trigger warning: próba samobójcza
_______________
ŚCIĄGNĄŁ BUTY – w jakimś dziwnym, irracjonalnym odruchu wyniesionym z Kadettenakademie, jakby właśnie szykował się do skoku do wody, nie z dachu.
Wcale nie zwlekał.
Z bosymi stopami łatwiej było zachować równowagę. Wbił piętę w krawędź balustrady, przesunął kilka razy, odgarniając śnieg. Przypomniał sobie ostrogi wbijane w końskie boki, wyobraził obcasy oficerek rozkopujące piasek, szukając lepszego wybicia przed sprintem.
Myślał o Goethem.
Głęboki upadek prowadzi często do wielkiego szczęścia. Powiedział to, napisał, przypisywano mu ten cytat albo laudanum go wymyśliło.
Śnieg lśnił ziarniście na poręczy, osiadał na nagiej skórze jak kryształki cukru, mroził łzy w sople, które kłuły w oczy, ale się nie topił. Zastanowił się przelotnie, czy to będzie ostatnie, co zobaczy, ta nieustannie przybliżająca się i oddalająca biel, czy zdąży zauważyć mięknące w zadymce kontury budynków, czy zaspy wpiją krew, czy zakrzepnie na prześwicie kamienia setki stóp dalej, czy upadek zgruchocze kości i czy będą odcinać się kolorem, czy ich odpryski da się pomylić z płatkami śniegu, czy ktoś znajdzie to, co z niego zostanie, szybciej niż stary, krótkowzroczny ogrodnik, który z daleka kłaniał się nawet cieniom i krzewom, czy trumna będzie musiała być zamknięta, czy w ogóle da się dowieść, że on to nadal on – chociaż już przecież wcale nie – czy pierwsze pęknie czoło czy nos, zadławi się własnymi zębami, a może wyprostowane nogi przyjmą na siebie cały ciężar uderzenia, ale siła upadku odbierze mu głos i będzie zwijał się w konwulsjach, niezdolny zawołać o pomoc – czy w ogóle coś poczuje, w chwili zderzenia albo na chwilę po nim, jak poruszające się wciąż oczy w głowach ściętych gilotyną, czy kiedy życie opuszcza ciało, może pozostać w nim jeszcze ból, i dlaczego Biblia kłamała, nie powinien się bać, bo niczego już nie powinno być, ani lęku, ani smutku, ani bólu, i śmierci też nie, ale ni chuja w to nie wierzył, nie po tym, jak Pieśń nad pieśniami obiecała, że miłość będzie równie silna, a psalmy mówiły o ciemnej dolinie, podczas gdy on przed sobą widział tylko jasność, topiące biel słońce i blask dziedzińca, który wyglądał jak powleczony masą perłową.
„Cisza wkoło mnie głęboka, a dusza moja spokojna”¹.
Kolejne kłamstwo.
Śnieg miał w sobie coś złudnego, rozszerzał świat i jednocześnie go zamykał, rozciągał dystans, odbierał czasowi wszelkie znaczenie, zmieniał ciszę w szum wdzierający się do uszu razem z wiatrem.
Potrząsnął głową, jego ramiona same się rozłożyły, zatrzepotały w powietrzu, smagnęły usta smakiem lodu. Stopy nadal tkwiły w miejscu, jak zamrożone, ale – poruszył nimi na próbę, po kolei, przenosząc ciężar z pięt na palce – wcale takie nie były, tylko górna połowa jego ciała się chwiała, jakby był papierowym ludzikiem, jedną z papierowych lalek, które wycinali z Jorid w dzieciństwie i składali tyle razy, że nie dało się już do końca rozprostować.
Postanowił, że poczeka na mocniejszy podmuch.
Ale wiatr wciąż wiał, szarpał za koszulę, przechylał poskręcane wilgocią strąki włosów na lewo, na wschód. Birger wciąż nie skakał. Stał tylko jak figurka na pochyłej szachownicy i przyglądał się, jak zamek też zaczyna się chylić.
Łatwo było myśleć o śmierci, kiedy nie znajdowała się na wyciągnięcie ręki. Łatwiej.
— No, już — warknął do siebie. — To już.
Mięśnie zastygły.
„Snuję dalej urojenia, daję się im unosić, idę aż nad sam brzeg przepaści i na jej widok cofam się przerażony”².
Czy byłoby łatwiej, gdyby zobaczył w oddali płomienie?
Pewnie nie. Nie było już łatwo ze świadomością, że wypełnia swoją część obietnicy – że Purzel…
Przed oczami mignął mu ostatni akt dramatu, radość Hagbarda na widok wierności ukochanej większa niż smutek z powodu własnej zbliżającej się śmierci – i jak ktoś w ogóle śmiał nazwać to miłością?
Mity, romanse i teatr – one wszystkie też łgały.
Nie powinien o nich teraz myśleć. W ogóle nie powinien teraz myśleć, o niczym, powinien tylko zamknąć oczy i pochylić się do przodu – wtedy myśli i tak stracą znaczenie.
Więc czemu wciąż tego nie robił?!
Wyprostował się.
Już?
Już.
Pustka, którą poprzedziła tam myśl, była obezwładniająca. Nie było na co czekać, gdyby zostało coś jeszcze, wpadłby na to wcześniej, zrobiłby to, zamiast liczyć stopnie i uczyć się rutyny straży, wykorzystałby ten czas na coś innego niż obserwowanie rozbijających się buteleczek z lekami.
Już — uświadomił sobie. Już, ostatecznie, właśnie teraz, na pewno – już, już, już, jużjużjuż.
Skacz, tchórzu.
Kiedy to wszystko planował – na korytarzu, na schodach, na drzwiach, wciąż jeszcze na balkonie – wtedy wydawało mu się, że zwyczajnie będzie wiedział, że poczuje, że nadejdzie jakiś znak, że to właśnie teraz, już, jakaś zmiana w świetle, krajobrazie, wewnątrz niego, że ktoś przyjdzie, popchnie go coś, na co jeszcze nie wpadł, że ołów ciążący w ciele nagle znajdzie się po drugiej stronie balustrady i pociągnie go w dół, że skoro decyzja już zapadła, to nie będzie musiał czekać na coś, co nie nadchodziło, nie sądził, że będzie musiał podjąć ją jeszcze raz.
Wziął głęboki oddech.
Ale… j u ż ?
Zacisnął zęby. Miał wrażenie, że stoi gdzieś obok. Jasna koszula, wydęte wiatrem rękawy, ciemne spodnie, włosy w kolorze słońca prześwitującego przez lód, biała dłoń, sina dłoń, niebieskawe paznokcie przy każdej z nich, wszystko tak niemożliwie kruche i ulotne, że niemal pozbawione formy, jak chmura.
Wszystko wokół się rozmazywało, a tamto poczucie lekkości, które wywoływało opium, zniknęło. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek myślał tak jasno.
Jakby wszystko dążyło do tej jednej chwili.
Na co czekał? Przecież nie na ratunek.
— Nic nie poczujesz — obiecał sobie i prawie się roześmiał, to było zupełnie niepotrzebne zapewnienie, w końcu tak było już od miesięcy; pozbawiająca sił, wysysająca życie pustka. Jeden skok niczego nie zmieni – przestanie tylko leżeć w łóżku, a zacznie w królewskiej krypcie. Wciąż będzie mu równie zimno.
Ale przecież tego też nie poczuje. Być może popęka już od pędu powietrza, może strzaskają go płatki śniegu, może rozwieje się zupełnie jeszcze zanim dotknie ziemi.
— Już! — powiedział po raz ostatni. — Już czas!
„Zimny, zdrętwiały, pukam w spiżowe drzwi śmierci”³.
A więc już.
Po prostu.
Uniósł nogę, zamachał rękami – zbyt gwałtownie, rozpaczliwie – poczuł ten moment zawieszenia w pierwszej sekundzie lotu, a potem wszystko się wyrównało, oddech, napięcie w mięśniach, rytm serca, uderzenia pulsu w uszach. Powietrze smakowało inaczej, straciło swój ciężar, coś tylko drżało w środku, jakby chłód, ale nie ten znajomy, lodowy, płynący żyłami. Obcy.
Upadek był krótki, gwałtowny, twardy.
O wiele gorszy niż sobie wyobrażał.
Zupełnie inny.
Plecy uderzyły o twardą posadzkę, powietrze uciekło z płuc.
I – już, po wszystkim.
Nie leciał.
Tylko leżał.
Ciężko dyszał.
Wciąż żył.
Świat wirował nad nim i zamazywał się w dole, jakby miał do tego prawo, jakby naprawdę się ruszył, jakby cokolwiek jeszcze mogło go boleć, kiedy jak tchórz kulił się na balkonie, próbując zwinąć się w jak najmniejszy kłębek, żeby zajmować tak małą przestrzeń, że nie będzie w niej już miejsca na ból. Na gorycz. Na wstyd.
Uderzał pięściami w zamarznięte łączenia między płytkami, aż prawa dłoń zrobiła się szkarłatna, lewa zupełnie purpurowa. Wył, dopóki nie stracił głosu – albo dopóki nie zjawił się von Bülow, nie umiał powiedzieć, co stało się pierwsze.
— Wasza Królewska Wysokość!
Długo tam tak stał?
Był ktoś jeszcze?
Zacisnął powieki, próbował przypomnieć sobie cokolwiek poza tym jednym punktem, na pięć po wpół do siódmej od fontanny, jakąś sylwetkę inną niż cienkie jak włosy zarysy przemykające po odśnieżonych ulicach w oddali, zadarte głowy, okrzyki książę! to książę tam stoi! – ale… nie, niemożliwe, nawet gdyby tak było, ktoś musiałby stwierdzić, że to tylko jakaś iluzja, gra światła i cienia, bujna wyobraźnia. Gdyby to usłyszał, stwierdziłby, że wszyscy powariowali albo dotarłoby do niego, że to on sam jest szalony.
— Co się stało, Wasza Królewska Wysokość?
Kiedy na powrót otworzył oczy, tańczyły przed nimi jaskrawe plamy. Twarz lokaja rzucała cienie ostre jak wskazówka zegara słonecznego, kiedy chwycił go pod pachy i uniósł.
Birger zacisnął pięści na materiale jego kamizelki, poczuł pod palcami pękające szwy i obluzowany guzik, w nosie zapach straconych możliwości. Uczepił się myśli, że to wszystko przez niego, że usłyszał kroki, wzdrygnął się i obrócił nie w tę stronę, że von Bülow siłą ściągnął go z balustrady, że stało się cokolwiek innego niż w rzeczywistości, co mogło odebrać mu decyzyjność.
— Co się stało? — powtórzył.
Łzy, które osiadły na rękawiczkach przez chwilę wyglądały jak rosa, zanim nie uniósł dłoni, żeby otrzeć z jego twarzy kolejne. Ruch był jednocześnie mechaniczny i niezręczny, jakby sam nie do końca wierzył w to, co robi.
Birger pokręcił głową, odsuwając się poza zasięg jego ramion, wciąż rozłożonych asekuracyjnie jak spadochron. Gdyby tylko pojawił się chwilę wcześniej, stanowiłyby idealną wymówkę, o jeden powód do pogardzania sobą samym mniej.
— Nic — odparł przez ściśnięte gardło. Nie był nawet w stanie odchrząknąć, wbił tylko paznokcie we wnętrze dłoni i powtórzył w myślach jego słowa: Wasza Królewska Wysokość. Tym właśnie był, to powinien w nim teraz zobaczyć.
Ingvar nie będzie dobrym królem — zadźwięczało mu w głowie. Dlatego moim obowiązkiem jest go przeżyć — ale — zabijemy się, prawda? Wtedy się zabijemy? Czuł, jak cały się spina. Powoli pokręcił głową, żeby rozluźnić kark.
— Jeśli już musisz wiedzieć, to rzygałem.
Lokaj tylko zatchnął się w odpowiedzi. Na twarzy osiadały mu pojedyncze płatki śniegu, tak samo jak na brwiach i włosach, wyciągając z nich resztki koloru i sprawiając, że jego pomarszczona twarz migotała, i kiedy tak na niego patrzył, Birger uświadomił sobie, że widzi w niej coś, czego nie umiał doszukać się w sobie: szok i przerażenie, przeczące temu, co sobie wmawiał: „ja chcę umrzeć, to rzecz postanowiona, donoszę ci o tym bez wszelkiej romantycznej przesady, spokojnie rankiem tego samego dnia, w którym ujrzę cię po raz ostatni”⁴…
Wyprostował się z trudem, odwrócił w stronę drzwi na przemian otwieranych i przymykanych przeciągiem, postawił pierwszy chwiejny krok w ich kierunku. W soplach nad progiem odbiło się zwielokrotnienie jego twarzy, cała mała armia drżących, smutnych książąt koronnych, ale w żadnym nie dostrzegł nic z tego, jakim-pragnie-ujrzeć-cię-twój-lud.
— Co, von Bülow — rzucił przez ramię; pod wiatr jego głos był tylko stłumiony, prawie wcale się nie trząsł — przez dwa miesiące wolno mi było leżeć i srać pod siebie i nikt nawet nie mrugnął, ale jak zachciało mi się rzygać w piękniejszych okolicznościach przyrody niż ten cholerny pokój, to nagle wszyscy wpadają w panikę?