaszcza na tle kilku ostatnich, co mogło na to wpływać? I ogólnie mam wrażenie, że rozdziały z Jytte zawsze będą w jakiś sposób ciężkie, może to też dlatego. Albo ogół epoki napoleońskiej, który wymaga ode mnie z piętnaście razy więcej researchu niż normalnie (czego pewnie i tak nie widać nigdzie poza przypisami xd) — ale gdybyś wpadła na coś innego, co mogło w nim być takie męczące, to chętnie się dowiem :D

      Cieszę się, że wreszcie mam z głowy genezę przezwiska Purzel, bo wpadłam na nie na samym-samym początku backstory Birgera, kiedy szukałam jakichś zdrobnień dla niego.

      A Markiza pewnie jeszcze się pojawi, bo bardzo ją polubiłam ♥

      Ogólnie to nie ma sprawy z komentarzami w przyszłości, i tak cieszę się, że czytasz i bardzo dziękuję za tego tutaj! <3

      Usuń
    2. Niestety do tej pory nie wiem, ale to nie zmienia tego, że chcę jej więcej, i w ogóle gdzieś tam w głębi zastanawiam się kiedy będzie koniec i jak właśnie to wszystko się zakończy. Nie mogę się doczekać.

      W kwestii researchu — przeważnie nie widać go nigdzie indziej niż w przypisach. Ale na z chęcią i tak się dowiem co nieco, bez znaczenia czy w tekście, czy w przypisach/notatkach odautorskich.

      A na Markizę będę czekać (tak samo jak na następne rozdziały).

      Usuń
    3. Hahaha (sama nie wiem, czy ironiczne czy nie) - nie mam pojęcia, kiedy będzie koniec!

      W sensie, wątek Birgera i Jytte mam cały wymyślony, ogólny przebieg dla relacji Kristanny też, Elsę chyy-yba też, waham się w pewnej kwestii, a Hans... tutaj jeszcze nie wiem, chociaż mam kilka pomysłów. Ogólnie mam jeszcze backstory Iduny do dokończenia i wątek Giddy w ogóle do wprowadzenia, bo w pewnym momencie miał być istotny - ale one dwie nie powinny fabularnie zająć tyle miejsca, co cała reszta.

      I ogólnie trzecia część już się kończy, niestety dość powoli, oryginalnie miała zająć mniej rozdziałów, ale uznałam, że wolę publikować częściej i krócej niż raz na nie wiem ile dłuższe rozdziały, dlatego Kristoff x Anna i Elsa z wujkiem są tak porozciągani; jak piszę cokolwiek to dużo łatwiej nie wypadać mi z rytmu.

      Zaraz po trzeciej będzie czwarta - na tę chwilę wydaje mi się, że w niej będzie najwięcej akcji/magii/Samów, ale szczegółowo nic jeszcze nie rozplanowałam - a po czwartej być może już tylko jakiś epilog.

      Usuń